Hiszpanija i Afryka/Hiszpanija/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hiszpanija |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leon Rogalski |
Tytuł orygin. | Impressions de voyage : de Paris à Cadix |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
We dwie godziny po napisaniu ostatniego listu, który miałem honor przesłać pani, mieliśmy jechać do Toledo.
Podróż ta, odbyć się miała z temiż samemi przyjaciółmi, i pod temiż samemi warunkami jak do Eskuryalu.
To jest że Giraud, Maquet, Boulanger, Desbarolles, Achard i Aleksander, mieli po zamianie mułów zmęczonych na muły świeże, wpakować się do sławnego powozu zielono-żółtego.
Don Riego i ja, mieliśmy wsiąśdź w dyliżans. Pokochałem tego poczciwego księdza, i niechciałem z nim rozstawać się jak może bydź najdłużéj.
Zapasy nasze spakowane były w ogromny kosz, bo nie mieliśmy już powracać do Madrytu. Też same środki transportu, które nas zaprowadziły do Toledo, odwieźć nas miały do Aranjuez; dyliżans półwyspiarski, którego zatrzymaliśmy dla siebie środek, winien był nas zabrać i przewieźć do Grenady.
Kosz z żywnością, poruczony był bezpośredniéj straży Giraud.
O wyznaczonéj godzinie, pożegnałem po raz ostatni casa Monnier, plac Alcala, bramę Toledańską, i wyjechaliśmy z Madrytu.
Droga idzie brzegami Tagu, któremu towarzyszy przez cały jego bieg linija zieloności, tym wydatniejsza, że odbija śród ogromnéj płaszczyzny piasków i wrzosu.
Nie wiem czy dobrą wybraliśmy drogę, czy też żeby wygrać kilka kilometrów, mayoral nasz obrał drogę od fantazyi; ale wiem tylko żeśmy robili połowę drogi pieszo, litością przejęci dla nieszczęśliwych źwierząt co powóz nasz ciągnęły, i że w dwóch czy trzech okolicznościach, gdy zagrzęzły w piasek lub wyboje, udzieliliśmy im pomocy naszych ramion, która zdawała się dla nich nie bydź obojętną.
W każdéj z tych okoliczności, przydać nawet winienem, że biedny Don Riego głośno lamentował, użalając się na stan dróg w Hiszpanii, i żądając udzielenia sobie najdokładniejszych szczegółów o ich stanie we Francyi, co dowodzi, że bez względu na wiek podeszły, nie stracił ochoty do uczenia się.
Okropna jest rzecz w Hiszpanii, i przeciwko której zabezpieczyć się potrzeba zawczasu, pani; to jest różnica między odległością, mianowaną a odległością rzeczywistą.
I tak, z Toledo do Madrytu, albo z Madrytu do Toledo, mówią że jest mil dwanaście. Wyjeżdżasz mając w swojéj głowie ogólną myśl o milach francuzkich. Mówisz sobie po cichu, mnożąc przez cztery: Cztery razy dwanaście, czterdzieści ośm, i liczysz na czterdzieści ośm mil, sześć godzin drogi, przypuszczając że jedziemy zwyczajnym krokiem.
Wyjeżdżasz w tém przekonaniu, szukasz na drodze punktów militarnych, które we Francyi, bawią naszę niecierpliwość, jak kawałki czokolady bawią żołądek wygłodniały: nie masz ani słupów, ani znaków, nic zgoła. Pierwszy zawód.
Ale powtarzasz sobie w duchu.
„Dwanaście mil. Ba! dwanaście mil, przypuszczając że nie jedziemy tak prędko jakeśmy si ęspodziewali, zamiast sześciu godzin, będzie godzin ośm“. Jedziesz tym sposobem sześć godzin, ośm godzin, dziesięć godzin, dwanaście godzin, zapytujesz co chwila czy jeszcze daleko; na każde zapytanie dają ci pocieszającą odpowiedź. Nareszcie, w piętnaście lub szesnaście godzin po wyjezdzie, spostrzegasz jak sylwetkę miasto odbijające przy słońcu zachodzące.
