Hrabina Charny (1928)/Tom IV/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
MINISTER NA SPOSÓB PANI STAEL.

Gilbert nie widział królowej od dnia, w którym prosiła go, aby zaczekał chwilę w jej gabinecie i zostawiła tam, aby wysłuchał całego planu polityki wiedeńskiej, przez pana de Breteuil przywiezionego. Plan ów zamykał się w tych słowach:
„Uczynić z Barnavem to, co z Mirabeau, zyskać na czasie, zaprzysiąc konstytucję i wypełnić ją literalnie, dla pokazania, iż jest niewykonalną. Francja ostygnie, znudzi się, francuzi są lekkiego usposobienia, zajmie ich coś nowego i myśl o wolności przejdzie; jeżeli zaś nie przejdzie, zyskamy rok czasu, a za rok będziemy gotowi do wojny“.
Gilbert zdziwił się mocno, gdy pewnego poranku zobaczył wchodzącego do siebie kamerdynera królewskiego. Zrazu sądził, że król jest chory, ale kamerdyner uspokoił go i oświadczył, iż proszą go do zamku.
Gilbert żądał objaśnienia, kto go wzywa, ale sługa, mający widocznie stosowne polecenie, powtórzył tylko formułkę:
— Wzywają pana do zamku.
Gilbert był mocno przywiązany do króla, żałował Marji Antoniny więcej jako kobiety, niż królowej. Nie wzbudziła w nim ani miłości, ani poświęcenia, ale czuł dla niej litość głęboką.
Wprowadzono go do antresoli, gdzie przyjmowano Barnava. Kobieta, czytająca w fotelu wstała, gdy zobaczyła wchodzącego.
Gilbert poznał księżnę Elżbietę.
Miał dla niej głęboki szacunek, wiedział bowiem ile anielskiej dobroci mieściło jej serce.
Skłonił się przed nią i zrozumiał zaraz o co chodziło Ani król, ani królowa nie śmieli posłać po niego, uczyniła to Elżbieta.
Pierwsze słowa księżnej przekonały go, iż się nie mylił.
— Nie wiem, panie doktorze... rzekła, nie wiem, czy inni pamiętają dowody życzliwości, jakie złożyłeś bratu mojemu w chwili powrotu naszego z Wersalu, oraz siostrze mojej w czasie przybycia do Varennes, ale ja pamiętam o tem dobrze.
Gilbert skłonił się z uszanowaniem.
— Wasza Wysokość... powiedział, Bóg postanowił w swej mądrości, że będziesz posiadać wszelkie cnoty, nawet cnotę pamięci, tak rzadką w dzisiejszych czasach, a nadewszystko u osób koronowanych.
— Nie mówisz pan tego o moim bracie, nieprawdaż panie Gilbert? Brat mój często mówi o panu i bardzo ceni twe doświadczenie.
— Jako lekarza?... zapytał uśmiechając się Gilbert.
— Tak panie, ale wiem również, że pańskie doświadczenie może niemniej dobrze usłużyć królowi jak i królestwu.
— Król jest bardzo dobrym... wyrzekł Gilbert, po cóż zawezwał mnie dzisiaj?
— Nie król wzywa cię dziś, panie doktorze... odparła księżna, rumieniąc się, bo czysta jej dusza kłamać nie umiała, to ja pozwoliłam sobie...
— Ależ to nie zły stan zdrowia męczy tak Waszą Wysokość, ta bladość pochodzi ze znużenia i niepokoju, wcale nie jest wynikiem choroby!...
— Masz słuszność, panie Gilbert, nie o siebie też się lękam lecz o mego brata; on mnie bardzo niepokoi.
— I mnie również... odpowiedział Gilbert.
— O! niespokojność nasza nie pochodzi z jednego bodaj źródła... zauważyła księżna Elżbieta; ja chciałam powiedzieć, że zdrowie jego mnie niepokoi...
— Byłżeby król chorym rzeczywiście?
— Właściwie mówiąc, to nie, ale jest przybitym i zniechęconym. Od dziesięciu dni, uważ pan, że liczę dni, od dziesięciu dni otóż nie wyrzekł do nikogo ani słowa, wyjąwszy kilku wyrazów niezbędnych do mnie, przy grze w triktraka...
