Hans Alienus/Wstęp
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hans Alienus |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży |
Miejsce wyd. | Lwów, Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Hans Alienus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Życie nas wiedzie od płochej zabawy,
Do ciszy starczych rozmyślań w zapiecku.
Dobrze starcowi, jako było dziecku...
Skosztujmyż teraz prozaicznej strawy.
Lutnię pokrywa kurz i plamy wina,
Struny stargane... dziej się wola boża!
Czyliż to życie nam nie przypomina
Oberży nocnej, bez ognia i łoża,
Gdzie się ciśniemy, zaspani napoły?
Mniejsza, ...nie pytam poco tutaj jestem...
Dość, że mnie tutaj świątynne anioły
Przejęły groźnym swoich piór szelestem!
Toż smutek mój, gdybym się żalu skwirem
Nudził... purpurą byłby, a nie kirem!
Choć ból przenika czasem duszę srogi,
Wielbię ten żywot... dla innych ubogi!
Żyć, na igrzysko sił poglądać świata...
Przebaczać, kiedy zły los się panoszy...
I tam, gdzie innych łzy budzi zatrata,
Jako szaleniec płakać... lecz z rozkoszy!
———————————
Siedząc w ogrodzie, pośród drzew, wieczorem,
W zadumie nad tem, co mi życie dało,
Radbym wierszować, innych ludzi wzorem:
Jak ślubowaniem kilku się związało,
W pewnej, zaśnionej, maleńkiej mieścinie,
O późnej nocy, przy piwie i winie.
———————————
Z torbą na plecach, w różnych osób kole
Siadł Hans Alienus, poważny przy stole,
Oczy wbił w ogień, co tlał na kominku...
Lampy nie było... o ćmie pito w szynku.
A poprzez srebrne szyb zamrozu kwiecie
Szedł świt, dzień nowy czynił się na świecie.
Banda obsiadła i krzesła i ławy,
Sami artyści, pełno sztalug było,
Farb mnóstwo, w kącie zaś, gdzie brzask bladawy
Docierał, kilka białych rzeźb świeciło.
W tej to zacisznej, westfalskiej gospodzie
Zanocowała brać ducha, przy miodzie.
———————————
Alienus całkiem obcym był w tem kole,
Zwędrował świata przeogromny kawał,
Z kulawym wierszem często się nie wdawał,
Nie pragnął nimbu poety na czole,
Wszedł tu przed chwilą, lekkim, zwinnym krokiem,
Smukły i młody... śnieg mu bielił szaty,
Przysunął ławę do kominka kraty,
Do żaru ognia obrócony bokiem.
———————————
Pociągnął zwolna łyk ciemnego piwa
I jakby przez sen, nagle się odzywa:
———————————
Wkoło się żali wielka ludzi rzesza,
Nadzieją jutra troski swoje płoszy
I „jutrem“ rączo zabić „dziś“ pospiesza,
A smęt tymczasem dalej się panoszy.
Kiedy dziesiąta wybije na wieży,
Zda mi się, tytan jakiś surmę ima,
Oddechem piersi swe mocarne wzdyma
I grzmi z grobowca, kędy zdawna leży:
— Przepędź precz złudne o jutro pokrzyki!
Rzuć kadź dziurawą, co nie dzierży wina,
Kwiat to błękitny bladej romantyki,
Dziś przesadzony w czapkę Jakobina!
Chwila co bieży, niech ci wszystkiem będzie!
Któż nie wie, iże w każdym płaksa żywie?
Że jaki taki, choćby zjadł poczciwie
I złotem kieskę napełnił do pęku
I choćby miłość dała mu dziewczyna,
Będzie wciąż ronił słone łzy do wina
I trwonił życie, we smutku i lęku!
Nic to! Używaj! Niech świat pójdzie w trzaski,
Jeśli ci w pełni użyczył, co trzeba...
Lecz jeśli, w chwili odejścia... do nieba...
