Idylla (Reymont, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Idylla
Pochodzenie Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IDYLLA.

Był zachód. Róże, nagromadzone bezładnie w gazonie, płonęły ostatniemi blaskami dnia i zdawały się rzucać różowy cień na ściany domu, stulały zwolna płatki, skupiały się, dyszały wonią, która otaczała jak nimbem drzewa i trawy, przenikała wszędy i, obezwładniona nieruchomością powietrza, ciszą i spokojem, kłębiła się nad ziemią balsamicznemi falami.
Krwawe zorze zachodu zróżowiły kamienną gromadę Najad na wodotrysku, który z szumem leniwym i dźwięcznym wyrzucał strumienie wody-perły, zabarwione karminem, opadały w basen, rozpryskując się w pył.
Ptaki z cichem poćwierkiwaniem zasypiały wśród gałęzi.
Z okien domu, tonącego prawie w zieleni, płynęła muzyka.
Chopin, Beethoven śpiewali naprzemian głosami Abstrakcji rozmodlonej, klęczącej u tronu Wszechbytu. Ciche jak westchnienia tony dźwięczały w spokojnem powietrzu i falą szeroką płynęły w przestrzeń mroczną z ostatniemi blaskami róż, z wonią kwiatów uśpionych i szeptem liści.
Rozkołysały powietrze i niosły się coraz wyżej, rozpływały coraz szerzej...
Oparły o ramę okienną, z twarzą zwróconą na ogród, stał młody człowiek, cały w słuchu, cały w melodji zatopiony. Zdawał się pić ten gorzki, upajający nektar wszystkiemi porami duszy. Zamierał z każdym pojedyńczym tonem. Blade czoło pochylił niżej, oczy pociemniały mu łzami. Zatracał się w sobie. Wyczuwał smutek, który był jednocześnie rozkoszą. Ogarniała go jakaś wielka ociężałość, płynąca z omdlenia duszy. Nie wiedział już, czy żyje. Czuł jeno, że istnieje.
Fortepian pod mistrzowską ręką płakał, śmiał się, modlił. Kaprysił w fantazji, grzmiał szalonem tempem piorunów w rapsodji, zdawał się łkać w smętnem omdleniu nokturnów... To znów w triumfalnych pasażach oratorjów płynęły tony szeroką gamą. I wstawało z tego wspaniałego rozpasania melodji jakieś inne życie, pełne sił tajemnych, uroku i ekstazy! Łzy ludzkie, pomieszane z uśmiechem aniołów, zaklęte w pianissima sonat, zdawały się przesuwać widmowo i brać jego duszę na skrzydła, i nieść, i płynąć z nią w tym mroku, w tej mgle, w purpurze róż — w Nieskończoność!
Przymknął oczy. Drży dusza z nadmiaru rozkoszy. Słaby uśmiech okala mu usta, że, zawieszonemu nad przepaścią Niebytu, zdaje się, że niema już bólu, niema przemocy, trwogi, miłości — tego życia, tak potwornie ciążącego — a jest jedyna szczęśliwość — zapomnienie. Jedno królestwo — Nieistnienia!
Muzyka schodzi z hymnu do tragedji. Uderza w płacz, wybucha cierpieniem, wstrząsa łkaniem małych i pokrzywdzonych i rytmem, pełnym przejmującej skargi, żalu i groźby, płynie tam... gdzieś... gdzie ów Nieznany na tronie Przemocy.

I znów łagodnym spadkiem przechodzi do preludjum Chopina — niewysłowienie słodkiego marzenia duszy chorej.

— Ach, preludjum! — wstrząsnął się stojący przy oknie, zapatrzony w głąb siebie. Zaczął powtarzać cichym, śpiewnym głosem:

Cicho, o myśli! — bo tęsknoty fala

Za jasną śmiercią — spokoju mirażem,
Tak się w mej duszy czarownie skrysztala,
Że umrzeć pragnę — umrzeć, lecz z nią razem.
Cicho, o serce! Za czem tęsknisz, za czem?
Za bratem-smutkiem, za cyprysów wonią?
Za nędzą bytu, troską, bólem, płaczem?
Za tem Nieznanem, które wszyscy gonią?
Cicho! o cicho! — Nie widzę już świata,
Nie pomnę życia, ni cierpienia burz,
Ziemia mnie w szpony swoje nie oplata,
Prócz jej miłości, nie pomnę nic już.
Cicho, ach, cicho! rozpływam się w ciszy,

Jakżem spokojny! Duch zrywa już pęta.
Fortepian umilkł. Cisza zaległa pokój. Tylko echa śpiewały w gęstwinie ogrodu, w koronach uśpionych róż.

