<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Pracy!
Pochodzenie Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRACY!

— Czego pan sobie życzy?
— Przyszedłem prosić pana Naczelnika o jakiekolwiek zajęcie — odparł młody, dwudziestokilkoletni mężczyzna, o ostrych, ciemną skórą powleczonych rysach twarzy.
— Ha! ha! ha! paradny sobie! — wybuchnął Naczelnikiem zwany i odsunął się z krzesłem od biurka, aby się przyjrzeć występującemu z tak dziwnem żądaniem. Zmierzył go zimnym wzrokiem, przyjrzał się badawczo — jego szare oczka z inkwizytorską dokładnością oglądały postać stojącego, na której nędza i zimno wycisnęły jaskrawe piętno.
Strój miał ladajaki, prawie letni, płaszcz nieokreślonego koloru, straszliwie zużyty, spodnie grube, czarne do połowy, zakrywały cholewy butów, zmizerowanych użyciem i ciągłemi naprawami, że zdawały się być zlepkiem łat — kawałków, nieproporcjonalnie dopasowanych. W ręku trzymał barankową, niegdyś czarną — dziś rudą prawie czapkę...
Na śmiech siedzącego nie drgnął nawet, tylko siwe oczy przymrużył mimowoli.
Stał wpatrzony w przeciwległą ścianę. Niepewność oczekiwania coraz wyraźniej malowała się na jego sinej, obrzękłej od zimna i wiatru, twarzy. Spojrzenie, które przeniósł na siedzącego, pełne było niemej prośby.
Naczelnik milczał, przeżuwał wrażenie, sumował — prawą ręką poprawiał binokle, lewą bębnił po biurku, wzrokiem zaś błądził po pokoju lub chwilami zatrzymywał go na butach stojącego przed nim, któremu z niecierpliwości wargi drżały, miął czapkę w pogryzionych przez mróz rękach, przestępował z nogi na nogę i wkońcu pierwszy przemówił:
— Panie Naczelniku, będzie mi darowane, że śmiem zaczynać pierwszy, że śmiem prosić o pracę, o zajęcie jakiekolwiek...
— Bardzo pięknie, że pan pracowaać chce...
— Tak, nietylko chcę, nietylko mogę, ale potrzebuję — muszę! — mówił, ośmielony milczeniem — i gdyby pan Naczelnik... był łaskaw uwzględnić moją prośbę...
— A wiesz pan, to ważne!
— Jak, dla mnie, to kwestja życia.
— Czyż tak?
— Dlatego, że, chcąc żyć, muszę pracować, a chcąc pracować, muszę mieć pole jakiekolwiek do pracy... Szukałem wszędzie, nie znalazłem — sądziłem. że już nigdzie nie znajdę! Powiedziano mi w ostatniem miejscu, gdziem prosił o zajęcie, aby się udać do pana Naczelnika. Przeto przychodzę nie z nieśmiałością, ale z rozpaczą, z błaganiem o jakakolwiek prace z najskromniejszem wynagrodzeniem, abym tylko mógł wyżyć...
— W tej chwili niema żadnego miejsca, mój łaskawco — odpowiedział flegmatycznie Naczelnik.
Na te słowa proszący posiniał jeszcze bardziej, oczy zaczęły mu biegać niespokojnie dokoła. Zapanowało milczenie, przerywane tylko monotonnem cykaniem zegara.
Z bocznego pokoju dochodziły głosy rozmawiających i denerwujący brzęk szklanek — pito widocznie w sąsiedztwie.
Zimne słońce kładło przez okno na posadzkę przedzachodnie promienie, przesiąknięte purpura. Zaledwie dostrzegalne pyłki wirowały w nich jak złote igiełki. Drzewa, stojące za oknem, okryte szronem, omglone słonecznym promieniem, lśniły jak ze srebra oksydowanego i brylantów.
— Nazwisko pańskie?
— Jan Baliński... — Jakiś cień nadziei, jakby radosne oczekiwanie przemknęło mu po twarzy.
— Gdzieś pan pracował dotychczas?
— Na drodze żelaznej.
— W jakiej miejscowości?
— Na oddziale pana Naczelnika.
— Nie przypominam sobie, abym pana kiedy widział, a ja przecież znam swoich ludzi.
— Nie mógł pan Naczelnik znać tak prostą siłę roboczą, lub żeby jako twarz mogła mu pozostać w pamięci.
— Toś pan pracował jako...?
— Prosty robotnik.
— No, proszę... hm, to nie żarty, potrzeba zmusiła pana jąć się takiej pracy!
— O, nie żarty — głód!
— Głód?
— Tak...
— No, proszę... hm — i mimowoli zrobił charakterystyczny ruch ręką po wydatnym brzuchu. — Przykra rzecz — pomyślał.
