<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
POWRÓT.

W pustyni, przy mielerzu, to jest kurzącym się stosie drzewa, stał szałas węglarza, okrągła, szpiczasta budowla z chróstu, pełna gryzącego dymu, przypominająca przedwieczną jakąś chatę. Brunatne korzenie zwisały z pochylonych ścian, a dym posiadał przymieszkę odoru ziemi.
Barczysty węglarz, sparty na kiju, u progu stojący, spoglądał na dymiący w zmroku mielerz, oraz mniejszy stos kloców, o gałęziach sięgających do ziemi, okrytych śniegiem. Wieczorem zaczął niespodzianie śnieg padać i noc zapowiadała się zimna. Węglarz sądził, że mróz popsuje mu wszystko. Dumał nad tem, czy też żonie przyjdzie na myśl, by zestawić z okna doniczkę z mirtem. Za chwilę myśli jego przeskoczyły do starej historji. Matka zadusiła swe nowonarodzone dziecko sznurem szklannych paciorków i pochowała je tajemnie, wprost jego szałasu, pod stosem drzewa. Przyszła mu na myśl opowieść o dzieciach pogrzebanych potajemnie w lesie, które za nastaniem ciemności wychodzą, tłumnie biegają za krewnymi, skubią ich za suknie i wołają matek. Zrobiło mu się nieswojo, zączął uczuwać skruchę za grzechy i rozważać, jak już długo nie słyszał bożego słowa.
Ulżyło mu na sercu, gdy usłyszał po chwili turkot kół na ośnieżonej drodze, wiodącej tuż pod jego drzwi. Ogarnięty ciekawością postąpił parę kroków, wydostał się z kręgu dymu i ujrzał w mroku pojazd, który właśnie stanął.
Wysiadł zeń mężczyzna i zaczął się zbliżać. Dziwna, kobieca jakby szata przybyłego wprawiła węglarza w zdumienie. Nieznajomy miał niski kapelusz z ogromną krezą, a na kołnierzu jego szeleściły muszle. W smudze światła, padającej z szałasu, widać było jego rysy, nieruchome, zmartwiałe, jakby rysy pustelnika, żyjącego długo w samotności. Był to mężczyzna średniego wieku i mimo długich, spadających na ramiona, siwych niemal już włosów, nie wyglądał jeszcze na starca.
Był to Hans Alienus.
Przystąpiwszy do węglarza, jął pytać o kierunek. Śnieg nie dozwalał nieznającemu okolicy pódróżnemu odnaleźć drogi do najbliższego dworu. Wkońcu spytał, czy stary właściciel Trollkyrki żyje jeszcze i mieszka tam.
— Tak jest! — odparł węglarz. — Mieszka tam jeszcze, ale niedługo się pewnie wyniesie. Ma coś w plecach i lada dzień może umrzeć.
— Tak i ja sądziłem.
Hans Alienus zawrócił do pojazdu, dał woźnicy kilka monet i polecił mu wracać, dodając, że przemarzł, więc resztę drogi odbędzie pieszo.
Woźnica cmoknął na konie, ruszył lejcami i odjechał w stronę, z której przybył. Hans Alienus zaczekał, aż ucichł turkot kół i, nie rzekłszy już słowa do węglarza, ruszył w drogę.
Coraz to wyraźniej słyszał teraz uderzenia młotów kuźni, dochodzące jakby z pod ziemi.
Noc była ciemna, rozjaśniał ją jeno mgliście świeżo spadły śnieg, który leżał na mchu i krzakach, odsłaniając jednak tu i owdzie głazy. Sosny nie rzucały cienia, a chrzęst własnych kroków, zatrzymywał często Hansa, który się rozglądał bacznie, czy go ktoś nie śledzi.
Droga wiodła stromo pomiędzy dwoma kuźniami, o kominach, miotających snopy iskier, i była dawniej, widocznie zamknięta kratą, która teraz stała oparta o płot. W dali, nad lasem, widniało coś, jakby omglona tarcz wschodzącego księżyca. Był to płomień wysokiego, jak wieża, pieca hutniczego, oblewający migotliwem światłem dach, czerwono malowane okiennice i czarne wozy z węglem, które same się toczyły po niewidzialnych szynach przez most i dalej, w obręb huty.