Ostatnie dźwięki przepadły w przestrzeniach. Wyrwany z ekstazy, zbudził się do życia z niesmakiem.
Podszedł do kobiety, siedzącej przy fortepianie, i szepnął cicho:
— Dziękuję...
Ukląkł przed nią.
Jasna postać siedzącej schyliła się ku niemu, dwoje ramion opasało mu szyję, usta spotkały się w długim, jakimś beznamiętnym pocałunku. Objął ją, przytulił głowę do jej piersi, wstydząc się własnego wzruszenia... Oczy miał pełne łez, łkanie wstrząsało nim, cisnął się do niej, jakby z obawy przed rzeczywistością. Była to jedyna przystań dla jego duszy, skołatanej życiem duszy, duszy poety.
Tuliła jego głowę, gładziła rozwichrzone włosy, całowała czoło, usta, oczy.
Jej czarne, głębokie oczy wpatrywały się z macierzyńską prawie czułością w klęczącego. Wiedziała, że tylko w jej objęciach ta umęczona głowa marzyciela znajdowała ukojenie.
— Drogi ty mój, najdroższy — szeptała.
Podniósł głowę.
— Chcę słyszeć twój głos, bo smutek zaczyna się wkradać do mej duszy. Mów, poeto mój ukochany.
— Kocham cię!
— Więc czemuś smutny?
— Być może dlatego, że kocham. Może dlatego, że żyję, nie wiem... Jest we mnie jakaś struna, która, poruszona dźwiękiem, barwą, wonią, przypomnieniem czegoś, co może i nie jest, marzeniem bez formy i wyrazu, czasem myślą własną — drży w piersiach, dźwięczy w mózgu, przepełnia bólem, owiewa tęsknotą, i wtedy cierpię! Czemu? Nie wiem! Czuję tylko, że pustka mnie otacza. Jakaś nieobjęta szarość przytłacza mnie ciężarem nieokreślonych męczarni i nawskroś przejmuje. Zapadam się bez sił, nie widzę i nie szukam oparcia — nie pragnę, ratunku, nie mogę myśleć, chcieć — nie wiem, czy żyję, czy śnię... Tylko twoja obecność wyrywa mnie z tego koła obłędu, może to obłęd istotnie? Twoja obecność powraca mnie do życia, do siebie. Czasem, budząc się z tego duchowego letargu, rozglądam się dokoła ze zdumieniem... Przez jakiś czas nie jestem pewien, czy to już rzeczywistość, czy jeszcze marzenie...
— Przestanę grywać. Widzę, że cię zanadto wzrusza muzyka.
— Być może. Lecz cóż za rozkosz stać się abstrakcją, czuciem, a czasem niczem zgoła. Tak dobrze tonąć w tej jakiejś szczęśliwości bez nazwy, obcować z tem, co nie jest rzeczywistością, czego nie objąć pojęciem, a co jest... Ocknąć się czasem z marzenia i mieć przed sobą słodką twarz twoją. Poczuć dwoje rąk twoich na szyi, usta w pocałunku i tak trwać chwilę u piersi kochającej...
— I kochanej? — spytała cicho i lękliwie.
— Kochanej, jak tylko kochać można. Czy wątpisz, droga?
— Nie, ale...
— I cóż?
— Nieraz wydaje mi się, że jestem dla ciebie niczem, widząc cię pochłoniętym przez te nieustanne roztrząsania... Czuję się wtedy tak nic nie znaczącą i zarazem pokrzywdzoną, że jestem zazdrosna o te myśli, które mi ciebie odbierają, rujnują zdrowie, mącą spokój i, nie dając zadowolenia, zabijają nasze szczęście. Powiedz, czy nielepiejby ci było żyć pełnią zwykłego życia, radować się słońcem, używać uciech ludzkich, weselić się i smucić z innymi... Mieć przyjaciół, myśl swobodną i prócz tego mnie, która cię kocham? Powiedz, pomyśl, co lepsze?
— Nie ode mnie to zależy, abym mógł żyć inaczej, możebym nawet i nie chciał. Ciebie zaś i miłość twoją mam przecież — więcej mi nie potrzeba.
— Och, gdybym wiedziała, czem cię oderwać od tych marzeń, jak zmusić do powrotu w tę, może niezbyt mądrą, lecz szczęśliwą powszedniość życia — czem to zastąpić — oddałabym pół życia...
— Śmierć wszystko zrównoważy...
Kobieta spojrzała z lękiem na mówiącego. Trwał bez ruchu — z twarzą bladą, z oczyma tak bezbrzeżnie smutnemi, że serce zabiło jej szybciej, strwożone.
— Czemu wspominasz o śmierci?
— Bo ustawicznie myślę o niej — od- rzekł spokojnie. — Myślę, i myśl ta często omracza mi duszę, że nawet miłość twoja nie może jej rozjaśnić. Jakgdyby ją poto rozświetlała, by czuć głębiej nicość, w jaką się mam stoczyć. Mówisz mi o życiu, o tem życiu, jakie płynie dokoła... Nienawidzę, pogardzam tą egzystencją bezmyślną. Nie umiałbym w tym waszym świecie poruszać się, śmiać, bawić, mając w duszy taką otchłań i niepokój, nurtujący we mnie: «Poco? Dokąd?» Musiałbym się litować nad nimi, a oni śmialiby się ze mnie. Cóż obchodzi tych wszystkich, czy człowiek jest przyczyną, istotą, jedną w swej istocie, czy skutkiem? Albo dusza, życie — czy to są pozory; a ruch, czucie, czy to rzeczywistość? Miłość odblaskiem Nieznanego, czy poprostu odruchem? no i t. d. Może oni mają rację, nie zastanawiając się zbytnio — nie wiem. Wiem jeno, że innym być nie mogę. Czy sądzisz, że nie bolesne jest to przeświadczenie, że jestem, czuję, myślę, a jednak nie będę, nie będę. Rozumiesz ty to? Nie będę! Tego nie można wypowiedzieć. Nie chcę tego — ale cóż ja? Cóż my wogóle możemy lub nie możemy. Cóż możemy więcej ponad to, aby umrzeć! Ale, daruj, pomówimy lepiej o sąsiedztwie... O koniach pana Józefa! O flirtach pani Andrzejowej...
— Ależ, mój drogi, to wcale nie jest nudne, co mówisz — odpowiedziała śpiesznie.
Przywykła do jego dziwacznych marzeń, nieziszczalnych pragnień. Nie rozumiała go bardzo, ale kochała ogromnie, po swojemu. Chciała go widzieć szczęśliwym.
— Od dzisiaj będziemy już zawsze razem, dobrze?
— O tak, kroplą zagasisz słońce...
— Spojrzyj! — zawołała. — Słońce zaszło. Jedźmy na jezioro. Powietrze, wieczór rozpędzą smutne myśli.
— Przyroda daje więcej odczuć jeszcze nicość naszą.
— Nie mówmy o tem. Cóż mnie więcej obchodzi ponad to, że cię kocham, mój panie! — zawołała, siląc się na wesołość. — Więc jedźmy.
— Dobrze. Zaraz?
— Jam prawie gotowa, zarzucę tylko szal, robi się chłodno.
Wkrótce schodzili z ganku i poszli w kierunku jeziora.
Smukłe ich postacie rysowały się wyraźnie na jasnem tle nieba. Weszli na rodzaj trawnika, nad brzegiem wody, który wstęgą, powyszarpywaną przez fale, obiegał jezioro. Równolegle szła szeroka, polna droga ku zabudowaniom dworskim. Tumany kurzu szły stamtąd, wraz z odgłosami dzwonków, ryczeniem krów, pobekiwaniem owiec, nawoływaniem pastuchów i szczekaniem psów. Ostre, wesołe i krzykliwe tony piszczałek, pogwizdywanie poganiaczy rozbrzmiewały dosadnie i dźwięcznie.