— Gdy wszystko sprzedałem i wyczerpałem wszelkie środki i sposoby dostania zajęcia, odpowiedniego moim mniemaniom, a nędza i głód zajrzały w oczy, musiałem się jąć choćby najcięższej pracy, pierwszej z brzega. Z jaką trudnością mi przychodziła! Pracowałem, dopóki mogłem, niechaj te ręce panu Naczelnikowi dopowiedzą — i wyciągnął przed siebie ręce grube, napracowane, poranione, sine od mrozu...
— Ah!... a teraz nie robi pan już na plancie? — co mówiąc, odwrócił twarz w inną stronę, ze wstrętem czy też z podziwem.
— Odprawiono mnie z roboty.
— Dlaczegóż to?
— Pierwsze, że roboty teraz znacznie mniej, a drugie, że nie jestem dość silny, nie mogę tyle zrobić, ile każdy z robotników, bo jestem chory — temi rękami odparzonemi trudno mi podjąć oskard lub młot, trudno pchać taczki. Oh, nie mówię, ile w tem upokorzenia, że ja wobec prostego chłopa, bydlęcia roboczego, stoję nieskończenie niżej, bo nie mogę stanąć z nim narówni do pracy, nie mam dość sił — nie mogę w pocie czoła zapracować na kawałek suchego chleba na byle jakie legowisko pod dachem...
— Hm, praca... praca, mój panie... jakże tam?
— Baliński!
— Aha, mój panie Baliński, to dźwignia, prawdziwa dźwignia w życiu — odparł bezmyślnie a sentencjonalnie.
— O, głód — jeszcze większa!
— Masz pan jakie kwalifikacje naukowe?
— Mam — i, wyjąwszy z zanadrza, podał świadectwa szkolne.
Naczelnik przeglądał uważnie.
— No, proszę — toś pan skończył z odznaczeniem, hm...
— Tak — odpowiedział gorzko Jan. — Na to odznaczenie, na te trochę nauki pracowałem lat ośm, pracowałem o głodzie, kosztem zdrowia, kosztem najwyższych wysiłków, bo mi wszędzie i wszyscy mówili: — Jasiu, ucz się! — I uczył się Jasio, nie sypiał, nie jadał, nie wiedział, co to słońce, wiosna, swoboda, uczył się, był głupi. — Myślałem, że, skończywszy szkoły, znajdę z łatwością pole pracy. Znalazłem — wszystkie drzwi zamknięte! Pukałem wszędzie, gdzie mogła być praca — napróżno! Odprawiano mnie prostem «niema» lub uśmiechem szyderczym, że byłem tak naiwny, aby bez protekcji starać się o posadę. Pocóż więc było mi się uczyć? I bez wiedzy można umieć zdychać z głodu. Wiedza to potęga, lecz niezaprzeczona, prawdziwa potęga, to plecy wpływowych osób. — Tyle goryczy było w jego głosie, w tych krótkich, urywanych zdaniach brzmiał ból i beznadziejna rozpacz — twarz mu pałała, ręce drżały, a całe ciało wstrząsały dreszcze gorzkich przypomnień. Oczy świeciły ponuro, zamatowane łzami, siność twarzy przeszła w fiolet, a cała postać wyprostowała się. Stał nawprost okna, oblany ostatniemi blaskami zachodzącego słońca, jak w purpurę, odziany w swą nędzę, stał jak uosobienie starej, odwiecznej niedoli ludzkiej.
— Rozumiem pańskie położenie — hm! tak, w zupełności rozumiem i boleję nad niem, hm, tak, boleję — ozwał się Naczelnik, oddając świadectwa Janowi. — Ale nic panu poradzić nie mogę, teraz kompletnie nic, wszystkie miejsca zajęte, hm! zapchane! — Pomilczał chwilę.
— Gdybyś się pan później zgłosił — może się jakieś miejsce otworzy. Dowiaduj się pan — hm! Gdybyś pan miał świadectwa z ukończonej szkoły technicznej to, hm! możeby się prędzej coś poradziło, ale tak... — ścisnął ramiona, rozkładając ręce, jakby się usprawiedliwiał. — Technicy są fachowcami, mają w danym kierunku specjalność...
— O, i my ja mamy!
Naczelnik spojrzał pytająco.
— Umierania z głodu!
— Wstąp pan do szkoły technicznej, łatwiej panu będzie później znaleźć miejsce w drodze żelaznej.
Jan spojrzał mu w oczy wzburzony, sądził, że żartuje, ale w nieruchomej twarzy ujrzał powagę i pewien rodzaj dobroduszności.
— Dziękuje za radę — rzekł drwiąco — ale mnie się jeść chce. — To mówiąc, skłonił się i zabierał do odejścia.
— Gdzie pan teraz iść myśli?
— Na ulicę...
— No, hm... ja wiem, ale czy ma pan tu znajomych, rodzinę?
— Nie, panie. Dom mój tam, gdzie wszystkich do mnie podobnych — wszędzie i nigdzie... czasem pod parkanem, czasem gdzieś w szopie niezamkniętej — gdzie się zdarzy a co do rodziny, nie mam nikogo. Przyjaciół zaś nie mam za co utrzymywać, a nędzy mojej niktby nie był tak głupi dzielić...