Hans zwolnił przez ostrożność kroku, gdyż nie chciał, by go dostrzeżono, a sam nie wiedział, że zmienił się do niepoznania. U drzwi jednej z kuźni stanął jednak na chwilę, z uwagi na głęboką ciemń jesiennej nocy.
Kowale walili właśnie w rozgrzaną do białości sztabę, a ile razy końska głowa młota padła na nią, dudniła ziemia i rozsypujące się szeroko skry oświetlały wnętrze. W progu połyskiwała wanna, w której brali kowale kąpiel, ogrzawszy wodę kawałkami gorącego żelaza, obok zaś niej stała usmolona ława, gdzie w czasach dawnych zastawiano w sobotni wieczór krasnoludkom chleb i wódkę.
Kowale mieli maski, błękitne okulary, koszule, drewniane chodaki i spodnie, przywiązane powyż kolan do gołych nóg rzemieniami. Pochyleni, otoczeni skrami obracali sztabę przy pomocy obcęgów, a młot płaszczył lśniącą masę, jak ciasto. Po chwili jednak stanęło koło pompy wodnej, jeden z kowali zrzucił maskę, a wędrowiec rozpoznał jego rysy, zdradzające pochodzenie walońskie. Przypomniał sobie, że głowa ta miała dziecięce, rumiane policzki, a ta owłoszona, żylasta noga, była ongiś krągła i pluskała się ochoczo w wannie.
— Czegóż tu właściwie szukasz? — szepnęło mu serce. — Niema już tego, co zatrzymała pamięć twoja. To okolica zgoła obca. Wracaj, zanim zbłądzisz.
Ale nie zawrócił, jeno ruszył dalej.
Pomiędzy dwoma wielkiemi czereśniami leżał wpoprzek drogi szeroki pas światła, z otwartych drzwi pieca hutniczego, sklepionych, niby forteczna brama. Przed drzwiami siedział na ławie, otoczony czeladnikami hutnik, z nożem zatkniętym za skórę fartucha i zasmolonemi, rudemi bokobrodami. Żaden z nich nie mówił, a Hans nie mógł iść dalej, nie przekraczając świetlnego pasa i nie zdradzając swej obecności.
Stał zmęczony, opierając się łokciem o ścianę pieca i przeczesywał zgrubiałemi palcami włosy. Niby kryjący się zbrodniarz, kroczył teraz oto przez rodzinne miejsce, które mu się tak drogocennem wydawało. Cóż go tu przywiodło i jaka mu przyświecała nadzieja? Serce raz po raz radziło, by wracał póki czas, powtarzając, że równie jest obcym tu i tam, skąd przybywa, jak wszędzie kędy szuka domu, by go nazwać ojczyzną swoją.
Niepewny co uczynić, trwał w bezruchu, gdy już miał atoli po długiej, bolesnej walce zawracać, uderzenie dzwonu zawezwało hutnika i czeladź do roboty.
Ledwo wstali i obrócili się plecami do drogi, wstał Hans szybko z pod muru, przeszedł poza nimi bez chwili namysłu i, zatonąwszy po drugiej stronie pasa w ciemności, udał się w dalszą, przedziwną wędrówkę swoją.
Po chwili dotarł do drugiej bramy w płocie i poznał, że tu zaczyna się posiadłość Trollkyrka. Obcym był mu tylko las poza płotem, gdzie przedtem, za dzieciństwa, widniała jeno naga poręba, pełna pni i wykrotów. Osmutniały i przygnębiony, zboczył ku łąkom, przedzierając się omackiem przez krzaki, co zarastały kamienisty parów.
Nie nadszedł mróz, jak sądził węglarz, śnieg stopniał i spadł rzęsisty deszcz. Kamienie oślizły, a mech odstał od nich i za każdym krokiem odpadał kawałami.
Odgiąwszy ostatnie, natrętne, gałęzie, stanął Hans na wzgórzu, porosłem kilku jeno sękatemi jodłami. Słały się tu łąki i pola, a poza niemi widniały czarne sylwety zabudowań, oraz szczyt dachu i kominy dworzyszcza. W jednem oknie błyskało światło.
Wyczerpany, nie czuł ni bólu, ni radości. Podniecenie ustąpiło miejsca ogólnej depresji fizycznej, a przemoczony do nitki uczuwał naprzemian gorąco i lodowaty chłód. Pragnął teraz jeno spać. W ciągu kilku minut mógł mieć dach nad głową i ciepły kominek, ale choćby przyszło zamrzeć, wolał szukać schrony w lesie, miast wkradać się, jak żebrak, w dom rodzicielski.