W powietrzu drżało zdrowe, jędrne życie w tych wszystkich głosach, porykiwaniach, śpiewach.

Moja mamuś, był tu Maciek,

Chciał dunicy, wiercić macek.
Córuś moja, dać mu było,

Przeciekby ci nie ubyło.

Hu, ha! — dźwięczał kujawiak, śpiewany cienkim głosikiem dziewczyny, zaganiającej stado świń. Po chwili, jakby w odpowiedzi, inna postać, niewidoczna w zmierzchu i tumanach kurzu, zaśpiewała:

Jedna baba oszalała,

A druga się wściekła,
Trzecią djabeł okulbaczył,

Siadł na nią do piekła.
Zwrotki rozlegały się, jak podzwonne dnia — raźne, wesołe, mieszały się z kurzem, z głosami stad i płynęły dalej, swobodne zdrowiem, jak te postacie ludzi i zwierząt, które szły silne, proste jakąś prostotą natury, wspaniałą w swej beztrosce. Oblicza o rysach zgruba ciosanych, wzniesione ku górze, bronzowe od skwarów i wichrów, nieruchome, pokryte kurzem, oczy troskliwie błądzące po stadach, usta uśmiechnięte do wypoczynku, do ciepłej strawy, miały podobieństwo do twardych głów wołów o ostrych profilach, które szły poważnie, jakby zamyślone o czystem podścielisku, na którem wnet legną.