— Hm, po stoicku znosi pan niedolę.
— Muszę znosić, aby godnie uczcić dary tej pani, co się zwie cywilizacją, postępem... Muszę znosić jeszcze czas jakiś.
— Więc ma pan jakąś nadzieję? — spytał żywo Naczelnik.
— Tak, skończenia szkoły technicznej... Tyle ironji było w jego głosie, że Naczelnik szybko odwrócił oczy, utkwione w okno, lecz nie ujrzał już twarzy Jana, który pochylił się w głębokim ukłonie i wyszedł.

II.

Prawie że nie myślał. Szklistym wzrokiem patrzył gdzieś w próżnię i szedł wolno, jak człowiek ugodzony w samo serce.
Poco miał się śpieszyć? Dokąd? Schował ręce w kieszenie, bo mróz brał siarczysty. Śnieg brylantami skrzył się na ulicy. Był jakby odurzony. Starał się logicznie myśleć, lecz nie mógł. Zapytanie: Co dalej? uporczywie wracało mu na usta.
— Czas już skończyć! — pomyślał. Całe lata cierpień i walki o byt stanęły mu w myśli, jak słupy przydrożne, które już wyminął. Wszystko mija...
— Czas skończyć! Najgorsze nieznane nie może być gorszem od dotychczasowego. — Spojrzał przed siebie.
Mrok szybko zalegał. Czerwone zorze na niebie rzucały różowawy odblask na śnieg. Cienie nocy włóczyły się leniwie po załamkach i zagłębieniach murów, taiły się w nagich gałęziach drzew. Zapalano latarnie, gdzie niegdzie z okien domów i drzwi sklepów wylewała się aż na chodnik smuga złotego światła. Ruch na ulicach ustawał, każdy biegł szybko do domu, do ciepłego ogniska, do uśmiechniętych twarzy swoich bliskich, kilkoro sanek z głośnym brzękiem dzwonków przemknęło ulicą, srebrna kaskada śmiechów, echa wesołych rozmów unosiły się nad niemi...
Jan wlókł się w kierunku dworca kolejowego i myślał, czy też ci wszyscy, którzy go tak szybko wymijali, mieli się poco śpieszyć. Z zawiścią przypatrywał się oknom oświetlonym i cieniom migającym poprzez szyby.
— Ciepło mają... — i wyobraźnią przenosił się na ich miejsce, że zdawało mu się, iż czuje ciepło, ogarniające jego członki.
— Są tacy, co mają wszystko!myślał gorzko. — A i ty masz nędzę podszepnął mu jakiś głos wewnętrzny. Dusza poczęła mu się okrywać mrokiem buntu na niesprawiedliwość podziału.
— Jakto? kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu mają wszystko, a tysiące, miljony nic! Głupcy czekają na przyjście tego, czego pragną — dorzucił mu znowu głos wewnętrzny.
A więc? — to «więc» jak znak tajemniczego pytania zawisło mu w mózgu. Wychodzi się na spotkanie losu. Szuka się i pomaga!...
Czarne cienie osnuwały zwolna jego umysł. Spostrzegł jakiegoś przechodnia pod latarnią, patrzącego na duży, złoty zegarek. — Pół roku mógłbym żyć za to — szepnął i patrzył ciekawie, jak go nieznajomy chował wolno do kieszeni. Przystanął i nie wiedział, czemu obejrzał się za oddalającym, wydało mu się, że w cieniach nocy zabłysła jeszcze raz wielka, żółta koperta zegarka.
Głód zaczął mu dokuczać. Sięgnął do kieszeni, aby policzyć, ile mu jeszcze pozostało z ostatniego zarobku. Naliczył kilka złotych — co z tem zrobić?
Przed dworcem panował ruch gorączkowy i gwar, zwykły przed odejściem pociągów. Wszedł do sali. Owionęło go ciepło, pomieszane z oddechami natłoczonych ludzi. Usiadł koło bufetu. Denerwujące, wstrętne opary podnosiły się z zabłoconej podłogi i śniegu, naniesionego nogami. Dym z papierosów i cygar najgorszego gatunku zaciemniał salę i podrażniał pragnienie papierosa. Kupił paczkę jakichś obrzydliwych, zapalił jednego i zaczął się nim zwolna delektować.
Obok niego usiadło jakichś dwóch ludzi ze służby kolejowej. Rozpoczęli zwykłą rozmowę-wyrzekaniem na ciężkie czasy, podłych zwierzchników itd.
— Co ty z sobą robisz dzisiaj? — zapytał jeden z nich.
— Jadę odwiedzić chorego kolegę.
— Ah!
— Pisał dziś do mnie, nie mogłem się wymówić — to mówiąc, wyjął list i podał pytającemu, który go przejrzał uważnie i zwrócił ze słowami: Co to za Józef P... skądś znam to nazwisko?
— Służy na naszej kolei w N.