Dowiesz się, iże ktoś miał większe łaski
I więcej ziścił, porwij się mocarnie
I ruń na niego! Niech mu wydrze dobra
Ręka zbrodnicza nawet, byle chrobra,
Nie spoczywając, aż co ma... zagarnie!
Niby samotny pod zamkiem wędrowiec
Nadsłuchuj dźwięku uczt i brzęku szklanic...
— Tu dobro moje jest! — Tak twardo powiedz,
Wpadnij i zabierz! Reszty nie miej za nic!
Żadna cię miłość, ni żadne marzenia
Tam nie doniosą... choćby nad mogiłą,
Jak to, co weźmiesz sobie męską siłą,
Twardo i hardo, bez wahań, ni drżenia!
Pomnij, że dzieci, któreś miał u łona,
Zezują teraz, dorósłszy potrochu,
Ku twoim domom, łąkom, skarbom w lochu,
To samo czyni twoja własna żona...
Drwią wszyscy, patrząc, iżeś wiecznie w pracy!...
O, ludzie zawsze, zawsze są jednacy!
Nimbyś miał ulec omamom zdradzieckim,
Raczej się zabij przed swem pierwszem dzieckiem!
Ale nie... nigdy nie będzie powodu...
Alienus zemrze, jak ostatni z rodu,
Szczęsny, od cierpień wolen i od troski,
Jako artysta, w purpurę odziany,
Zapadnie w ziemię świetlany i boski,
Mocarny prawdą... nieopłakiwany!
I cóż, że czasem wrzaśnie kruk nad głową?
Czyliż trucizna nie jest życia lekiem?
Żyć chcę szczęśliwym, mądrym mrzeć człowiekiem
I... tam, gdzieś... zacząć biesiadę na nowo!
Lecz póki tętni w żyłach krew z łoskotem,
A wszystko pieje hymn radosny jeszcze,
Jakżem bogaty... świat opływa złotem,
Prawdą rozkoszy poję się i pieszczę,
Stoję na skarbów niezmierzonych górze,
Jak namaszczony świeżo u ołtarza
Król, w diademie władzy i purpurze,
A gwardja, lśniące miecze dzierżąc w dłoni,
Przechodzi mimo, gromko: — Vivat! — woła,
Setka sztandarów do stóp mi się kłoni...
Mam świętą glorję wybrańców u czoła!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Rzekłszy to, zapadł w zadumę...
Tłumoczek wziął pod ramię i trwał, wpatrzony w purpurę, coraz to gęstszą, co zalewała ściany i szyby. Wydało się, że dwaj murzyni czerwoną sobie wyrywają płachtę. Cień jej, migocący po izbie, pełzał to długi, to kusy, a pokraczny, wszędzie.
Alienus wodził oczyma za cieniem, a zadumane usta jego głosiły zcicha taką rytmiczną opowieść:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy na tych cieni patrzę widowisko,
Na duchów ciemni nieuchwytne tany,
Co nas ścigają, nawet w tańca takcie,
Gdy wirujemy przy skrzypkach, czy fletni,
Co za stopami pełzają naszemi,
Sięgając chciwie chwytnemi ramiony,
By dać łup nowy żarłocznej wieczności...
Wówczas, ach wówczas, wiem, że iść nam trzeba,
W jakąś niepewność, daleką od nieba!
Hej, towarzysze, przygodnie spotkani!
Jako te cienie rozprószym się pono,
Nie wiedząc, kędy pójdziemy i kędy
Jest meta drogi, za jaką zasłoną?
Chłodną spojrzenia i chłodnieją słowa,
Życie, to zima, która wszystko mrozi...