Zapytujesz: „Czy to Toledo, Aranjuez, Burgos, Grenada albo Sewilla?“ powiadają ci: „Nie, ale kiedy tam staniemy, będzie już niedaleko“. Ztąd wynika, że wyjechawszy o godzinie piątéj rano jak my, zrobisz to cośmy zrobili; przyjedziesz o godzinie ósméj wieczorem.
Na drogach pięknych i przy wielkiéj exploatacyi, szybkość pociesza cię trochę. Prawda że ta pociecha opłaca się narażeniem na przewrócenie się; ale mniejszać o przewrócenie, byleby tylko przyjechać?
Gdyśmy stanęli, Toledo zachwyciło nas widokiem, może okazalszym jeszcze w nocy niżeli we dnie. Prawda że Bóg nam udzielił, na pocieszenie po trudach dziennych, jednę z ciepłych i przezroczystych nocy, jakie udziela tylko krajom, dla których okazuje swą miłość. Przy tajemniczém świetle i spokojności téj nocy, spostrzegliśmy ogromną bramę, drogę stromą wiodącą na górę; na wierzchołku téj góry, zębate szczyty domów i ostre wieżyczki dzwonnic strzelają w niebo, gdy tymczasem w głębokościach opasujących górę, słyszym łoskot i huk, po kamienném łożysku toczącego się Tagu, który widzieliśmy jak spokojnie płynął na równinie, i jak teraz zmuszony zrobić zakręt, skarży się i szemrze, niby podróżny, któremu nieprzewidziana przeszkoda nagle drogę przedłuża.
Wysiedliśmy o godzinie ósméj tam gdzie zatrzymał się powóz, to jest w posada del Lino.
Wyjechaliśmy, towarzysze moi o godzinie czwartéj rano, a ja o piątéj. Podług błędnéj rachuby naszéj, zawsze mieliśmy dwanaście mil drogi. Zatém, koło godziny drugiéj lub trzeciéj po południu, najpóźniéj, powinniśmy byli znajdować się w Toledo. O godzinie drugiéj lub trzeciéj po południu, we wszystkich krajach świata, wyjąwszy Laponiję, jeszcze światło, a kiedy światło, zwłaszcza w Hiszpańskiém mieście, zawsze łatwo spotkać się z sobą. Nie wyznaczyliśmy więc dla siebie miejsca schadzki.
Ale, przyjechaliśmy o godzinie ósméj wieczorem. Koniecznie więc trzeba nam było spotkać się z sobą tegoż jeszcze wieczora.
Rozesłałem wszystkich posługaczów posady del Lino na szukanie kolonii, spodziewając się że ze swojéj strony, kolonija wyszle na szukanie mnie wszystkich chłopaków z posady, gdzie wysiadła.
O godzinie jedenastéj, odebrałem wiadomości; kolonija wieczerzała w Fonda de los Caballeros. Memu posłańcowi zdało się nawet że kolonija bardzo mało frasowała się o mnie.
Wziąłem płaszcz. W Hiszpanii zawsze się bierze płaszcz, i kazałem posłańcowi żeby szedł przedemną.
Po dziesięciu minutach pielgrzymki przez bajeczne ulice, przebiegłszy pół-kilometru przepaści opasanych domami, które zdawało mi się że przedziwnie wyglądają w dzień, posłaniec mój zatrzymał się przed domem skromnéj powierzchowności, mówiąc:
— Tutaj.
Wszedłem. Skoro próg przestąpiłem, niepotrzebowałem już przewodnika. Znasz moich przyjaciół, pani; żaden z nich nie przybiera postawy Hamleta, ani Fausta, ani Antony. Zbogacili oni gammę śmiechu oktawą nieznaną. Przebiegali tę gammę w całéj rozległości kiedy drzwi otworzyłem: gospodarz i gospodyni sami usługiwali.