Obejrzawszy się, rozpoznał stojącą na stromym upłazie skalnym, starą sosnę. Był to przyjaciel lat młodocianych, który, nie starzejąc się z pozoru przez wieki całe, słał wokół cień gęstych gałęzi. Usiadł na stosie suchego, spadłego z góry chróstu, oparł plecy o pień i zasnął twardo, po macierzyńsku chroniony przez drzewo, jedyną dawną istotę żywą pośród całego krajobrazu, który mu był jeno wspomnieniem.
Tymczasem zadął wiatr, a wrzosowiska i bagna jęły nucić żałosne, niesamowite klechdy bohaterskich czasów.
Zbudzony chłodem świtania, wstał i opuścił schronisko. Poniż miejsca gdzie stał, zobaczył czerwony budynek główny, o białych kominach i również białych słupach ganku, wyglądających tutaj jakoś obco, jak i on sam. Po jednej stronie podwórza stała czerwono malowana oficyna, po drugiej kościołek drewniany bez cmentarza, bowiem był własnością pana posiadłości. Czereśnie pukały gałęźmi w szyby, zaś kilka kroków od podjazdu leżał biały głaz, z którego, jak powiadała legenda, dosiadała konia św. Brygida, odjeżdżając po mszy do domu, do leżącej poza rzeką, ulubionej Vadsteny swojej.
Znużony jeszcze usiadł na kamieniu, a w tejże chwili zaczął bić dzwon poranny. Przemówił drugi znów przyjaciel, znanym dobrze językiem, chrapliwemi, przenikliwemi dźwiękami, które niepodobne były do żadnego innego dzwonienia, na całej ziemi.
Pochylił na piersi głowę i zapłakał.
Gdy głos przebrzmiał, wstał spiesznie. Poniosło go znowu wrażenie, skrystalizowane w decyzję. Serce rzekło raz jeszcze, ale zimno i rozkazująco tym razem: Czegóż tu szukasz?
Rozchylił krzaki i ruszył z powrotem ku wąwozowi. Przekroczył szybko drogę jezdną i zagłębił się na całe godziny pieszej wędrówki w pustynię. W miejscach zarosłych kierował się wedle drzew, by nie zabłądzić. Dotarł wkońcu do bagien i młak, pełnych w porze jesiennej wody. Chcąc przejść, musiał gromadzić pnie i grubsze konary i budować z nich mosty. Wkroczywszy na taką zapadającą się nieznacznie a stale kładkę, przyciągał leżące za sobą pnie i, kładąc je przed sobą, posuwał się dalej. Trzęsawisko wyglądało z pozoru na ląd stały, pokryty małemi wzgórkami, gdy jednak wbił w nie laskę, zapadła aż po rękojeść, nie dotknąwszy dna. Starczyło jednej chwili upadku sił i baczności, a utonąłby niechybnie i tylko kilka baniek zagulgotałoby nad jego głową. Napięcie woli podnieciło jednak wyobraźnię jego, a jednocześnie uczuł straszną, bezlitosną tęsknotę za tem, co porzucił przed chwilą. Koło południa wkroczył na twarde kamienisko, ze ścieżkami przez bydło wydeptanemi, i szedł teraz bardzo pomału. Pożar zniszczył w tem miejscu drzewostan, osmolone pnie miały czerwone szpilki, a niesamowita pustynność krajobrazu zaciężyła bezdomnemu dotkliwie.
O zmroku posłyszał szczekanie psa, jego śladem dotarł do widnej ledwo w ciemnościach chaty, przelazł przez płot ogródka, zapukał i wszedł do wnętrza.
U kołowrotka siedziała kobieta o surowych, szorstkich rysach twarzy. Hans rozpytywał, czy mógłby dostać furmankę, celem dojechania do dworu, ona zaś oglądała podejrzliwie i niespokojnie jego dziwaczny strój. Wkońcu odrzekła, że mąż, zabrawszy konia, udał się na targ, zaś parobek, króry tam był również, leży pijany. Nie mogła, czy nie chciała mu dać podwody.