Nic to! Hej braci, bądźże mi gotowa
Przyjść, gdy pięćdziesiąt takich zim przeminie,
W noc Trójcy Świętej, do gospody onej,
Na tej westfalskiej, rozlewnej równinie,
A wówczas, jeśli nie zmarzniem, to wierzę,
Odnowim nasze dzisiejsze przymierze
I w imię celu, co gdzieś... w górze czeka,
Będziem tu... triumf święcili człowieka!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na te słowa jął czynić glossy, siedzący obok Hansa, sąsiad jego. Człek był grubaśny i mocarny wielce, a oplot ramion, oraz brzuch wydatny sprawiały, iże podobny był wielkiemu B. Włosy rudawe brzydkie miało Niemczysko owe. (Hans był jedynym Szwedem w tej gromadzie). Zrazu śmiał się grubacha, lecz potem innych myśli sięgnął i zaczął zwolna:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Triumf człowieka?... Ha... Rzecz niesłychana!
Zgoda, zażyjem w latach pięćdziesiąci,
Dość dla uciechy, smutku i pamięci...
Owo zebranie cnego Alienusa
To rzecz wspaniała, to nie maskarada,
Przeto przyklasnąć tylko mu wypada!
Drwiliśmy nieraz z triumfu człowieka,
Teraz docinki trzeba precz odrzucić,
O celu myśleć... co tam, w górze czeka...
Wrócimy tutaj! Tak, musimy wrócić!
Kto z was tak sądzi, niech mi dłoń swą poda!
Rzeknijmy tedy pospołu, wszak zgoda...
W noc Świętej Trójcy, w umówionym czasie
Przyjdzie tu każdy, kto śmierci nie da się!
Teraz słuchajcież, jest tu ścieżka mała,
Obrosła w kwiaty, biegnąca wśród domów...
Przy niej, na słupie, wśród listnych załomów
Świeci kapliczka, w niej zaś jakiś święty
Siedzi, bez głowy, ręką czasu ścięty.
Ktoś mu brutalny może odciął głowę,
A inny, znowu zrobił chrystusowę,
Ale i ona spadła, w czasów biegu,
I leży teraz na kolumny brzegu.
Otóż, gdy minie czas tu ułożony,
Zejdziem się razem, mając już w swej duszy
Obraz człowieka, wykuty przez życie
Wówczas swe rysy świętemu ten nada,
Kogo los na to wyznaczy dziś, w nocy.
W koło kapliczki ustawimy stoły,
Naniesiem kwiatów, poigrają dzieci,
Urządzim triumf wielki, a wesoły!
Niech los rozstrzyga, dajcież żywo kości!
Rzucamy!... Jakto? Cztery, dwa i ośm,
Teraz, ostatni Hans niech rzuca... prosim!
Potrząśnij dobrze! Ano... cóż się stanie?
Ha, to dwunastka! Wygrałeś, acanie!
———————————
Dziwne zrządzenie! Radbym wam powiedzieć,
Jakto spotkałem Hansa Alienusa.
Jakiś wędrowiec stanął w moim progu,
W kąt rzucił laskę, zdjął tłumok z ramienia
I rzekł nieznane zupełnie nazwisko.
Za chwilę jednak byliśmy jak bracia.
Szarą godziną zwierzeniaśmy snuli,
A odzież jego schła z deszczu, w kominie.
Dziwne miał losy, przedziwne zaiste!
Nieraz mnie dreszcze przenikały mrowiem,
Przeto, rzucając zwroty uroczyste,
Jeżeli chcecie, poprostu opowiem.
———————————
Pewien profesor, Szwed, w dalekim Rzymie,
Na wielkie, w wiedzy, zarabiając imię,
Zakończył dzieło, przetarł okulary
I stwierdził, iże tam stał Rzym prastary.
Gdy tak dokonał pracy, co nie letka,
Śliczna go za nos złapała brunetka,
Wzięła za męża, raj sprawiła wszelki,
A gdy raz, w północ sięgał do butelki,
Z ostatnim dźwiękiem rzymskiego zegara,
Bocian nos wścibił przez okno... poczwara.
———————————
Radość go wzięła zaraz niesłychana
I w luźne fałdy odzian szarafana,
Kląkł, jak w figurze wdzięcznej kontredansa,
I na swe łono przyjął syna... Hansa!