— Ah, przypominam go sobie! Szczupły, brunet, twarz jak u kobiety, ładny chłopak.
Jan niewiele zwracał uwagi na rozmawiających, lecz usłyszawszy znajome sobie nazwisko, obrócił się żywo ku siedzącym i zapytał śpiesznie:
— Który z panów zna Józefa P.? Czy daleko stąd mieszka? Czy pan jedzie do niego?
— Tak!
— Prędko?
— Pierwszym pociągiem.
— To on zajmuje jakąś posadę na kolei?
— Tak jest.
— I bardzo chory?
— Niebezpiecznie, suchoty w ostatniem stadjum. Choruje blisko rok, i lekarze nie robią już żadnej nadziei.
— Nic o tem nie wiedziałem. Prawda, bo i skąd? — westchnął Jan. — Od kogo mogłem wiedzieć? Niech się panowie nie dziwią, że się tak interesuję losami Józia, ale to jeden z moich dobrych kolegów szkolnych. Od czasu wyjścia ze szkoły, to jest od lat kilku, nie widzieliśmy się ani razu.
— Pan stale tu mieszka?
— O, nie.
— Zapewne czeka pan na pociąg?
— Doprawdy, tak mnie ta wiadomość o chorobie Józia zaskoczyła, chciałbym go widzieć, ale... staje na przeszkodzie kwestja tego rodzaju...
— Że nie ma pan czasu...
— Mam go aż za wiele — zato nie mam pieniędzy na podróż... A! dziwi panów moja otwartość?
Tak, panowie, nie mogę uczynić zadość życzeniom serca, aby odwiedzić dawno niewidzianego kolegę, bo nie mam za co kupić biletu — mówił Jan swobodnie, z pewnym cynizmem człowieka, któremu wszystko jedno.
Patrzyli na niego, zdziwieni odwagą, z jaką się przyznawał do nędzy, a jeden z nich szepnął coś nakształt usprawiedliwienia:
— No, przecież chwilowe braki każdemu się zdarzają...
— O, u mnie jest to chroniczne i, zdaje się, nieuleczalne, mówię otwarcie, boć nędzy uczciwie nabytej nie potrzebuje się wstydzić — odparł Jan z gorzkim uśmiechem. — I właśnie przed przyjściem panów, paląc papierosa, obierałem sobie rodzaj śmierci. Mam tylko dwa rodzaje do wyboru — drzewo — lub pod pociąg; skłaniałem się ku ostatniemu, bo to daje śmierć prędszą.
— E! żartuje pan!
— Nie, panowie! nie żartowałem! To, co powiedziałem, wykonać muszę — dodał silnym głosem, z ogniem niezłomnego postanowienia w oczach. — Wprawdzie żal mi się teraz zrobiło, usłyszawszy o dawnym druhu, który jest niedaleko, ale cóż robić? może to i lepiej, prędzej skończę, a tak mógłbym się łudzić, żałować życia... Czas kończyć! — Umilkł i zapadł w ponurą zadumę...
— Ależ panie, cóż za powody, które mogą skłaniać do tak potwornego kroku?
— Głód! Nie mam miejsca, zajęcia, a pracą rąk zarobić nie mogę, nie umiem. Nie jest to wesołe, ale prawdziwe...
Siedzieli, milcząc, nieznajomi od czasu do czasu zwracali niespokojny wzrok na Jana, stwierdzając prawdę słów jego nędznym stanem garderoby i twarzy. Po kilku chwilach przykrego milczenia jeden z nieznajomych odezwał się:
— Jedź pan ze mną, postaram się przewieźć pana...
Jan spojrzał niechętnie, lecz rzekł:
— Dobrze, dziękuję...
— Niema za co. Niech pan tu na mnie poczeka, idę wystarać się o furmankę — dodał żartobliwie i wyszedł.
Jan siedział milczący, palił papierosy i odganiał cisnące się uporczywe myśli:
— Co będzie, to będzie — wszystko mi jedno — odwlecze to śmierć na kilka dni, i tak wkońcu rzucę się w jej ramiona. Hej! gdzie te czasy marzeń, gdy z upragnieniem wpatrywało się w przyszłość? Wszystko przeszło! ale nie jako dalszy ciąg marzeń... tę resztę, co pozostała, niedługo zlikwiduję pomyślał i mimowoli podniósł rękę ku szyi, odczuł coś nakształt łkania Skąd mu to przyszło? przecież nie z żalu za potworną farsą życia!... Biedny Józio! Mógłby żyć, a musi umierać... Dalszy ciąg tych bezładnych myśli i uczuć przerwało wejście nieznajomego, który już od progu wołał:
— No, chodź pan...
Wszyscy trzej wyszli na peron.
Pociąg stał już na stacji. Tłumy podróżnych sadowiły się z pośpiechem w otwartych wagonach. Widno było od mnóstwa świateł. Śnieg miejscami przybierał złotawo-fioletowy odcień, Czerwone mury stacji, oświetlone od dołu, miały w sobie martwą zadumę kamieni.