— Dziś jedenaście dni temu... podjął Gilbert, jak król był na Zgromadzeniu, aby położyć swoje veto. Czemuż w tym dniu nie oniemiał...
— Czyżby zdaniem pana... zawołała żywo Elżbieta, mój brat powinien był uznać ten bezbożny dekret?
— Mojem zdaniem, księżno, występować przeciw burzliwemu potokowi, przeciw przypływowi morza, przeciw grożącej strasznej burzy, jest to chcieć, aby i król i księżna byli jednocześnie zdruzgotani.
— Więc cóżbyś pan na miejscu mego biednego brata uczynił?
— Jest w tej chwili partja, która wzrasta jak ci olbrzymi z tysiąca i jednej nocy, co to zamknięci w małem naczyniu, w godzinę później rozsadzili takowe, mając sto łokci wysokości...
— Mówisz pan o Jakobinach?
— Mówię o Żyrondystach. Jakobini nie chcą wojny, Żyrondyści jej pragną.
— Wojna!... ależ przeciw komu ta wojna, wielki Boże! Przeciw cesarzowi, bratu naszemu? przeciw królowi hiszpańskiemu, siostrzeńcowi naszemu? Nieprzyjaciele nasi, panie Gilbert, we Francji są, nie zaś zewnątrz kraju, dowodem tego...
Księżna się zawahała.
— Słucham.... rzekł Gilbert.
— Nie wiem, czy mam ci to powiedzieć, doktorze, chociaż dlatego cię wezwałam.
— Możecie mi, księżno, wszystko powiedzieć, bom w każdej chwili gotów oddać życie za króla.
— Panie... zapytała Elżbieta... czy istnieje środek jaki przeciw truciźnie?
Gilbert uśmiechnął się nieznacznie.
— Powszechnego niema, ale każda substancja jadowita ma swój antidot, lubo naprawdę, prawie zawsze bezskuteczny.
— O Boże! mój Boże!...
— Potrzeba jest naprzód wiedzieć, czy ma się do czynienia z trucizną mineralną, czy roślinną. Trucizny mineralne działają zazwyczaj na żołądek i wnętrzności, roślinne na system nerwowy; o którym rodzaju trucizny chce mówić Wasza Wysokość?
— Posłuchaj mnie, doktorze, chcę ci powiedzieć wielką tajemnicę.
— Słucham Waszej książęcej mości.
— Lękam się, żeby nie otruli króla.
— Ktoby mógł dopuścić się tej zbrodni?
— A oto jak się rzeczy mają... Pan Laporte intendent listy cywilnej, znasz go pan?...
— Znam...
— Pan Laporte otóż kazał nas uprzedzić, iż jeden z oficjalistów królewskich, były pasztetnik w Palais-Royal, powraca napowrót do swego zawodu. Człowiek ten, zawzięty Jakobin, powiedział głośno, iż wielkieby dobrodziejstwo wyświadczono Francji, gdyby otruto króla...
— Ludzie, noszący się z myślą podobnej zbrodni, nigdy się nie chwalą z tem naprzód.
— O! panie! to tak łatwo byłoby otruć króla. Na szczęście, człowiek ten ma tylko wydział pasztetniczy.
— Więc Wasza wysokość przedsięwzięłaś środki ostrożności?
— Tak, postanowiliśmy, iż król jadać będzie tylko mięso i chleb przynoszony przez pana Thierry z Ville d‘Avray.
który również obiecał dostarczyć wina. Co do ciast, pani Campan dostała polecenie, aby je kupowała niby dla siebie, to u tego, to znów u drugiego pasztetnika. Szczególniej mamy się wystrzegać cukru tartego...
— Czy dlatego, że łatwo weń wsypać arszeniku?
— Tak, właśnie. Królowa miała zwyczaj dodawać takiego cukru do wody, teraz nie robi tego zupełnie. Król, królowa i ja, razem teraz jadamy, obywamy się zupełnie bez służby. Pani Campan przynosi nam potajemnie chleb, ciasto i wina. Chowamy to pod stół, udając, że jemy podane nam pokarmy. Mimo to, drżymy, królowa i ja, obawiając się, że król lada chwila zblednie i zawoła:
— „Niedobrze mi!...“
— Pozwól sobie, księżno, najprzód powiedzieć... wyrzekł lekarz, iż nie wierzę wszelkim pogróżkom otrucia, ale z tem wszystkiem oddaję się na usługi Ich królewskich mości. Czego król żąda? Czy chce mi pokój w zamku wyznaczyć? Urządzę się tak, żebym w każdej chwili był na zawołanie, dopóki obawy Jego królewskiej mości...