Chciał uczcić chwilę, ale snadź wzruszenie
Sprawiło, iże wziął przez roztargnienie,
Miast dzieła swego, leksykon ogromny
I zamaszyście wypisał na karcie:
„Synowi memu na życia otwarcie!“
Kochał go bardzo, czuły był, jak matka,
Pragnął mu życie przysposobić całe,
Siedząc przy malcu, mówił do gagatka,
A malec patrzył i świat ten poznawał.
Gdy już wyczerpał całą mądrość swoją,
Rzekł: — Synu drogi, jedna jeszcze rada!
Wiedz, że ci czynnie tutaj żyć wypada,
Nie patrz, jak drudzy rozgrabiają dobro,
Nie myśl, lecz garnij do się ręką chrobrą!
———————————
W czas jakiś potem, ukończywszy misję,
Profesor raczył wreszcie wziąć dymisję
I syt pieniędzy, oraz pięknych rzeczy,
Osiadł na pensji... racja, któż zaprzeczy?
Lecz równocześnie prysło szczęście jego.
Jejmość przybrała, nie wiedzieć dlaczego,
Gest Mesaliny, wierność swą na płocie
Wieszając. Miała zaraz gachów krocie,
Jęła się bawić, zmieniać garderoby,
Bywać w teatrze, kochała też Boga,
Lecz obok niego ... duchowne osoby...
Przyszłość stanęła przed uczonym sroga!
Niewiele myśląc, zabrał z sobą syna,
Talizman życia, dzieło wielu nocy,
Rzekł na odjezdnem: Bądź zdrowa, jedyna!
I ruszył do dom, ku zimnej północy.
———————————
Z każdym, co mijał, dniem w ojcowskim domu,
Smutniejszym bywał los biednego chłopca.
Czuł... dusza ojca staje mu się obca,
Do matki tedy wzdychał pokryjomu.
A częste były nawet awantury,
Bo, podmówiony przez różne kumoszki,
Hans nieraz serjo pokazał pazury.
Miał żal do ojca, że mu złamał życie.
Czasami, milcząc stał u drzwi zawartych,
Do piersi ojca rad się tulić, skrycie,
Blady, w zniszczonych sukniach i podartych.
A ojciec siedział smutny i sam jeden,
Płacząc przeszłości i płacząc nauki,
Która mu lśniła z oddali, jak Eden.
Zbiedniał, więc życie chcąc trzymać na fali,
Musiał tokarskiej jąć się teraz sztuki,
I tak w omroce tu wegetowali.
Przy stole również rozmowy nie wiedli...
Lokaj podawał, tykał zegar stary,
Po szybie drzewa muskały konary,
Oni milczeli, dumali i jedli.
W pustaci takiej dumał wciąż bez miary,
Dumał i wkońcu pokochał tę ciszę.
Gdy rzadkich gości posłyszał rozgwary,
Uciekał, w leśną radby wleźć komyszę.
Z poddasza zrobił swoją schronę stałą,
Gdzie miał królewski swój tron, jak przystało.
Tam słuchał licznych swych sztandarów szmeru,
Pobrzęków mieczy i okrzyków dworu.
Siedział w złocistej koronie z papieru,
Świadom potęgi swojej i splendoru.
Od grot Fingala, aż do Teheranu,
Świat mu bił czołem, jako swemu panu.
Jednem skinieniem rzucał huf do boju,
Rozgramiał wrogi, był nieubłagany,
Nigdy, żadnego nie przyjął pokoju,
W gruz walił miasta, a jeniec schwytany
Musiał dać życie, krwi płynęła wstęga,
Wielki gniew Hansa był... jak i potęga.
Zdobny purpurą, w poszóstnej karecie
Jechał, a z blanków chorągwie wiewały,
Tak marzył chłopiec samotny i mały.
Lecz biegły chyżo i bezgłośnie lata...
Rósł, a wiadomo, w twardych rękach losu
Marzeniom grozi niechybna zatrata.
———————————
Stał się młodzieńcem i bunt uczuł w duszy.