Zadźwięczał dzwonek.
— Chodźmy, prędzej! — przynaglał nieznajomy. Gdy stanęli przy maszynie, poszeptał coś z maszynistą i przedstawił mu Jana. Poczem, jakby na usprawiedliwienie, dodał przy pożegnaniu:
— Nie mogłem pana umieścić w wagonie — będzie kontrola. Ale i tutaj swobodnie pan dojedzie, zobaczymy się w N.! Do widzenia!
Jan wdrapał się na maszynę. Stanął zboku. Jednocześnie prawie rozległ się ostry gwizd, i pociąg ruszył.
Przymknął oczy. Przez chwilę wydało mu się, że jakaś nieznana a potężna siła porywa go i niesie ku nieznanym światom i losom.
Pociąg biegł po wyciągniętych, jak struny, szynach, które przez okienko maszyny było widać, odrzynające się czarną linją na tle śniegu.
Ziemia zdawała się uciekać wtył, latarnie przy domkach dróżników tworzyły nieskończony sznur o węzłach ze świateł. Pociąg pożerał przestrzeń, sapał, kołysał się czasami, jakby dla nabrania większego rozpędu, i biegł, przyświecając sobie dwiema latarniami na przedzie.
Czasami kominem wybiegały roje, miljony złotych pszczół, rozsypujących się jak płaszcz ognisty na śnieg, na lasy, i biegły chwilę za pociągiem jak ogon komety.
Jan siedział na węglach, wprost drzwiczek pieca, twarz palił mu ogień, a plecy kostniały od przejmującego mrozu.
Było mu dobrze. Zdawało mu się, że jest cząstką tego olbrzyma, który biegł naprzód, pchany potworną siłą. Czuł jakieś nieznane podniecenie, przymykał oczy i poddawał się wrażeniu, które nie było ani snem, ani marzeniem, lecz jakiemś powolnem pogrążaniem się w spokoju, w niepamięci, w niebycie... Zatrzymywali się prawie na każdej stacji.
— Daleko jeszcze do N.? — spytał maszynisty.
— Za pół godziny będziemy — brzmiała odpowiedź.
Jan wstał, oparł się o rezerwuar z wodą i ogarnał wzrokiem ogromną przestrzeń. Księżyc się już był ukazał w całej pełni, oświecając rozległe pola. Na prawo ciągnęła się długa linja lasów. Na lewo rozrzucone gdzie niegdzie wioski czerniały niebielonemi ścianami domów w krótkich linjach — siedziały poważnie, otulone dachami, pokrytemi śniegiem. Gromady drzew, ogołoconych z liści, stały surowe i czarne. Chwilami do uszu patrzącego dochodziły naszczekiwania psów i jakieś nieuchwytne szmery — to pewnie wiatr niósł echa tych tam uśpionych, echa przebrzmiałych śmiechów lub płaczów, które się tułały w spokojnem powietrzu
— Dojeżdżamy! zawołał maszynista, i rozległ się przeraźliwy gwizd. Przed nimi w nieznacznem oddaleniu zamajaczyła grupa czarnych murów i światełek.
Pociąg stanął. Jan, podziękowawszy maszyniście, wysiadł, rozglądając się ciekawie.
Nieznajomy wkrótce się zjawił, i, obszedłszy pociąg z drugiej strony stacji, weszli do niewielkiego domu.

III.

Wchodząc do dobrze oświetlonego pokoju, zaraz od progu ujrzał chorego, który na widok wchodzących chciał się podnieść, lecz brakło mu sił, jęknął tylko cicho i wychudzoną rękę wyciągnął na powitanie. Jego niespokojne oczy badawczo zatrzymały się na Janie.
— Józiu, nie poznajesz mnie?
Chory patrzył przez chwilę i zawołał, uśmiechając się radośnie:
— Jasio! Mój Jasiek!
Uściskali się serdecznie.
— Co za szczęśliwe zdarzenie! Co za traf błogosławiony — szeptał chory. Lecz wysiłek i wzruszenie zatamowały mu od dech. Krew rzuciła się ustami. Gdy zatamowano odpływ, chory leżał spokojnie czas jakiś, poczem, zwracając się do Jana, cicho wyszeptał:
— Ot, widzisz, co się ze mną stało? Konam powoli już od paru miesięcy i umrzeć nie mogę. Pamiętasz, jaki zdrów byłem? Pamiętasz? — i uśmiech rozjaśnił mu wyniszczoną twarz. — Ale i ty, mój Janku, nieszczególnie wyglądasz, zmizerniałeś!
Mój Boże, tyle lat, jakeśmy się nie widzieli!
— W lipcu skończyło się osiem — dodał Jan.
I poczęli sobie opowiadać, co przeszli, co przecierpieli. Jan z gorzką rezygnacją przedstawiał swoje borykania się z losem — ostatni zawód opowiadał szczegółowo, lubując się wrażeniem, jakie mowa jego wywierała na schorowanym, nerwowym Józiu, który co chwila przerywał opowiadanie wykrzyknikami, pełnemi współczucia.