W tumanach kurzu, jaki otaczał całą gromadę ludzką i zwierzęcą, migały tylko wielkie, słomiane kapelusze i małe, bose, w koszulinach tylko postacie, na podjezdkach oganiające stada od zbóż. Sunęli zwolna, witając ukłonami lub pozdrowieniem stojącą parę — gdzie niegdzie, jak plama jaskrawa, zamajaczyła woddali czerwona chustka, aż wszystko ukryło się w mrokach oddalenia.
Zmierzch się kończył. Zapadała noc. Na zachodzie ciemno-miedziane zorze, miejscami przechodzące w rdzę — posępniały. Podnosił się lekki wietrzyk, gwiazdy coraz wyraźniej występowały z ciemnego tła niebios.
Powierzchnia jeziora marszczyła się w długie smugi, szemrząc. Trzciny pochylały się w takt, z suchym chrzęstem, uderzając o siebie zeszłorocznemi okiściami. Chwilami odzywało się ćwierkanie kurek wodnych. Derkacz gdzieś z drugiej strony jeziora nawoływał jednostajnym, nieprzyjemnym głosem. Czajki przelatywały z kwileniem nad moczarami. A w kępach olszyn, rosnących na brzegu, śpiewał przedrzeźniacz, usiłując skrzypiącym głosem zagłuszyć słowiki, których śpiew z ogrodu dochodził aż tutaj słabem echem.
Doszli do miejsca, tworzącego naturalną przystań dla łodzi.
Mówili mało i bardzo cicho — jakby bojąc się spłoszyć urok, jaki ich otaczał.
Czuli w sobie ciszę, pełną kontemplacji.
Wsiedli do łodzi — ona do steru, on do wioseł.
— Gdzie pojedziemy? — zapytała.
— Chyba na rzekę.
— Tam będzie już ciemno.
— Księżyc zaraz wzejdzie — opłyniemy wpierw wyspę.
Na ruchomej powierzchni majaczyła grupa olbrzymich drzew. Skierowali się ku niej, opłynęli zwolna urwiste brzegi, obrośnięte całym lasem olszyn. Woda, osłonięta długiemi cieniami drzew, była prawie czarna, o posępnym blasku; wiało od niej zimną, przejmującą wilgocią.
Gdzieś, zoddali, dochodził rytmiczny turkot kół młyńskich. Z gęstych trzcin nadbrzeża podrywały się co chwila z łopotem stada dzikich kaczek i z głośnem kwakaniem zapadały w dalsze chaszcze.
Ze wsi, położonej z drugiej strony jeziora i ciemniejącej długą smugą drzew, dolatywały naszczekiwania psów.
Coraz bardziej oddalali się od brzegów. Opłynęli wyspę i wyjechali na rzekę. Jednocześnie księżyc wyjrzał z poza chmur i jasną kulą zawisł nad jeziorem — szeroka powierzchnia zajaśniała, nabrała życia, poprzerzynana długiemi pręgami fal, drgała, kołysząc się z boku na bok, z pomrukiem. Zdawała się promieniować. Ptaki po gąszczach ozwały się pieśnią jękliwą, rozproszoną. Ciemna zieleń sitowia i tataraków, przesiąkająca światłem księżyca i odblaskiem wody, przechodziła jakby w oksydowaną srebrzystość. Szła od niej tajemniczość, jakby marzenia kwiatów uśpionych, kołysanych światłem i wonią.
Senność była w przyrodzie i przestrzeni.
Rzeka, z jednej strony zupełnie obrośnięta lasem drzew, z drugiej — ściśnięta szerokiemi rozłogami łąk, usianemi gdzie niegdzie kępami drzew, płynęła, pogięta w fantastyczne linje. Jedna połowa zalana była światłem, gdy druga tonęła w cieniu pod kopułami olbrzymów.
Płynęli cicho, zasłuchani w cuda nocy. Głucho odbijał plusk wody, wyrzucanej wiosłami. Płynęli odsłoniętym brzegiem, zarośniętym dzikim chmielem, który długiemi ramionami zwisał nad wodą, dusząc w uścisku rozkwitłe czeremchy, lub jednem pchnięciem wioseł zasuwali się w cienie, gdzie tylko miejscami woda była jakby narzucona przecudną, srebrną koronką światła, przedzierającego się przez gałęzie i liście drzew.
Nenufary pokładły ciężkie swe głowy na wodzie...
Irysy na brzegu pospuszczały zamknięte kielichy i płakały kroplami rosy...
Cicho było i spokojnie...
Najlżejszy wietrzyk nie zakołysał tonią, ani poruszył uśpionych kwiatów...
Gwiazdy świeciły, jakby przysłonięte sennością przyrody.
Cicho było i spokojnie.
Serca biły zwolna. Myśli legły w bezmiarze rozkoszy, rozmarzenie wzięło je w moc swoją.