Pewnego ranka, marzenia swe kruszy,
Tron łamie w trzaski i gniewem porwany,
Idzie do ojca, śmiało patrzy w oczy,
A widząc starca, jak nieubłagany,
Milcząc pracuje i wzdycha i toczy,
Oświadcza krótko: Dzisiaj ruszam w drogę!
Dłużej żyć tutaj nie chcę i nie mogę!
———————————
Stanęło koło, ojciec podniósł głowę,
Zawisł spojrzeniem w mężnej twarzy syna,
Potem, bez słowa pracę swą zaczyna.
— Postanowienie moje nie jest nowe —
Dodał młodzieniec — Dawno sercem całem,
Do matki jechać, z dnia na dzień się rwałem,
Szczędziłem grosza, przeto jadę zaraz,
Żaden stąd ojcu nie przyjdzie ambaras!
———————————
Bez pożegnania, zacisnąwszy usta,
Wyszedł i kazał zaprzęgać do sanek.
Wsiadł i pojechał, zanim błysnął ranek,
Zdecydowany, choć blady jak chusta.
Pędziły konie przez śniegi i lody,
Wzlatały z gęstwy przerażone ptaki,
On pędził dzielnie, jako pędzi młody,
Rad, iże rzucił męczarnie ogrojca,
Którym tak długo dom mu bywał ojca.
———————————
Na poły szczęsna, a na poły trwożna,
Koronek chmurą, przedziwnych owiana,
W koku, gorsecie... nie wiedząc, czy można,
Przyjęła syna matka ukochana.
Do jedwabistej piersi tulić jęła,
Wodą kolońską odświeżała oczy
Łez pełne, czasem w zwierciadło zerknęła,
On zaś oddawał stokrotnie pieszczoty,
Czując pełń szczęścia, co aż serce mroczy,
Patrzył w twarz matki... nie dostrzegł kokoty.
Życie, jak bajka, przed nim się rozwarło,
Miał, czego zechciał, stał się domu panem,
Matki całusy zbierał każdym ranem,
Bowiem kochała swego benjaminka...
Czasem się przytem ust popsuła szminka.
———————————
Księdza prałata tajemniczą sztuką,
Przedziwnie szybko, bez trudu i skargi,
Z wszelką się cudnie zapoznał nauką.
Śmiał się, składając do gwizdania wargi,
Bo chętnie gwizdał msze, co były w modzie,
Drwił z domu ojca na śniegu i lodzie,
Uprawiał sporty, nie bacząc czy drogi,
Cudem nie złamał ni ręki, ni nogi,
Lecz wiedzy ścisłej... nie lubił ni trocha.
Dość było wiedzy, że matka go kocha,
Dość strof celniejszych z utworów klasycznych,
Dość kilku nazwisk świetnych, a nie licznych,
Dość tego było. Protekcja Kościoła,
I bujność życia i miłość, co woła,
I smaczne zawsze ponad wyraz jadło,
Stało za wszystko. Znał wszystko, co padło!
Z młodym paterkiem wygrywał duety,
Aż wszyscy wkoło zatykali uszy,
Hans słuchu nie miał, tak było... niestety,
Ale grał ostro i to z całej duszy.
Wszystkie na pamięć znał modne opery,
Lecz z każdej jeno może takty cztery.
Czasem pytała słodko droga matka,
Przysuta mąką, niby jakiś młyn,
Czemby chciał zostać, swojego gagatka...
— Wybrańcem szczęścia! — odpowiadał syn.
———————————
O Szwecji tutaj nie mówiono wcale,
Chyba wzgardliwie. — Nie będziesz na progu
Ojcowskim żebrał, synku, dzięki Bogu! —
Mówiła matka i dodała: — Ale,
Powiedzże, Janku, pomyśl odrobinę,
Z samego względu na twoją rodzinę,
Na złe języki, honor i tam dalej,...
Czem będziesz kiedyś?... Teraz baw się, szalej,
Ale choć piękny byłbyś, jako Wenus,
Cóż to za godność, samo: Hans Alienus?
Musi być jakaś inna prezentacja!
— Racja, mameczko! — odparł — Wielka racja!