Dziwna rzecz, Jan mimo radości, jaka mu sprawiała myśl, że uściśnie dawnego druha, gdy go ujrzał, ochłódł, coś się w nim zerwało, jakby ta nić sympatji, która ich dawniej łączyła.
Zamknął się w sobie, choć nazewnątrz był wylany. Z jakiemś dziwnem uczuciem wzrok jego ślizgał się po skromnych meblach, żeby tak powiedzieć, bezwiednie taksująco.
Długo w noc gwarzyli o przeszłości; chory ożywiał się, zapalał, twarz mu pojaśniała. Zwierzył się Janowi z uśmiechem poczciwej radości, że miał narzeczoną. Pobiorą się, jak wyzdrowieje.
— A żebyś wiedział, jaka dobra, jaka rozumna, serdeczna dziewczyna.
— Kochacie się? — szepnał Jan z jakąś niechęcią w głosie.
— Czy się kochamy? dobry sobie! — uśmiechnął się z politowaniem, że można pytać o to. — A ty, Jasiu, nie kochasz, nie żenisz się?
— Mój drogi Józiu, daruj, ale ci powiem, że kochają się tylko ci, którzy mają wiele pieniędzy, wiele czasu, wiele naiwności i jeszcze więcej wiary w braterstwo dusz, w szlachetność pobudek i tym podobne rzeczy, nie istniejące nigdzie, prócz moralnych ksiąg, pisanych gwoli większego umoralnienia moralnych szczepów i moralnych latorośli. Wierzą w miłość ci tylko, co nie żyli jeszcze, ci, którzy sami, bez opiekuńczego bóstwa, żyćby nie mogli, którzy koniecznie potrzebują fetysza i znajdują go, o głupoto! w kobiecie! Składają na tym ołtarzu wszystką wiarę, miłość, honor nieraz... Wystawiać z najlepszej cząstki swego ja ołtarz i posadzić na nim... papugę... to przecież śmieszne i godne politowania... Zresztą — dodał po chwili — może ja się mylę! Może są kobiety dobre, rozumne, pełne poświęcenia i miłości, ja nie miałem szczęścia czy sposobności je widzieć. Te, które dotychczas spotykałem, były to gęsi, ptasie mózgi, kłamczynie, istoty, robiące wrażenie manekinów.
— Nie mówmy o tem — szepnął Józef. W przymkniętych oczach widniała uraza, czuł się dotkniętym. Po jakimś czasie dopiero rozjaśnił twarz i starał się na nowo nawiązać rozmowę. Nie udawało się, rwała się co chwila, bo Jan, zatopiony w ponurej medytacji, odpowiadał monosylabami i niechętnie. Był poruszony wspomnieniami, cyniczne określenia wyrywały mu się na usta, w sercu czuł coś, co go bolało jeszcze...
Józef kazał posłać na sofce, stojącej wprost jego łóżka.
Gdy się Jan rozebrał, chory zawołał:
— Uściśnij mnie na dobranoc!
— Przebacz, zapomniałem, nie miałem sposobności życzyć komuś dobrej nocy.
Uścisnęli się serdecznie.
Janowi, idącemu do łóżka, przyszły na myśl słowa Naczelnika: «Gdybyś się pan zgłosił później, może się jakieś miejsce otworzy!» Może? — i z tem pytaniem na ustach położył się. Czysta pościel podziałała nań kojąco, rozkoszował się, przewracał z błogą ociężałością, przykładał twarz do poduszki z lubieżną pieszczotą, przesuwał dłonią po prześcieradle, nurzał się w rozkoszy — wkońcu zasnął.
Dzień był jasny, kiedy się obudził i przypomniał, gdzie jest.
— W rezultacie cóż zyskałem? — myślał. — Jedną noc, przespana w ciepłej izbie, może jeden dzień, w którym się odżywię porządnie, a później? a co potem? — Przymknął oczy, bo światło, padające z okna na twarz, oślepiało go. — A później? — ponowił zapytanie z dzikim uporem... Jasno, bez wyjścia, całe okropne jutro stawało przed nim. — Żebrać nie będę!... — Musisz zdychać — powiedział sobie. Gdyby był jakiś sposób wywinięcia się ze szponów nędzy, ale jaki? Znał na kilku stacjach urzędników i oficjalistów. Postawił sobie pytanie: — Może który z nich umrze albo go wyrzucą? — i rozsnuwał coraz śmielsze rojenia na ten temat. Tyle niemożliwych rzeczy się dzieje, dlaczegóżby jemu jakie niespodziewane wypadki nie mogły przyjść z pomocą?
— Są tacy, którzy sami sprowadzają wypadki, to nawet prawo walki! Podstęp! Walki z kim? Z człowiekiem, którego słaby oddech zaledwie dał się słyszeć? Nie! — z losem. Kula nie zawsze trafia — choć zawsze wyrzuconą jest w tym celu. Cóż z tego — fatalność ją niesie. Nie zawsze — częściej oko posłuszne chęci... i trafia, musi trafić, gdy się chce trafić, gdy potrzeba...