Jakaś słodycz życia, oderwanego i obezsilającego szczęściem, przepełniła dusze. Bezwiednie padali w objęcia przyrody, z uniesieniem w oczach przymglonych łzami. Dziwny bezwład zginał ich postacie, otwierał ramiona, chaos budził w myślach, snujących leniwie marzenia bez form, trwające mgnienie i zostawiające po sobie ślad w drżeniu duszy, niepokojonej widmem Nieznanego.
Las się skończył, wypłynęli na otwartą przestrzeń.
Na lewo i na prawo wielkie łąki, zamknięte gdzieś na horyzoncie murem lasów, zbiegały lekkim spadkiem ku rzece.
Zatrzymali się przy brzegu. Kobieta wlepiła oczy w szmaragdowo-srebrne pasma prądu i milczała. On wstał, odetchnął pełną piersią wilgotnem powietrzem, przesyconem zapachem czeremchy, obejmując zwolna oczyma świat.
Cicho było i spokojnie.
Noc majowa panowała z całym swoim czarem, pełnym majestatu i tajemniczości. Jasna, cicha, potężna urokiem.
Ziemia była jakby tronem dla bóstwa milczenia i snu...
Ołtarzem, przed którym śpiewały hymny wonie kwiatów, jakieś szmery nocy, pełne niepokoju, blaski, drzewa, krople rosy, błyszczące jak perły, drganie gwiazd.
Przez to Niepojęte, nie mające nazwy, którego nie dojrzeć okiem, ani pojąć rozumem, lecz które się odczuwa i co jest Ołtarzem, owianym przez mgły, unoszące się niebieskawym obłokiem z trybularzy łąk i przysłaniające widmowe kontury świata. Ta noc była symfonją czarodziejki-wiosny, wspaniałej potęgą piękna i melancholji, śpiewanej z uniesieniem omdlewającego życia z nadmiaru soków — Nieznanemu!
Całe życie młodzieńca, pełne szamotań, wysiłków chorej woli, okrutnego zmagania się zwątpień i pragnień — rozpływało się i milkło, ukojone kontemplacją wszechbytu. W piersiach wstawała miłość słodkiej wdzięczności i ramionami, szerokiemi jak świat, chciała objąć wszystko w uścisku. Porywało go bezmierne pragnienie rzucenia się na łono pramatki z wybuchem szczęścia i tęsknem oczekiwaniem, otworzył bezwiednie ramiona i trwał tak wpatrzony przed siebie, cały w potokach światła, z twarzą pobladłą wzruszeniem, z duchem rozmodlonym w świątyni Natury. Cały w uczuciu niepojętej harmonji Cały w szczęściu unicestwienia.
— Błogosławiona bądź, Wiosno — szeptał ściszonym głosem. — Błogosławiona, ciszo przyrody, i wy, nieobjęte przestrzenie, pełne tajemnych poczynań, niezbadanych istnień i nieznanych śmierci. Błogosławiona bądź, Naturo, czy da jesz zniszczenie lub życie.
I ty, matko-Ziemio, usypiająca snem miłości w objęciach nocy i bezmiaru, bądź błogosławiona...
Błogosławiona bądź, Nocy. Piję z oddechu twego siłę, biorę z nimbu twego światło, z twych głębin spokój.
I wy wszyscy, których dusze tęsknią, marząc o nieistnieniu, bądźcie błogosławieni! Niechaj serca wasze czują głębiej, duchy obejmują szerzej, myśl wznosi się wyżej, aż tam, gdzie musi być Istota wszystkiego.
Błogosławieństwo wszystkiemu, co czuje, co jest, co myśli...
— Wracajmy — szepnęła kobieta, otulając się szalem. Przeniknął ją wilgotny chłód.
On trwał w zamyśleniu jeszcze chwilę, poczem machinalnie zdjął ster i umieścił go w łodzi. Odbili od brzegu na środek rzeki. Bystry i prawie niedostrzegalny prąd poniósł ich z sobą. Przycisnął łokciami wiosła, że sterczały nad wodą, jak skrzydła gotowe do odlotu — były zbyteczne, prąd je wyręczał.
— Zaśpiewaj coś — poprosił, patrząc na nią. Jakiś swobodny i rozradowany uśmiech osiadł mu na ustach. Czuł się uspokojonym. Smutne, dręczące myśli rozpłynęły się w adoracji przyrody. Słodka cisza wyczerpania rozlała się w jego myślach i sercu, nerwy wracały zwolna do równowagi. Zaczął oddychać pełnią życia fizycznego.
— Zaśpiewasz? — spytał powtórnie. — Bardzo chętnie — odparła. — Zsunęła się z ławeczki i, klęcząc na dnie łodzi, przechylała się całą postacią, zrywając nadbrzeżne kwiaty.
I tak, przechylając się co chwila, zaczęła nucić jakąś starą piosenkę o miłości:

Chociaż otoczą cię wieńce i kwiaty,

Miłość ci w piersi tchnie Amor skrzydlaty,
Serca, co kochać cię będzie goręcej,

Nie znajdziesz więcej...
Głos, z początku przyciszony, trochę schrypnięty, po pierwszych zwrotkach nabrał czystości i zabrzmiał donośnie w ciszy nocnej. Przestała rwać kwiaty i śpiewała z rosnącem przejęciem, pełnem uczucia:
Może zadźwięczą ci słowa miłości,

W twej piersi zbudzą szał namiętności,
Serca, co kocha cię nad wszystko w świecie,

Nie znajdziesz...

Stanęła, aby móc śpiewać swobodniej. Czuła się dziwnie podnieconą. Uczucie, przepełniające jej piersi, wydobywało się w głosie, w dźwiękach pełnych słodyczy. Śpiewała z siłą, z prostotą serca, które kocha:

Nie znajdziesz więcej
Serca, co kochać cię będzie goręcej.

— powtórzyła. Pieśń płynęła echem w czystem powietrzu, rosła, potężniała. Brał ją lekki podmuch i na skrzydłach swych niósł, odrywał od ziemi, od traw, od drzew i wynosił ponad mgły sine, ku ciemnej głębi niebios, ku gwiazdom. Rozkołysało się powietrze. Zdawały się chwiać szczyty drzew, słabo szeleszcząc. Kwiaty podnosiły się wyżej, otwierając przymknięte kielichy, a mgły kłębiły się, zmącone. Muzyka pieśni lała się jakby kaskadą w tę cudną, cichą noc.
Echa snuły się jak gońce czaru, który ogarniał wszystko, coraz ciszej, wyżej, rozleglej.
Zdawało się, że pieśń ogarnia świat cały, napełnia przestrzenie miłością, zdobywa słodyczą, panuje zachwytem...
Zdawało się, że z ziemi wstają głosy, z powietrza dźwięki, z niezmierzonych głębin niebios promienie, i że się wszystko łączy z pieśnią i śpiewa głosem rozległym jak świat, hymn szczęścia i miłości...

Może, gdy cicha noc cię otoczy,

Modląc się, dojdzie ten głos proroczy:
Serca, co kochać cię zdoła goręcej,

Nie znajdziesz więcej...
Śpiewając, przycisnęła dłoń do serca. Pieśń ta poruszała wszystkie struny jej duszy, wszystkie niepokoje i troski o ukochanego, śpiewała więc z porywającą wymową miłości, pełnej smutku:
Oto sam przyznasz usty wlasnemi,

Że to był anioł-stróż twój na ziemi,
Lecz choć go szukać będziesz po świecie —

Nie znajdziesz...