Stała się jednak rozmowniejszą i bardziej uległą, gdy położył na stole pięć lśniących koron i jął stukać po nich palcami, niby po klawiszach, których dźwiękom nikt się oprzeć nie zdoła. Oświadczyła, że ma jeszcze klacz, zdolną ciągnąć wóz, tylko musi zbudzić parobka.
Hans zaczął jeść kromkę chleba z masłem, dobytą z tłumoczka, ona zaś wyszła, by rzecz załatwić.
Siedząc obok pijanego woźnicy na klekocącej desce zaprzężonego starą szkapą wozu, wracał jesiennego, dżdżystego dnia do samotnego, rodzinnego domu wędrowiec, który wkraczał do Niniwy otoczony świtą żywych sfinksów.
Poźno już było, kiedy dotarł ponownie do mielerza, a węglarz uznał to za fatalny znak, że w ciągu dwu wieczorów widzi nadjeżdzającego od tej samej strony dziwnego nieznajomego. Ale uspokoił się trochę, gdy Hans wstrzymał podwodę i zbliżył się doń, zmiarkował bowiem, że powozi zwyczajny chłopak wiejski.
— Czy chcecie mi oddać przysługę? — spytał Hans, przypatrzywszy mu się przez chwilę i klepiąc go po ramieniu. — Jeślibyście zaniósł list do starego dziedzica, to przypilnuję tymczasem waszego mielerza, na czem się znam z dawnych czasów.
Węglarz zdjął czapkę i potarł z wahaniem kark. Zapytany przez człowieka, wyglądającego na pana, nie miał wyboru, musiał usłuchać, dał też odpowiedź wymijającą.
Hans pochylił się, wszedł do szałasu oświetlonego ogniem komina i jął szukać na piersiach papieru. Nie znalazłszy nic prócz rachunku hotelowego, napisał na nim:
— Hans Alienus zapytuje ojca swego, czy przyjmuje gości?
Zwinąwszy papier podał węglarzowi, który schował go pod kaftan i ruszył bez słowa przez porębę.
Hans patrzył za nim, odganiając dym rąbkiem płaszcza. Znał dobrze tego krzywonogiego węglarza. Widywał go gdy był dzieckiem, jak kroczył z widłami na ramieniu prosty, zwinny, elastyczny. Teraz skulił się i zesechł, a wiek wyrył gorzkie, szpecące zmarszczki wokoło ust jego. Z imienia był jeno tym samym człowiekiem.
— Minęło dopiero lat trzydzieści od rozstania! — pomyślał Hans. — Straszna tęsknota zmusiła mnie szukać tego, czego niema już. Znikło wszystko, ogorzałe dzieci, z któremi igrałem, mielerze, które przy mnie zapalano i śnieg leżący wówczas na ziemi... Inne słyszę głosy, na inne patrzę drzewa i obcy jestem tu, gdzie była ojczyzna moja.
Siedząc na ławie pod szałasem, patrzył tępo przed siebie. Odczuwał teraz niemal odrazę i wstręt do tej okolicy, która zapukała do jego tęsknoty, trwała w jego wyobraźni nietknięta przez czas, a teraz witała go ozięble nieznaną twarzą.
Kilka razy brał łopatę, opartą o ramę drzwi i poprawiał kłody mielerza. Wreszcie wrócił węglarz i podał mu ten sam świstek papieru, który zabrał. Tuż pod wierszami Hansa drżąca ręka starca zamieściła kilka ledwo czytelnych słów odpowiedzi:
— Drogi mój brat Didrik jest podczas mej choroby gospodarzem i przyjmuje odwiedzających imieniem mojem.
Hans Alienus drgnął i oblał się rumieńcem. Zmiął papier w kulę i rzucił ją w ogień, nie wstając, nie mówiąc słowa węglarzowi i nie nagrodziwszy go datkiem. Kupka popiołu została na kominie, nie rozsypawszy się, wziął tedy obcęgi i wsunął ją głębiej w żar. Ponownie ujrzał czarną przepaść pomiędzy sobą a człowiekiem, którego krew płynęła w żyłach jego. Wstydził się, że myślał o powrocie i zgodzie, oraz że uczynił ten krok upakarzający. Cóż mu było z łaski tego starca? Nawykły wznosić obciążone nadziejami ramiona ku każdemu nadchodzącemu dniowi, wymarzył sobie tęskne powitanie starca o siwych włosach, widział w wyobraźni, jak go bierze w ramiona, a słońce zaziera pomiędzy doniczki kwiatów na oknie. Zbudziła go rzeczywistość.