— O! mój brat nie obawia się niczego, przerwała żywo księżna Elżbieta.
— A więc dopóki nie rozproszą się obawy Waszej królewskiej wysokości. Mam pewne doświadczenie co do różnego rodzaju trucizn i dam sobie z niemi radę, lecz pozwól mi, księżno, powiedzieć sobie, iż od króla tylko zależy, aby się niczego obawiać nie potrzebował.
— Co ma uczynić zatem?... spytał głos obcy.
Gilbert obrócił się pośpiesznie i spostrzegł królowę.
Złożył jej ukłon głęboki.
— Najjaśniejsza Pani... rzekł, czy mam powtórzyć zapewnienie oddania się mego na usługi Waszej królewskiej mości, zapewnienie, które dopiero co uczyniłem księżnej Elżbiecie.
— Nie, panie, słyszałam wszystko... chcę tylko wiedzieć, czy zawsze jesteś względem nas jak dotąd usposobionym?...
— Czy Najjaśniejsza Pani wątpi o trwałości uczuć moich?...
— O! panie! tyle głów i tyle serc porywa za sobą ten wicher burzliwy, że niewiadomo komu ufać — doprawdy...
— Czyż dlatego królowa z polecenia Umiarkowanych przyjmuje ministra na sposób pani Stael?
Marja-Antonina zadrżała.
— Wiesz pan o tem?... spytała.
— Wiem, Najjaśniejsza Pani, że Wasza królewska mość dała słowo panu de Narbonne...
— I ganisz mi to pan może?
— Nie, Najjaśniejsza Pani; jest to próba, tak dobra, jak wiele innych. Gdy król wszystkiego poprobuje, skończy może na tem, od czego zacząć był powinien.
— Znałeś panią de Stael?
— Miałem ten zaszczyt. Po wyjściu z Bastylji przedstawiłem się jej, w jej własnym domu, i zostałem przez pana Neckera objaśniony, że to na rozkaz królowej zostałem aresztowany.
— Obiecaliśmy sobie nie wspominać nigdy o tej pomyłce... powiedziała Marja-Antonina z uśmiechem.
— Nie powracam do niej, Najjaśniejsza Pani, odpowiadam jedynie na zapytanie Waszej królewskiej mości.
— Co pan sądzisz o panu Necker?
— Poczciwy niemiec, mieszanina żywiołów przeróżnorodnych, człowieczyna, który przeszedłszy stopnie śmieszności popadł w napuszoność.
— Lecz czy pan nie należysz do tych, którzy popchnęli króla, aby go powołał na nowo?
— Pan Necker słusznie czy niesłusznie, był najbardziej popularnym w królestwie i dlatego też powiedziałem królowi: „Najjaśniejszy Panie, oprzyj się na tej popularności“.
— A pani de Stael?...
— Najjaśniejsza Pani czynisz mi zaszczyt zapytując, co myślę o pani de Stael?
— Tak, panie... — Biorąc rzecz ze strony fizycznej, ma ona: nos za wielki, usta za grube i niezgrabną figurę.
— Królowa uśmiechnęła się; jako kobiecie, nie było jej nieprzyjemnem słyszeć, że ta, o której tyle mówiono, piękną nie była.
— No, a dalej... powiedziała.
— Płeć jej posiada mało przymiotów nęcących, ruchy ma więcej energiczne, niż zręczne, głos tak ostry, że nieraz trudno wierzyć, czy to głos kobiety, ale przytem ma lat 24 czy 25, szyję bogini, czarne prześliczne włosy, cudowne zęby, oko pełne ognia; w jej spojrzeniu świat cały...
— Lecz strona moralna? talent, zasługi?... śpiesznie wtrąciła królowa.
— Jest dobrą i szlachetną, żaden z jej nieprzyjaciół nie wytrwa w nieprzyjaźni, gdy będzie z nią mówił przez kwadrans czasu tylko...
— Dla zajmowania się polityką nie dość jest posiadać dobre serce — ja pytam o jej genjusz.