Podobne myśli snuły się w mózgu Jana jak szare cienie, odgradzał się od nich wstrętem, stawały się wyraźniejsze, natarczywsze.
— Ładne mieszkanie — myślał, zwracając gwałtem uwagę w inną stronę, na ściany, meble, firanki. Pokój umeblowany był starannie i ze smakiem. Przy łóżku stało krzesło wyściełane, nie mógł się powstrzymać, aby nie dotknąć ręką materji, jaką było obite. — Droga — szepnął kilka rubli łokieć! Kilka rubli! Ha! kto może... to powinien — dokończył w myśli.
Zapalił papierosa. Jednocześnie zbudził się Józef.
— Dzień dobry, jakże spałeś?
— Jak nie można lepiej — przeciągał się Jan z przyjemnością i wypuszczał kłęby dymu.
Józef zakrztusił się silnie.
— Proszę cię, przestań palić, ten dym piersi mi rozrywa...
Jan cisnął z gniewem papierosa i wstał, ubierając się śpiesznie.
— Wychodzisz?
— Nie!
— A palto?
— Palto jest tak dobrem okryciem w mieszkaniu jak surdut, którego nie posiadam — odparł prawie wesoło.
Chory zmarszczył się, kąty ust mu zadrżały, niespokojne oczy wodził po Janie. W twarzy znać było wahanie.
— Jasiu! Mój drogi, nie gniewaj się na propozycję, jaką ci zrobię — szeptał chory, jąkając się. — Poco te omówienia! Nie masz wiele garderoby, a ta, którą posiadasz, nie jest w zbyt świetnym stanie. A ja, widzisz — mówił, jakby się usprawiedliwiając — mam jej aż nadto. Wybierz...
Jan przerwał mu dość szorstko.
— Dziękuję, ale nie mogę i nie chcę...
— Nie robię ci podarunku, ale pożyczam, przyjdą lepsze czasy, to mi oddasz.
— Jeszcze raz dziękuję ci serdecznie. Jest to przyjacielska usługa, poznaje cię w tem, ale mnie w obecnem położeniu wydałaby się jałmużną.
— Mógłbyś wziąć!
— Tak, ale nie wiem, czy mógłbym oddać.
— Bo... bo... w tych dniach ma przyjechać Ada z matką, odwiedzić mnie.
— Ah! rozumiem — moja prezencja jest niemożliwą w tem ubraniu!
— Oh, nie! ale kobiety...
— Ależ nie będę cię krępował, wyjdę sobie na czas ich wizyty.
— Kiedy właśnie mnie chodzi o to, abyś je mógł poznać, ciekaw jestem wrażenia, jakie zrobią na tobie.
— Mój Józiu, poco mi to? Jestem dziś tutaj, jutro mogę iść w świat, nawet pójdę — i więcej ich widzieć nie będę. Nie zrobiłbym dodatniego wrażenia. Nawet kto wie, czy nie robiłyby ci wymówek, że masz kolegów takich hołyszów!
Widzisz, to przecie kobiety! — rzekł na usprawiedliwienie, gdy mu Józef podczas ostatnich słów energicznym gestem chciał zaprzeczyć możliwości podobnych przypuszczeń.
— Jaśku! nie możesz tak mówić, sprawiasz mi przykrość, to jedno, a drugie, nie znasz, więc nie sądź!
— Et, wszystkie kobiety jednakowe — sądzą tylko z tego, co widzą.
— Ale nie Ada. Mój drogi, zrób to dla mnie, poznaj się z niemi, one nikogo z moich nie znają.
— A to poznają ładny egzemplarz — roześmiał się Jan.
— Jeśli choć trochę dobrze mi życzysz, jeśli cię cokolwiek obchodzę, to nie mów o odjeździe, nie mów... Tak dawno niewidzianego miałbym znów stracić? nie! Zrobisz mi łaskę, jeśli zostaniesz przynajmniej do wiosny. Jestem chory, będzie mi czas milej przechodził, a żebyś się nie znudził, sprowadzę ci książki. Możesz czytać, rozmyślać... Z wiosną będę zdrowszy... z całych sił będę się starał wynaleźć ci gdzieś miejsce, łatwiej mi to przyjdzie, niż tobie, mam stosunki, znajomości... Zostań, Jaśku, nie myśl, że mi zrobisz jakąś różnicę w wydatkach... żadnej... wobec przyjemności, jaką mi to sprawi, móc choć trochę pomóc przyjacielowi. Nawet Ady nie urażę, wdzięczność mieć będzie dla ciebie, że jesteś ze mną. Zostań! Zostaniesz, prawda?