— Ha, otoż ojciec! zawołał Aleksander.
— Amo, rzekli wszyscy inni.
Kolonija powstała i ukłoniła się z uszanowaniem.
Klnę rzadko, piję mało, i nie palę tytuniu. Ztąd wynika, że jeżeli zrobię którą z tych rzeczy zabronionych przykazaniami Bożemi i kościelnemi, robię ją bez umiarkowania.
Nagromadziłem niezliczoną dozę żółci od trzech godzin, tak dalece, iż wyzionąłem przeklęctwo, na które skakałoby z radości serce Niemca.
Giraud obrócił się w stronę kolonii.
— A co, czy nie mówiłem, rzekł, że pan będzie gniewał się.
— To książę, książę! powtórzyli po cichu gospodarz i gospodyni.
Nic nie rozumiałem co znaczą te tytuły: amo, książę i pan, któremi mię zaszczycano, ani też udanéj pokory, z jaką mię cała kolonija powitała.
— No, — rzekłem śmiejąc się z kolei, — skończmy; co znaczy ten żart?
— Achard, — rzekł Boulanger, — ty co jesteś mówcą, wytłumacz przed amo co tutaj zaszło.
Achard ukłonił się.
— Panie..., rzekł.
Nic nie rozumiałem; ale żeby zrozumieć cokolwiek, postanowiłem dopuścić mówcy doprowadzić rzecz aż do końca; przytém każdy zawczasu zgodził się ulegać wszelkim fantazyom i wszelkim kaprysom, jakie nadać mogły podróży naszéj przyjemność niespodzianki.
— Panie, — rzekł Achard, — Wasza Książęca Mość dowie się (ukłoniłem się), Wasza Książęca Mość dowie się że kwapiąc się z wyjazdem dzisiejszego rana, zapomnieliśmy tylko o jednéj rzeczy, to jest o pozwoleniu proszoném i udzieloném wczora przez was żeby nam otworzono bramę.
— Udzieliłem je Desbarollowi, przerwałem.
— W tém jest wina, jeżeli tylko Wasza Książęca Mość może dopuścić się winy. Desbarolles tak dobrze schował pozwolenie że gdy nikt go nie widział w chwili wyjazdu, wszyscy zapomnieli o niém.
— Czy słyszysz? rzekł Giraud, palcem przycisnąwszy nos Desbarolla, który korzystając z chwili odpoczynku, jaką mu nastręczyła mowa Acharda, zasnął.
— Co; zapytał Desbarolles, przebudziwszy się nagle.
— Nic, — rzekł Giraud. — Mów dalej, Achardzie, bardzo pięknie mówisz.
Achard pokłonił się skromnie i mówił daléj.
— Powróciliśmy do casa Monnier; ale pozwolenia nie było ani śladu. Po półgodzinném poszukiwaniu, Desbarolles zawołał: — „Ach! przypominam sobie. — Co takiego? — Nabiłem mój karabin... — Pozwoleniem? Tak.“ Desbarolles, jak Wasza Książęca Mość rozumie, osypany został przeklęctwami. Wróciliśmy do bramy o godzinie piątéj, otworzyła się. Za tą bramą, — mówił dalej Achard drapując si ępłaszczem — stał długi szereg wozów i karawan; osły bez liczby, pomięszane na poblizkich polach skubały filozoficznie marchew i kapustę, sobie powierzoną. Ogromne woły przeżuwające, wozy o ogromnych kołach, pasterze uzbrojeni w długie kije, nadawali wiejskiemu widokowi postać pełną wielkości i prostoty.
— Bravo! rzekła ścicha kolonija.
— Mówi bardzo pięknie, — rzekł Giraud; — ani ja, ani Lepaule nie potrafilibyśmy tak powiedzieć. Mów dalej literacie, mów daléj.
— Mów daléj, dodałem z godnością.