— Serce nigdy nie przeszkadza, nawet w polityce; co do genjuszu, to nie szafujmy zabardzo tym wyrazem, wypada ostrożnie go używać. Najjaśniejsza Pani, pani de Stael posiada wielki, niezmiernie wielki talent, ale genjuszem nie jest. Coś zawsze wstrzymuje ją przy ziemi, gdy skrzydła wznosi do lotu. Między nią a jej mistrzem, Janem Jakóbem, zachodzi taka różnica, jak między żelazem a stalą.
— Mówisz pan o jej talencie autorskim, powiedz mi coś o niej jako o kobiecie polityku.
— Zdaniem mojem, Najjaśniejsza Pani, stanowczo pod tym względem wynoszą panią de Stael nad zasługi. Od czasów emigracji panów de Mounier i de Lally, salon jej jest trybuną stronnictwa angielskiego i arystokratycznego. Ponieważ jest mieszczanką, więc ma słabość do wielkich panów, uwielbia anglików, bo ma ich za naród doskonale arystokratyczny; nie zna historji Anglji, nie zna jej rządu, i bierze za arystokratów z czasów krzyżowych, szlachtę wczoraj dopiero kreowaną. Niektóre narody tworzą niekiedy ze starego nowe; Anglja ciągle z nowego stare wytwarza.
Czy sądzisz pan, że na podstawie tego swego przekonania pani de Stael proponuje nam pana de Narbonne?
— O! tym razem, Najjaśniejsza Pani, wchodzą w grę dwa uczucia: miłość dla arystokracji i miłość dla arystokraty.
— Sądzisz pan, że pani de Stael kocha pana de Narbonne dla tego, że jest arystokratą?
— Że nie dla jego zasług, to pewna!
— Ależ pan de Narbonne nie jest wcale arystokratą, niewiadomo nawet, kto to był jego ojciec.
— Obawiamy się czasami spojrzeć w oczy słońcu.
— Panie Gilbert, jestem kobietą, więc lubię plotki. Co mówią o tym panu de Narbonne?
— Że jest przebiegły, odważny, dowcipny.
— Pytam o jego urodzenie.
— Mówią, że gdy stronnictwo Jezuitów wygnało Voltaira, Machaulta, d’Argensona, wszystkich tych wreszcie, których nazywano filozofami, trzeba było walczyć z panią de Pompadour. Otóż Jezuici mając szczęśliwą do takich rzeczy rękę, wiedzieli, co może miłość ojcowska w połączeniu z inną miłością i zrobili wybór. Wtedy, Najjaśniejsza Pani, z córki królewskiej, którą zmuszono do poświęcenia się dziełu kazirodczo-heroicznemu, wyrósł ten piękny kawaler, którego ojca nie znają, nie dlatego, aby zniknął w pomroku, lecz dlatego, że go blask zbytni otacza...
— Więc pan nie wierzysz, tak jak Jakobini i jak Robespierre, że pan de Narbonne wychodzi z ambasady szwedzkiej?
— I owszem, Najjaśniejsza Pani, ale wierzę także, iż po chodzi z buduaru żony, nie zaś z gabinetu męża. Podejrzewać panią de Stael o współudział, byłoby podejrzewać pana de Narbonne, że jest mężem swej żony. O! nie! to nie zdrada ambasadora, to tylko słabość kochanków. Nic więcej nie trzeba, jeno miłości, tej wiecznie młodej czarodziejki, aby kobieta złożyła w ręce takiego przebiegłego wietrznika olbrzymi miecz rewolucji.
— Czy mówisz pan o tym, który Isnard ucałował w klubie Jakobinów?
— Niestety, Najjaśniejsza Pani, mówię o tym, który wisi nad głową Waszej królewskiej mości!...
— Zdaniem tedy pańskiem, źle czynimy powołując pana de Narbonne do ministerjum wojny?...
— Byłoby lepiej wziąć odrazu tego, który po nim nastąpi.
— A któż to taki?...
— Dumouriez.
— Dumouriez, ten bohater przypadkowy?...
— A!... Okrutne słowo wyrzekłaś Najjaśniejsza Pani!... I do tego bardzo względem pana Dumouriez niesprawiedliwe!...
— Czyż nie był on prostym żołnierzem?...