— Ale się nie troszcz tem, o moja śliczna!
— Chociaż karjera ma nie polityczna,
— Osiągnę tytuł nad książęta, króle,
— Bogacze, z mieniem zamkniętem w szkatule!
— Wiedz, mamo, iże twój Alienus Jan
— Będzie miał szczytny tytuł: wielki pan!
———————————
Długo się wahał nad wyborem stanu,
Lecz dokazały duchowieństwa wpływy,
Że w bibljotece dostał Watykanu
Miejsce, ten młodzian ponad miarę żywy.
Tu nowa karta życia się rozwarła,
Choć ledwo skończył dwadzieścia dwa lata,
Mógł, przy poparciu, wnet dojść do prałata.
Przyjął, gdyż musiał... matka nagle... zmarła!
Odtąd żył cichy, często zadumany
Tą zmianą losu, czy zajęty wiedzą,
Ale go rwały moce, co w nim siedzą,
I w onych chwilach płatał takie żarty,
Że w całem mieście drżały domów ściany
I głowy z piekła wychylały czarty.
Wiodło w nim walkę słońce Włoch z zamrozem,
Matka i ojciec wciąż walczyli w Hansie.
Często był w wozie, a zaraz pod wozem,
Życie nim rwało kwadrans po kwadransie.
I oto, drodzy przyjaciele moi,
Patrzcie, co ślepy los chwilami broi!
Kiedy wyboru zapadała szansa,
Komu powierzyć rzeźbienie „człowieka.
Los, który tylko sposobności czeka
Wybrał z nas wszystkich... Alienusa Hansa!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Hej, przyjaciele, poradźcież mi, proszę,
Skąd wziąć mam model do mego „człowieka“?
Mężczyzna, dziecko czy piękna niewiasta,
Ideał owy ziściż choć potrosze?
Innyby sobie nie robił nic z tego,
Wyrzezał postać świętego i basta,
Tak jako mówisz, przezacny kolego.
Ale ten projekt rzucony szczęśliwie
Taką powagą mnie przejął do głębi,
Że aż się drżeniu wewnętrznemu dziwię.
———————————
Czyliż sądzicie, że już średnie wieki
Przed nową erą uciekły do grobu?
W każdym z nas żyją, w każdym z nas, u licha!
Ujść im, zaprawdę, nie widzę sposobu!
Niby statua sędziwego mnicha,
Gdzieś z kolońskiego wydobyta tumu,
Co brwi zmarszczone ma i butę w twarzy...
Każdemu przeszłość marzy się i marzy,
Śnimy baśń starą w epoce rozumu.
Więc, chociaż słabi, życie wiedziem podłe,
Rzeźbić „człowieka“ chcę na naszą modłę.
Choć każdy dziwak i każdy straceniec,
Dziś za wielkiego uchodzi na świecie,
Ujmę rzecz jaśniej, cieplej, niech jak dziecię
Śmieje się, w kwiatów przybiorę go wieniec,
Będzie, jak dusza, co radosna czeka...
Tak chcę swojego wyrzeźbić „człowieka“.
Trudno mi będzie dokonać zadania,
I w tej, tak trudnej zaradzić potrzebie,
Bowiem, gdy rzeźbiarz z gliny kształt wyłania,
Ja modeluję nie glinę, lecz... siebie!
Mniejsza! Nie chybię onego spotkania
I tu przyniosę na czas, niezawodnie,
Z wędrówki życia ważki kruszec ducha,
Który zadanie swoje spełni godnie...
Tymczasem w ciszy i wnętrznym ukoju,
Ruszam przez życie, w ideał wpatrzony,
Nie bacząc trudu i nie bacząc znoju...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Umilkł, ale nikt tego nie zauważył, wśród szaleńczego hałasu. Nagle... cóż to? Hans posłyszał wyraźnie ochrypłe jakieś dźwięki, dochodzące jakby z piwnicy. Z pośród trumiennych, jakoby, cienkich desek szedł głos, co przenikał dźwięk puharów i rozgwar słów. Był, niby ponury śpiew grobowy... jakby pieśń obłąkańca...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Chwila co płynie, nigdy nie da szczęścia.