W pierwszej chwili chciał zawrócić wóz i odjechać z powrotem, kędyś na południe, iść, przebywając góry i rzeki, w obczyznę, byle nie patrzyć na miejsce, które niesłusznie zwał ojczyzną swoją.
Węglarz patrzył długo na swego dziwnego gościa, wkońcu zaś uznał za potrzebne wtrącić słowo. Powiedział, że staruszek słabszy jest dziś, niż zazwyczaj. Od kilku tygodni nie wychodzi z pokoju. Tak przynajmniej głoszą domownicy.
— Czy jest sam? — spytał Hans.
— Mieszka z nim rotmistrz, brat przyrodni, zwany wujem Didrikiem.
— Czy nie ma syna... czemużby zresztą syna... czy nie ma dzieci?
— Ma syna, ale oddawna gdzieś znikł. Trudno mu było, oczywiście, wytrzymać w domu.
Ten jednostronny sąd o chorym ojcu zabolał Hansa. Gdyby węglarz jemu samemu przypisał winę, wykonałby pierwotny zamiar, zmarszczył brwi i odjechał pełen gniewu. Nie śmiąc spojrzeć w oczy temu odruchowi duszy, skrył ją poza samooskarżanie o chwiejność i powiedział sobie, że słabością byłoby nie dotrzeć do celu po tak długiej wędrówce.
Wstał, napół przytomny podszedł do wozu i usiadł obok chłopca, śpiącego z głową na piersi zwieszoną. Poczuwszy ruch lejców, klacz wstrząsnęła chomątem i ruszyła sama. Zrazu jechali noga za nogą, bo niepewny jeszcze co czynić, Hans puścił luzem lejce. Gdy po chwili jednak dotarli do drogi lepszej i minęli piece hutnicze, kobyłka zaczęła iść raźniej, a niezdarne jej kopyta wyrzucały piasek. Hans siedział bezwolny, nie stawiając oporu. Wiatr rozwiał mu płaszcz i czuł, że coraz to szybciej unoszonym jest przez ciemń, jakby w ucieczce przed samym sobą.
Niebawem łąka przemieniła się w szeroką aleję osiczynową, a z poza zaspanych stajen wyjrzał dwór z gankiem na słupach. Światło wiszącej lampy, padające przez wąskie szyby okien, jaśniało na pobliskich krzewach. Odrazu poznał Hans, że ścięto gruszę, dającą owoc w jesieni, która stała tuż poza szczytem dachu, pod oknem piwnicznem. Smierć tego jedynego drzewa zmieniła mu całe obejście w rzecz zgoła nieznaną, której nigdy nie widział, i uczuł przygnębienie.
W chwili, gdy wysiadał z wozu, wuj Didrik stał już w oświetlonym przedsionku. Był to sympatyczny starzec, rumiany jak dziewczyna, o białych, gładko przyczesanych włosach, krótko po wojskowemu przystrzyżonych wąsach i pełnych woreczkach pod niebieskiemi oczyma. Ubranie jego miało krój młodzieńczy, ręce były krągłe, dobrze utrzymane i miękkie. Pod pachą trzymał tamborek z rozpiętym haftem i wbitemi weń igłami, z którego zwisał aż do ziemi kłębuszek niebieskich nici. Miał łzy w oczach, drżąc z wzruszenia, wyciągnął wolne ramię i chciał wybąknąć słów kilka, ale wstrzymał się, ujrzawszy służącego Olsona, zbiegającego spiesznie po schodach.
— Odprawże, Olsonie, woźnicę! — powiedział.
— Może pan Olson zechce również zabrać z wozu mój tłumoczek? — dodał Hans.
— Jakto? Tytułujesz służącego panem? — spytał wuj Didrik, wyciągając serdecznie rękę i wiodąc krewniaka przez otwarte naściężaj, oszklone podwoje, do żółtego gabinetu.
— Nie piliśmy z sobą braterstwa! — rzekł Hans, ściskając podaną dłoń z uczuciem serdeczności i chłodu, z wahaniem i uprzejmością jednocześnie.
— Komiczny to, zaprawdę, pomysł, wracać do domu w płaszczu pielgrzyma! — powiedział wuj, chodząc po pokoju.