Głos jej się załamał gwałtownie. Ostatnie słowo zabrzmiało jak zgrzyt — zdławione.
Łódź się szarpnęła, uderzając z całym rozpędem o wystający, kończasty pień ledwie widoczny, odbiła się wstecz i opadła na wodę.
Śpiewająca podała się w tym szalonym rzucie naprzód, potem całą postacią runęła wtył, padając nawznak, uderzając głową o pień...
— Ach! — wydarł się krzyk z piersi mężczyzny, który upadł na dno łodzi. Mignęły mu jej nogi i suknia, zakreślając łuk w powietrzu. Bryzgi rozpierzchłej wody zalały mu twarz i, nim się zerwał, nim zdołał ją porwać!... Wbiła się tyłem głowy na ostre, wyszlifowane prądem drzazgi rozszczepionego pnia i tak pozostała... Porwał ją w ramiona... Popłynął strumień gorącej krwi, padając z szelestem na wodę, na jego ręce, na piersi...
— Stefa! — zdołał ledwie wykrztusić. — Stefa! — powtórzył bezdźwięcznym, echowym głosem. Nie odpowiedziała, nie poruszyła się. Oczy miała szeroko otwarte, załzawione, promienne jeszcze życiem. Usta poruszały się nieznacznie, rozchylone, jakby śpiewały ostatnie słowa...
Zdawały się jeszcze śpiewać echa nieprzebrzmiałe, rozsypane tłumnie po olszynach, łąkach, wodzie, w powietrzu jasnem, w ciszy nocnej...
Krzyknął z mocą rozpaczy niezmiernej — głos mu się przedarł przez zaciśnięte zgrozą gardło i rozległ jak grzmot, krótko, urywanie, przerażająco...
Stawała się sztywna, czuł prężenie jej ciała. Usta zostały wpółotwarte, tężały i tchnęły lodowatym chłodem śmierci. Trzymał ją w ramionach, przykładał ucho do ust, do serca. Dotykał ręką czoła, piersi, ramion. Z twarzą, pochyloną nad jej białem obliczem, z oczyma w jej oczach, przerażony do ostatniego fibru, oszalały...
Potrząsał nią, przyciskał do siebie, dygocąc cały, zmiażdżony ciosem, cisnął się do niej konwulsyjnie. Załamywał się w sobie, zapadał. Jakaś ociężałość, chęć zapomnienia wstawała w nim, ciągnął bezwiednie do granatowo-srebrzystej toni, po której błądził zagasłem spojrzeniem.
Coraz słabsze miał pojęcie, gdzie jest, co się stało — mrok otoczył duszę porażoną. Przestawał być. Ściemniało się w nim coraz bardziej. W mózgu kłębił się chaos. Myśli, tumulty, zgiełki, słowa kiedyś zasłyszane, twarze widziane, jakieś ruchy, sceny pełne przerażenia, strasznych okrzyków, strugi krwi żywej, gromady widm stłoczonych, zamęty pełne trwogi i tajemniczości. Przerażające próżnie, siności trupie, coś, co było strachem i rozpaczą, nicością, szałem bólu, przesuwało się przez jego mózg w zarysach niepojętych a straszliwych, które go cisnęły i zalewały w jakimś szalonym korowodzie. Obezwładniał go wir myśli pomieszanej wstrząśnieniem. Mary jakieś obsiadły mu duszę i rwały ją na strzępy. Nie opierał się, nie walczył, stracił świadomość. Taki przejmujący ból zatargał jego duszę, że przestał czuć. Wszystko, co kiedykolwiek taiło się w zakamarkach mózgu, występowało teraz — nie wiedział — czy to się w nim dzieje, czy poza nim...

Łódź, niekierowaną wiosłem, zepchnęła woda na zakręcie jeziora do brzegu, gdzie stanęła.
Księżyc się ukrył, świat oblókł się w szarą, przerzedzoną osłonę przedświtu. Gwiazdy gasły jedna za drugą.
Wilgotny, zimny wiatr podnosił się z moczarów i zalatywał z poświstem.
Woda traciła blask, mącąc się; czerniała w długich wałach, toczonych przez wiatr.
Wydra plusnęła w pogoni za rybą, tuż przy łodzi.
Wzdrygnął się i obejrzał dokoła.

Cicho było i spokojnie.

Krosnowa, rok 1892.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.