„Weczoraj” i „jutro”, to kule kaleki,
Dnia dzisiejszego, co nas oszałamia,
Takiem jest życie, takie nasze losy!...
„Dziś“ utopiłem w szumnej fali piwa!
Biada! Porwało je już przeznaczenie...
Chwila, co może nie nadpłynie żywa,
Kieruje myśli nieuchwytnym sterem.
Hej... jasnowidzu nocny, towarzyszu,
Mocarny wiarą i bez plamy zdrady,
Który spokojny, jako grecki Jowisz,
Radosne chwile w fali życia łowisz,
Wiedz, iże wszystko, co umysł człowieka
Wymyśli, z dymem, zanim baśń skończona,
Ponad dachami, w bezmiary ucieka...
Życie, to dziwna flasza czarodzieja,
Co ma dwa płyny, i wino i wodę...
Dziś, pijmy tedy, śnione jutro młode,
A każdej chwili niech świeci nadzieja!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Alienus usłyszał, że osoba śpiewająca wchodzi po schodach i naciska klamkę. Weszła, podtrzymując twarz chudą dłonią, i zbliżyła się doń, on jednak obrócił się do niej obojętnie plecami. Dopiero pod koniec pijatyki, o świtaniu, spytał towarzysza siedzącego przy kuflu:
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Widziałżeś może tę dziwną kobietę?
Oto tam stoi w ciemności, na progu.
Spójrz, idzie ku nam, zbliża się powoli,
Łyskając strasznie, niby obłąkaniec,
Brzemieniem ciężą widać na niej lata,
Po zwiędłych plecach włos ma rozrzucony,
Na karku sterczy szczątek pióra pawia,
W jaskrawą szatę spełzłą przyodziana,
A motłoch patrzy na ten przystrój cały,
Kiedy na placu targowym zasiada
I roni żale, z bólu się spowiada
I miłosierdzia żebrze od hołoty.
Niecierpię w duszy tej wielkiej obłudy,
Najgorsze bowiem są cierpienia brudy.
Po lewej sakwa zawieszona spływa,
Oraz cynowy kubek z resztką piwa.
Niby pokorna, a lada skinienia
Chce, by słuchano... Ot tam, patrzy z cienia...
Wstań! Jest przy tobie, a w obręczach błyska,
Na jej ramionach zarzewie ogniska,
Jak słońce świeci... choć napół przytomnie...
Słuchaj! Zaczyna teraz mówić do mnie!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Towarzysz zaśmiał się i zawołał: — Do licha, Hans! Wszyscy cię wyśmieją! Nie widzę ni śladu widma! Widzę jeno, że pociągnąłeś jeden haust nad miarę, ku czci swych bogów. Chwyć tedy pustą szklanicę i ciśnij spokojnie wiedźmie w nos. — Stała w mdłych blaskach dogasającego ogniska, on zaś pił jej słowa, ją jeno słysząc pośród szaleńczych śmie chów, hałasów i nawoływań biesiadujących.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Chcesz szczęścia, biedny, naiwny człowiecze?
Sądzisz, że szczęście bierze się przemocą?
Dam świniarkowi, tobie ni okrucha,
Choć górnolotnie słowa twe migocą,
I sięgasz samych jakby wirchów ducha!
O, jakże marne jest to „dziś”, co ciecze,
Jednego boga uczcić jeno zdolne...
Budujesz sobie z pajęczyn i pierza
Ogromne gmachy, a potem na szczycie,
Kiedy urośnie pod obłoki wieża,
Głowę Kronidy kiedyś umieścicie,
Onego bożka uczty, co nastąpi.
Jestem boginią cierpień, co nie skąpi,
I grzbiet twój spłynie krwią pod moim biczem,
Jestem boginią pradawnego morza,
Z mych rąk, świat cały nie wyrwie się niczem!