— Jutro muszę się zeszpecić strojem dziewiętnastego wieku! — pocieszył go Hans i jął także chodzić po pokoju, przyczem muszle jego płaszcza wydawały głuchy szmer.
Mieli sobie w tej chwili tyle do opowiedzenia, tyle wspomnień i pytań cisnęło im się na usta, że nie mogli znaleźć słów właściwych. Miast tego spoglądali po meblach i ścianach, nie widząc ich, i czynili błahe uwagi o wczesnej zimie tegorocznej.
Żółty gabinet, który przy swej wielkości wydawał się niskim, zapełniały meble w stylu cesarstwa, sztywne, na lwich łapach oparte krzesła i takież kanapy. Przed oknami zwisały wąskie firanki na skrzyżowanych strzałach, a na ścianach połyskały świece w szklannych kinkietach. Na tle brunatno czerwonego mahoniu widniały emblemy wojenne, cyzelowane w złotych płytkach, zaś pośrodku stolika, z taflą zwierciadlaną tykał zegar z błękitną tarczą, przyozdobioną księżycem o ludzkiej twarzy, wykrzywiającym się zębiastym gwiazdom. Ze ścian spoglądały, obramione w ciemne listwy, portrety zielonawo-bladych mężczyzn w pudrowanych perukach, oraz czarno ubranej damy, z białą krezą i czepcem, która trzymała w palcach jaskrawo czerwony goździk. Złośliwe, chłodne spojrzenie jej szarych oczu biegło za patrzącym wszędzie, a po dłuższej chwili obserwacji zdawało się, że mruga oczyma.
Zmieszanie krewniaków wzrastało coraz to bardziej, to też za wybawcę uznali Olsona, który wrócił nareszcie i z pewnem namaszczeniem oznajmił, że wieczerza na stole.
Przeszli do jadalni o dwu kaflowych piecach, w których płonęły drwa. Wuj Didrik odmówił po cichu modlitwę, poczem zasiedli do stołu, na którym stał czteroramienny, srebrny świecznik, a Olson wniósł tacę. Była na niej zupa z krup, przypominająca lemiszkę, wino, które miano pić po pieczeni, oraz owoce, przeznaczone zazwyczaj w stanie świeżym na deser, tu jednak, przez suszenie, gotowanie i cukrzenie, na trzy sposoby zepsute. Hans wspomniał czasy, kiedy to jadał u Sardanapala marynowane liście różane.
— Jest to zupa słodka! — powiedział wuj Didrik. — Daje ona przedsmak deseru, podobnie jak zaręczyny przedsmak małżeństwa. Kocioł czarownicy jest, mój drogi, pierwowzorem kuchni szwedzkiej. Sądzą tutaj, że potrawa jest tem wykwintniejsza, im więcej posiada części składowych. Zresztą ten smakołyk wywodzi się z Wersalu. Za każdem stuleciem głosi pokolenie nowe: — Tak winno się przyrządzać zupę! Tak pieczeń! Minęły czasy niedołęstwa! — Cieszę się, żem z tego wszystkiego wyszedł i żyję sobie spokojnie na wsi.
Wzruszony skinął głową, gdy zaś zmieniono talerze, wniósł Olson wspaniały półmisek porcelanowy, z czarną, buchającą parą, potrawą i rzekł, kłaniając się:
— Krwawa kiszka!
— Szwedzka arystokracja tak jada zazwyczaj! — powiedział wuj Didrik. — Jestem narazie gospodynią twego ojca, gdy mi tedy oznajmił twój niespodziany powrót, kazałem przyrządzić małą ucztę. Jak wiesz, obowiązują w tym domu starodawne przepisy prostoty.
W obecności służącego nie mogli poruszać drażliwych tematów, skrytych poza każdą myślą, a wspólność tego przymusu, uczyniła ich ostatecznie swobodniejszymi. Zaczęli mówić o Grobie Świętym i obcych krajach. Wuj Didrik przebywał swego czasu, jako młody oficer w Travemünde, dla poratowania zdrowia przez sześć tygodni. Posiadał też niewyczerpany zapas poglądów na Niemcy i zagranicę wogóle. Nie tykał zupy, ni innych potraw, ale spożył, jak zwykle, kilka łyżek wodzianki i siedm, czy dziewięć śliwek-katarzynek. Trzymał się przesądnie liczby nieparzystej.