— Wiem o tem, Najjaśniejsza Pani, że Dumuoriez nie należy do szlachty uprzywilejowanej, która ma wszystko za sobą. Dumouriez, szlachcic z prowincji, nie mogąc pułku ani dostać, ani kupić, wstąpił do służby jako prosty żołnierz. Mając lat dwadzieścia, wolał dać się porąbać pięciu czy sześciu zbrojnym, aniżeli się poddać. Mimo dowodów takiej odwagi i prawdziwej inteligencji, czas długi służył na bardzo niskich stopniach...
— Jeżeli mówisz pan o jego inteligencji, to jej nie przeczę... służył za szpiega Ludwikowi XV-mu.
— Dlaczegóż szpiegostwem nazywać u niego to, co u innych zowie się dyplomacją?... Wiem, iż korespondował z królem bez wiedzy ministrów; ale któreż serce szlachetne nie tak by postąpiło?...
— Ależ panie... zawołała królowa, zdradzając głęboką znajomość polityki szczegółami, w jakie wchodziła, — toż to człowiek bez zasad, bez poczucia honoru, ten pański protegowany!... Pan de Choiseul mówił mi... że Dumouriez przedstawił mu dwa projekty co do Korsyki. Jeden, żeby ją ujarzmić, drugi, żeby ją oswobodzić!...
— Prawda, Najjaśniejsza Pani, ale pan de Choiseul zapomniał dodać, że pierwszy został przyjętym, i że Dumouriez bił się mężnie, aby go przeprowadzić.
— Dzień, w którym powołamy pana Dumouriez na ministra, będzie dniem wypowiedzenia wojny Europie.
— E!... Najjaśniejsza Pani!... wyrzekł Gilbert, wo;na jest wypowiedzianą przez wszystkie już serca. Czy Wasza królewska mość wie, ilu obywateli podało się na ochotników?... Sześćkroć sto tysięcy!... W departamencie Jura kobiety oświadczyły, że wszyscy mężczyźni mogą wyruszyć. Byleby im dano piki, potrafią i same bronić kraju.
— Wypowiadasz pan wyraz, na który drżę na całem ciele... rzekła królowa.
— Wybacz mi, Wasza królewska mość i powiedz, jaki to ten wyraz, abym go raz drugi nie powtórzył.
— Powiedziałeś wyraz, piki... O!... te piki z 1789 roku, zdaje mi się, iż widzę jeszcze głowy dwóch moich wiernych dworzan na ostrzach dwóch pik osadzone!...
— A jednak, była kobietą i matką ta, która zaprojektowała zbieranie składek, żeby piki wyrabiać.
— Czy kobieta i matka także, każe się waszym Jakobinom ubierać w czapki koloru krwistego?...
— I w tym razie, jesteś w błędzie Najjaśniejsza pani... odpowiedział Gilbert. Chciano uświęcić równość braterską symbolem, a nie mogąc wszystkim Francuzom nakazać jednakowego ubioru, przyjęto czapkę biednych wieśniaków; kolor czerwony wybrano nie dlatego, że krew przypomina, tylko, że jest to kolor żywy, wesoły, podobający się tłumom.
— Dobrze, dobrze, doktorze, nie wątpię już teraz, widząc cię tak zagorzałym zwolennikiem tych nowych wynalazków, iż ujrzę cię jeszcze kiedyś liczącego puls króla z piką w ręku i w czerwonej czapce na głowie.
I w połowie z szyderstwem, w połowie z goryczą, widząc, iż na żadnym punkcie nie może sobie poradzić, oddaliła się niezadowolona.
Księżna Elżbieta chciała udać się za nią, lecz Gilbert rzekł głosem błagalnym:
— Wasza wysokość kochasz swego brata, nieprawdaż?...
— O!... odparła, kochać, to zamało, ja go uwielbiam!...
— Zechcesz zatem podać mu radę od dobrego przyjaciela?...
— Powiedz pan, a jeżeli rada rzeczywiście będzie dobra...
— Mnie się wydaje, że jest doskonała.
— Więc mów pan, mów!...
— Gdy ministerjum Umiarkowanych upadnie, co w krótkim czasie nastąpi, radzę wybrać ministerjum z pośród tych czerwonych czapek, które tak przestraszają królowę!...
Skłonił się księżnie z głębokiem uszanowaniem i wyszedł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.