Gospodarz i gospodyni patrzyli i słuchali całéj téj sceny, pogrążeni w najgłębsze zadziwienie.
Achard zaczął znowu z intonacyą tak wierną, jak gdyby na wzór Kaja Grackha, miał za sobą przegrywającego na flecie żeby mu zagrał la.
Cały ten orszak był nieruchomy i milczący; kmiotkowie, oparci o dyszel wozów, stali jak żniwiarze Leopolda Robert: mulnicy dumali koło swoich mułów i palili cygaretta; drwale owinięci krajem płaszcza, głowę mieli związaną chustką; żaden z tych ludzi nie naciskał swojego sąsiada, i nie starał się zająć jego miejsca: ten kto przyszedł na ostatku, stał ostatni. To milczenie i ta powaga, przypomniały mi wrzawę i zgiełk, rozlegające się u rogatek paryzkich.
— O ojczyzno! rzekł Giraud.
— Bardzo dobrze, dodałem.
— A więc, — rzekł Achard — mogę to posłać dla umieszczenia w Epoque.
— Do licha!
Aleksander wstał, wziął węgiel i napisał na białéj ścianie posady:
— Czytajcie l’Epoque.
Achard mówił dalej:
— Kiedy brama obróciła się na wrzeciądzach, każdy szedł według swego porządku. Białe światło, szkliło ziemię, a wilgotne brózdy rosy rozpraszały, przy blasku nowéj jutrzenki, swoje smugi srebrne; drżące wyziewy chwiały się, jakby zasłona narzeczonéj, koło dalekich wsi, a małe obłoczki przebiegały po niebie różowém, jak Amorki, które widzimy na obrazach Albana.
— Dosyć, — rzekł Boulanger, — albo wezmę się do pędzla.
— Tak, tak, — rzekł Aleksander, — dosyć, albo nigdy nie skończymy. Ja ci to opowiem, ja, mój ojcze. Jechaliśmy szkaradną drogą. Czternaście godzin strawiliśmy zamiast ośmiu. Nic zgoła nieznaleźliśmy do zjedzenia w drodze, co jest przyczyną żeśmy zaczęli kosz z żywnością.
Giraud spuścił głowę z westchnieniem.
— Nakoniec, przybyliśmy tutaj, umierający z głodu. Żeby dostać cokolwiek na głodny ząb, powiedzieliśmy że jesteśmy dworem wielkiego pana, na którego czekamy. Tym wielkim panem jesteś ty. Przyjechałeś, czy głodny jesteś?.. Tak... W takim przypadku, zabierz miejsce Desbarolla co zasnął, siadaj do stołu i jedz.
— Bravo! zawołała cała kolonija.
— Amo? zapytali gospodarz i gospodyni, patrząc na mnie z uszanowaniem.
— Tak! odezwało się towarzystwo.
Gospodarz i gospodyni rzucili się żeby mi służyć, stosownie do mego znaczenia.
Skinąłem żeby się zatrzymali.
— Jadłem wieczerzę, rzekłem.
— Ha! jeżeliś jadł wieczerzę, ojcze, — rzekł Aleksander, — siadaj także, pij mancenillo, które Maquet wynalazł, i opowiedz nam swoję podróż.
Siadłem i opowiadałem z kolei moje cierpienia.
— Panowie, — rzekł Giraud, kiedy ja skończyłem, — wnoszę żebyśmy odprowadzili amo aż do jego posady, naprzód żeby zrobić mu honor, jak to jest naszą powinnością, potém żeby przekonać się należycie o położeniu jego posady.
— Zgoda, odprowadźmy amo, rzekło całe towarzystwo.
Giraud palcem przycisnął nos Desbarolla.
— No? — zapytał, — que quiere usted?
— Bardzo dobrze, — rzekł Giraud, — bardzo dobrze. Ponieważ masz ochotę mówić po hiszpańsku, powiedz tym poczciwym ludziom, że przeprowadzamy swojego pana do posady, i niech tymczasem przygotują łóżka dla nas.