Był on natomiast gorliwym podczaszym, przypijał czerwonem winem, to też nabierał coraz to większego rezonu i rozmowności. Przez drewnianą ścianę sali dolatywał z kuchni wesoły rozgwar głosów i brzęk talerzy, tak, że przez długi czas cały dwór zdawał się pogrążony w beztroskiem ucztowaniu.
Usługujący Olson patrzył z niesłabnącem zdumieniem na tego pielgrzyma, przypominającego stare legendy, który siedział przy ojcowskim stole z rękami, skrzyżowanemi na skraju obrusa. Na kołnierzu jego połyskiwały muszle, a od pasa zwisał na sznurze kapelusz, aż na podłogę, którą deptały dziecięce ongiś stopy tego podstarzałego już człowieka. Zmiękła teraz ponura linja ponad brwiami jego, a w zwróconych na świece oczach pustelnika błyszczały dziwne, nieznane myśli.
Po wieczerzy krewniacy wrócili do żółtego gabinetu, a wuj Didrik, usiadłszy na sofie, podjął na nowo swój haft. Był tak rozweselony, że kazał przyrządzić poncz i pił szklankę po szklance. Ale ni słowo nie padło o ojcu i przeszłości. Zamknięte szczelnie drzwi w węższej ścianie gabinetu wiodły do pokoju ojca. Przywoływany ręcznym dzwonkiem, wchodził tam kilka razy Olson z tacą, wkońcu zaś z zaświeconą lampką nocną. Krewniacy byli ślepi i głusi na wszystko, co się działo za temi drzwiami, jak to pamiętali najstarsi ludzie, krzywo osadzonemi na zawiasach. Jakby się umówili, wiedli rozmowę jeno o rzeczach obojętnych, wuj Didrik sypał anegdotkami z czasów wojskowych, a wkońcu wszedł na tory zwierzeń miłosnych.
Był to jego właściwy rewir i nikt przewidzieć nie mógł końca. Od czasu do czasu brał złotą łyżeczką niuch z tabakierki, ozdobionej Ledą z łabędziem, albo też przechyliwszy na bok głowę, badał poprawność haftu. Pracował z niejakim wysiłkiem i, ciągnąc długą nić, trzymał tamborek tuż pod lewem okiem. Późną dopiero nocą zauważył, że sam jeden podtrzymuje rozmowę.
— Jesteś znużony, mój drogi, i pora ci spocząć! — powiedział.
Ale był w tak świetnym nastroju, że nie mógł puścić krewniaka bez pomówienia z nim poważnie i serdecznie. Łzy mu znowu napełniły oczy, odłożył robotę, wstał żywo i pociągnął pielgrzyma we wnęk okna, tak jakby chciał przed meblami nawet zataić swe słowa.
— Drogi Hansie! — szepnął. — Czy sądzisz, że możliwą jest zgoda twoja z ojcem? Nie... nie łudź się. Jest tak dziwaczny jak dawniej, a wiem to najlepiej, gdyż tuczy mnie codziennie sarkazmami swemi. Sam się przekonasz! Co więcej, jest on dla ciebie uosobieniem tego przygniatającego musu i tej melancholji, które osmuciły młodość twą. Był dla ciebie zawsze karygodnie zimny. Przebacz, że tak bez ogródek mówię o ojcu twoim. Wszyscy, w całej okolicy, mówią to i myślą zdawiendawna. Jest to przejawem naturalnem życia, że młodość i starość walczą z sobą jak wrogi. Wokoło tego wieczystego konfliktu wiruje czas, niby wkoło osi, miażdżąc niezliczone serca i niwecząc szczęście domowe.
Zapał, z jakim mówił, uderzył mu do głowy i gwałtowne łkanie wstrząsnęło jego piersią.
— Obawiam się, że go sądzą zbyt surowo! — rzekł Hans.
Wuj Didrik wstrząsnął przecząco głową, powiedział: dobranoc i wziął z lustrzanego stoliczka koszyk, w którym tkwiła pośród kluczy gospodarczych mała książka rachunkowa w błękitnej okładce. Podszedł do drzwi, wołając raz po raz Olsena, a w mózgu mu tętniły ostatnie słowa Hansa. Sądził, że będzie on surowy i wyda wyrok potępienia, to też zdumiała go ta wyrozumiałość.
— Kieruje nim widać skłonność do oponowania! — rzekł do siebie. — Jeśli w ten sposób możnaby doprowadzić do zgody, chętnie będę mówił jak najgorzej o biednym, chorym bracie, którego tak cenię. Teraz wiem, jak się brać do rzeczy!...