Jam cię to siekła rózgą wówczas przecie,
Kiedyś się pocił, szukając z mozołem
Liter w dziecięcym, wielkim alfabecie.
Potem cię myśli otoczyłam kołem,
Tysiączne z książek czerpałam pojęcia,
W marzeń cię sennych zatopiłam fali.
Zbierz wszystko razem, od wieku dziecięcia,
A gdy całokształt taki się ustali,
Z ogromu tego moje wyjrzą rysy.
Jam wszędy. Siedzę u biesiadnej misy,
I śmierć mnie prosi za kumę w potrzebie,
Zawsze mnie ujrzysz, ciągle drwiącą z ciebie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Alienus przetarł dłonią czoło, chcąc odpędzić zwid. — Czyż jestem najbardziej z wszystkich pijany? — szepnął. — Cóż znaczy ten ochrypły głos wiedźmy? Czegóż chcesz ode mnie, co zamierzasz, poczwaro? Ale widziadło stało dalej wśród zgiełku, z ramionami splecionemi na zwiędłej piersi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Tyś nie pijany, inni są pijani,
Trunek przysłania spojrzenie człowieka,
Wychylże szklankę, wychyl jedną jeszcze,
Zniknę ci z oczu, jak sen co ucieka.
Jestem mocarna świata tego pani!
Chodzę od stołu do stołu, wśród krzyku,
A ten mnie widzi, kto zmysłów nię stracił.
Czyż mi się oprzeć myślisz, niewolniku?
Czy się zuchwale ważysz na niewiarę
I obmierziwszy sobie lalki stare,
Głowę Kronidy chcesz wziąć sobie łupem.
Chcesz pojedynku? Dobrze, jam gotowa!
Zobaczym, żali siła mnie przemoże...
Twoja, lub moja spaść tu musi głowa.
Jestem szkaradna, przeto złem się zowię,
Czego się dotkniesz, w zgniliznę się zmieni,
Ujrzysz pogasłe na przestrzeni światy,
Królestwa cieniów otworzą się wrota,
Ale gdy wrócić przyjdzie ci ochota
Z dziedzin Hadesu, we wieńcu na włosach,
By posłać oczy po modrych niebiosach,
To ujrzysz jeno blady cień, miast słońca,
A dawne życie, co kipiało żarem,
Będzie ci widmem upiornem miesiąca...
Gdziekolwiek stąpisz, gdzie potem oblany
Spoczniesz, tam obcy będziesz i nieznany,
A gdy się znajdziesz wśród przyjaciół grona,
Słowa twe będą, jako cudza mowa,
Niezrozumiała i nieodgadniona.
Zlodowacieją dłonie na twe imię,
Ich wwiodę w wyże, ciebie strącę nisko,
Nie tobie szczęście, domowe ognisko...
Chlebem się nigdy nie przełamiesz z nikim,
Mój jesteś jeno, dośmiertny pielgrzymie!
Na dom ojcowski mgieł rzucę tumany,
Przysłonię smutkiem, jak przeszłości echem,
Ród twój naznaczę krwi przelanej grzechem,
A plama owa dziedziczona będzie
Przez pokolenia, tak że dotrze wszędzie...
Oto mój wyrok, nie dbam, przez Bóg żywy,
Czyli ktoś uzna, że jest sprawiedliwy!
Tak przejdziesz życie, wśród męki i sromu,
A spokój zyszczesz... gdy wrócisz do domu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Przybyłem tutaj nieoczekiwany,
Odchodzę znowu w niewiadome dale,
Lecz jeśli jeno nie zginę na skale,
Chociaż mnie ciężka, twarda walka czeka,
W półwiecze stanę na tym samym progu,
Na uroczystość naszego „człowieka“.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Odszedł w swoją drogę. Żółtawa mgła przysłaniała roztocz pól, okrytych śniegiem. Z czarnej luki opuszczonego domostwa błyskało blade światło, drgający połysk kominka, gdzie dogasały bierwiona drzewa, w ścichłej już izbie biesiadnej.