Desbarolles przetłumaczył frazes Giraud i wyjście moje powitał melancholicznym ukłonem.
Odprowadzony zostałem z wielką pompą przez też same ulice, któremi szedłem przychodząc tutaj. Przewodnik mój czekał u bramy. Otrzymał pieniądz srebrny za fatygę; piérwsza to była moneta srebrna jakiéj się dotknął w swojém życiu, i dla tego zawołał: „niech żyje książę“!
Nazajutrz całe Toledo, obudzone zostało wiadomością że posiada w murach swoich księcia podróżującego incognito.
Pamiętaj pani o tém dobrze, gdyż to jest daleko ważniejsze niżeli myślisz.
Żart, dobry albo zły, omal co niekosztował życia pięciu towarzyszom naszym, którzy ujrzą kiedyś cię pani, tylko z laski téj dobréj Opatrzności, która wsiadłszy z nami w tenże sam powóz, w chwili naszego wyjazdu, raczyła przebyć z nami granicę, zaproszona zapewne na gody weselne Księcia Jegomości Montpensier, i towarzyszyła nam aż do Toledo.
Teraz, pani, może po tém wszystkiém co mówiłem o godności oberżystów hiszpańskich, zadziwisz się ochoczą skwapliwością dostojnego gospodarza i dostojnej gospodyni Fonda de los Caballeros.
Toledo jest miastem co umiera. Z czego umiera? Duma niepozwala mu przyznać się że umiera z głodu.
Toledo, starodawny gród królewski, o który dobijali się, jako o najpiękniejszy klejnot korony, który był przedmiotem mordów pomiędzy Don Pedro Sprawiedliwym i Don Henrykiem Transtamare; Toledo, co liczyło niegdyś 100,000 nawet 120,000 mieszkańców, szuka teraz w opustoszałych murach swoich 15,000, a znaleźć ich nie może. Toledo, pani, oddalone jest teraz od wszelkiéj drogi, i wyjąwszy sławną rękodzielnię broni, odłączone od wszelkiego handlu; Toledo wreszcie nie żyje, a raczéj nie utrzymuje się, tylko rzadkiemi cudzoziemcami, którzy odważą się na przebycie pustyni, inaczéj pustéj niżeli pustynia Suez, żeby dostać się tutaj.
Ci cudzoziemcy, którzy przynoszą z sobą życie, rozumiesz pani, są bardzo miłemi gośćmi, zwłaszcza dla właścicieli gospód. Jeżeli głód wywabia wilków z lasu, głód może wywabić oberżystów z domów.
Oberżyści Toledańscy, wymieniam ten fakt, to mają szczególnego że wychodzą z domów swych na rynek i na spotkanie podróżnych.
Ztąd wynika, że w mieście Hiszpańskimé, gdzie jest najwięcéj wygłodniałych, jeść można najlepiéj.
Zresztą, pani, śpiesznie powiedzieć trzeba, Toledo nie zasługuje na takie opuszczenie.
Toledo cudowne ma położenie, widok i światło. Toledo ma dwadzieścia kościołów, bogaciéj wyciętych z kamienia, niżeli którykolwiek z naszych kościołów we Francyi.
Toledo ma tyle pamiątek, że zaprzątnęłyby historyka na lat dziesięć, a kronikarza na całe życie.
I ma to wszystko, nie wspominając już o majestacie wielkich miast umarłych lub umierających, którym Toledo owija się z majestatycznością królowéj.
Wszyscy opisywali Toledo, zacząwszy od naszego poczciwego i zacnego Delaborda, aż do naszego dowcipnego i malowniczego przyjaciela Acharda, który, w tymże czasie kiedy ja piszę do ciebie, pani, pisze do Solara, i który zebrał w sobie wszystko cokolwiek było napisane przed nim. Jeżeli więc chcesz poznać Toledo, jak gdybyś je widziała, powtórzę ci, pani, to co Aleksander napisał niewyraźnym charakterem, jak wiesz, na ścianach Fonda de los Caballeros:
— Czytajcie l’Epoque.