Wszedł Olson, niosąc czteroramienny świecznik z jadalni wzięty. Był to mężczyzna nikły, niski i miał kokieteryjne bokobrody. Wuj Didrik miał w nim stale rywala wobec młodych kobiet, przychodzących do dworu po nabiał. Wchodząc, przejrzał się w zwierciedle.
Uroczyście poświecił Hansowi po schodach na tajemniczy, długi strych, pełen starej uprzęży i przyborów myśliwskich wiszących w ciemku. Hansowi przeznaczono ten sam wielki, niski pokój na poddaszu, gdzie mieszkał za młodu, i gdy wszedł, spostrzegł ze zdumieniem, iż nic się tu nie zmieniło. Zdawało się, że od czasu jego wyjazdu nikt tu nie mieszkał i bezwiednie przyszło Hansowi na myśl, że był to może przejaw ojcowskiej żałoby. Na półkach ściennych dostrzegł jeszcze kilka starych książek szkolnych, ta sama serweta w kostkę leżała na stole, a ściany wydzielały znany dobrze odór pleśni. Całe życie przesunęło się w barwnych obrazach, pomiędzy dniem, kiedy po raz ostatni przekroczył ten próg, a nocą dzisiejszą. Tu tylko, w tym zakątku nie było zmiany.
Olson zaświecił dwie świece na stoliczku nocnym, obok firanek łóżka w brunatne pasy, potem wyszedł z ukłonem przez strych.
Hans legł zaraz i zasnął twardo, zapomniawszy nawet spuścić znaną dobrze storę z wyobrażeniem strzelców i psów pośród sitowia. Śnieg pokrył kasztany ogrodu i ziemię, zaś z wystającej rynny poddasza nie ciekła dziś woda z szelestem, jakiego podsłuchiwał ongiś, w jesienne noce, jakby mu te dźwięki niosły opowieść z podziemnej krainy cieniów.
Woda milczała, ścięta zamrozem, zaś świat zmarłych, wabiący bajkami książek szkolnych, owładnął już teraz nim zupełnie, czyniąc zeń zmartwychwstałego nieboszczyka. Niby zapach stogu siana w ciepłą noc letnią, owiewały go wspomnienia w głębokim śnie.
Przeżył ową wspaniałą uroczystość, kiedy to w kościele św. Brygidy sam się koronował władcą państwa, nazwanego Lajlsputtą. Kucharki, dziewki dworskie, stangret i parobek od wołów siedzieli w ławkach, jako zaproszeni goście, poważni, nie ważąc się uśmiechać, on zaś zajął miejsce po lewej stronie ołtarza, pod obrazem, przedstawiającym Trzech Królów. Włożył na głowę zębatą koronę ze złoconego papieru, ujął berło, z rękojeści szczotki, wykładanej perłową masą, i odział się płaszczem z bladobrunatnego, ongiś czerwonego aksamitu, zrobionym ze starej kapy kościelnej. Na plecach widniały jeszcze ślady krzyża, wyszytego srebrnym, pokruszonym już naonczas galonem. Po koronacji rozdawał ordery i godności. Starej kucharce, która go bardzo lubiła, dał prowincję, nazwaną „Krajem Poduszek“. Królewskie jego czynności polegały zresztą na tem jeno, że na poddaszu swem, otoczony niewidzialnym haremem, wznosił rozliczne toasty, pijąc powietrze samo z cynowego kielicha, również z kościoła wziętego, oraz strzegł pilnie wieczystego ognia, poświęconego istocie najwyższej, zwanej „Kurr“! Bóstwo to siedziało ze skrzyżowanemi nogami, a bezwłosa głowa jego, nie posiadająca też uszu i twarzy, lśniła jak kula kręglowa i posiadała jedno tylko, wielkie oko na ciemieniu. Sam nie wiedział, czemu w fantazji nadał taką postać bóstwu „Kurr“, ponieważ się tak jednak stało, nie było na to rady.
Blady odblask śniegu, wpadający przez wąskie szyby, uwydatniał kaflowy, zielony piec, oraz ciemno błękitne liście tapety.
Zapadało w sen coraz to głębszy stare dworzyszcze, gdzie pod ojcowskim dachem spał Hans Alienus.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.