Od godziny szóstéj rano do czwartej wieczorem, zwiedziliśmy Toledo, obchodząc do koła klasztory, wchodząc do kościołów, wstępując na dzwonnice, używając wszelkich form uwielbienia, i z powodu ciągłego uwielbiania, straciwszy już nawet siłę uwielbienia.
Jeżeli kiedy podróżować pani będziesz w Hiszpanii, jeżeli zwiedzisz Madryt, najmij powóz, utwórz dyliżans, czekaj na karawanę jeżeli potrzeba, ale jedź do Toledo, pani, jedź do Toledo.
Tylko, zapewnij sobie pani środek powrotu.
Zapomniałem o téj ostrożności, i omal co nie pozostałem w Toledo wraz z Don Riego, dla założenia tutaj kolonii.
W rzeczy saméj, przypominasz sobie pani, że przyjechałem dyliżansem. Zawsze pod wpływem błędu rachunkowego, który obudził we mnie nadzieję, że odbędę drogę w ciągu ośmiu godzin, spodziewałem się, biorąc dyliżans w Aranjuez, które, podług Hiszpanów zawsze leży o siedm mil francuzkich od Toledo, spodziewałem się przejechać te siedm mil w ciągu trzech godzin. Bynajmniéj, przekonano mnie teraz, że jeślibym przejechał te siedm mil w ciągu ośmiu godzin, mógłbym uważać siebie za bardzo szczęśliwego.
Wyjechawszy z Toledo o godzinie szóstéj, stanąłem w Aranjuez o godzinie drugiéj, właśnie w godzinę późniéj po odejściu dyliżansu półwyspiarskiego, w którym zdaje się że powiedziałem, iż zamówiliśmy siedm miejsc dla nas.
Należało więc wynaleźć inny środek przejazdu.
Puszczono Desbarolla przez miasto, oddając do jego rozporządzenia wszelkie fundusze towarzystwa.
Desbarolles powrócił z dwóma mułami, które w téjże chwili, stały się przedmiotem ambicyi powszechnéj.
Ciągniono losy; muły przypadły, na dwie piérwsze mile dla Giraud i Acharda.
Desbarolles i ja korzystać mieliśmy z naszych wierzchowców na trzeciéj i czwartéj mili; nareszcie Maquet i Boulanger na trzech ostatnich.
Boulanger wycofał się z listy, oświadczając niezdolność swoję do sztuki jeżdżenia, a Don Riego tłumacząc się charakterem kapłana.
O godzinie piątéj, wszystko było w pogotowiu do odjazdu.
Zawarliśmy z naszym mayoralem kontrakt na piśmie, mocą którego umówiliśmy się płacić jeszcze dziesięć duros dziennie, to jest trzydzieści duros za trzy dni, czyli sto pięćdziesiąt franków.
Za sto pięćdziesiąt franków, zobowiązał się, ze swojéj strony, zabrać nas w dobrem zdrowiu z casa Monnier, i wysadzić, zawsze w dobrem zdrowiu, na trzeci dzień w Parador de la Collurera, w Aranjuez.
Żeby bydź pewnemi przybycia w porę do Aranjuez, winniśmy byli wyjechać z Toledo o godzinie piątéj, stanąć w Villa-Mejor, małéj posadzie leżącéj o trzy mile od Toledo, koło godziny dziewiątéj, odbyć tu nocleg, wyjechać nazajutrz o godzinie piątéj rano i stanąć na śniadanie w Aranjuez.
Wszystko to było napisane i podpisane.
Człowiek sądzi, a Bóg rządzi.
Powiedziałem dzisiaj co zamierzyliśmy. Jutro się dowiesz pani jak Pan Bóg rozrządził.
Tymczasem, módl się za nami, pani, bo jesteśmy, wyznaję, zagrożeni wielkiém niebezpieczeństwem.