Jan stał milczący, wpatrzony gdzieś przed siebie, zatopiony w marzeniu czy w obliczaniu. Co chwila rzucał przenikliwe spojrzenia na twarz mówiącego, pokrytą ciemnemi plamami, spoconą wysiłkiem, jaki sprawiała mu rozmowa. Chory w przestankach oddychał ciężko, z trudem wyrzucał urywane zdania, śpiesząc się, jakby w obawie, aby mu sił nie brakło. Chustka, którą co chwila przykładał do ust, pokryła się plamami krwi. Znać było ogromne wyczerpanie.
Jan dopiero na dźwięk słów: «Zostaniesz, prawda?» rozjaśnił twarz jakąś zimną serdecznością, uścisnął rękę Józefa i rzekł cicho:
— Zostanę...
Józef wynurzał mu swoją wdzięczność.
— Wiec wybierz sobie ubranie!
— Dobrze... ale jeszcze nie dzisiaj — nie — za wiele odrazu, za wiele... Przygniatasz mnie swoją dobrocią! Dlaczego to robisz? By mi pomóc? A wiesz, komu pomagasz? Czy pomyślałeś, że między mną a tamtym Janem ze szkolnych czasów niema najmniejszego podobieństwa? Czy pomyślałeś, że tyle lat, że taka ciągła walka o byt musiała wycisnąć głębokie piętna na charakterze... Kto ja teraz jestem? Nie... nie zrobiłeś tego. Znałeś mnie dobrym, łagodnym, poświęcającym się dla drugich, szlachetnym idealistą. Takim mnie znałeś, i takim zostałem w twojem sercu. Takim ci się teraz wydaję, tobie, któremu los nie poskąpił niczego, tobie, który nie rozumiesz biedy, nędzy, który jesteś uosobieniem szlachetności i dobroci. Ale osiem lat mojego życia, to streszczenie ośmiu tysięcy lat niedoli... Nie mogłem zostać dobrym, bom miał codzienną strawę — poniżenie. Nie mogłem zostać szlachetnym, poświęcającym się bo mi nędza nie pozwoliła, złość ludzka, gorycz upokorzeń, niesprawiedliwość losu. Przecież nie kradłem, nie oszukiwałem, nie krzywdziłem nikogo... Nie piąłem się zajmować pierwsze miejsce przy stole życia, chciałem wreszcie zostać tylko skromnym i jako tako użytecznym pracownikiem w społeczeństwie, chciałem żyć — boć to prawo moje... Wyrzucono mnie z kantoru jednego z banków za to, żem czytał Marksa. Z redakcji, gdziem się przyczepił, za to, żem chciał w czyn wprowadzić moje mniemanie o prasie... Byłem subjektem w sklepie, nie okradałem mojego pryncypała, więc współtowarzysze postarali się, aby mnie wypędzono. Nigdzie być nie mogłem, byłem za uczciwy! Po takich przejściach nie mogłem wewnętrznie pozostać tem, czem mnie znałeś. Wiele rzeczy z tych, co stanowiły moją istotę moralną, odrzuciłem na śmieci. W te zaś, co pozostały, nie wierzę, a wszystkiemi gardzę i nienawidzę, bo są i były sprawcami wszystkich moich cierpień. Zresztą już doszedłem do granicy, gdzie zaczyna być wszystko jedno! Upadłem! nie przez czyny, ale gorzej, przez rozmyślanie o ich spełnieniu. Wszystko mi już jedno, czy będę wyżej, czy niżej, czy komuś źle — ja wiem to jedno, że mnie jest źle. Sam prawie już nie cierpię, chyba wtedy, gdy zwierzę we wnętrznościach moich ryczy «jeść»! gdy mu nie mam co rzucić na uspokojenie! Ale to ból fizyczny. Jeżeli na co czekam z utęsknieniem — to na śmierć. Oby prędko przyszła, ta boska pocieszycielka. Oby prędko... bo... bo się boję sam siebie... mówił napozór głosem spokojnym, tylko po twarzy przelatywały mu błyskawice nienawiści i bólu, a oczy płonęły ponuro. Chodził po pokoju, przystawał, zapalał bezmyślnie papierosa, bezwiednie brał różne drobiazgi z biurka i oglądał, nie widząc...
— Ot, takim jestem! Więc widzisz, że mnie nie znasz i chcesz wspomagać nieznanego?
— Mój Jasiu, przez to, żeś tyle wycierpiał, jesteś mi stokroć droższy, boś nieszczęśliwy niezasłużenie...
— Politowanie! i tego mi życie nie oszczędziło!
— Powiedz raczej: braterskie współczucie — szepnął Jan wzruszonym głosem i, pochwyciwszy przechodzącego za rękę, przyciągnął i ucałował serdecznie.
Jan pozostał obojętny. Ta serdeczność, niespodziewana pomoc robiły na nim bardzo małe wrażenie. Nie dziwił się, nie czuł najmniejszej wdzięczności. Ale coś jakby zawiść wkradła mu się do duszy. Gorycz upokorzenia nadzwyczaj bolesnego, że musi przyjmować, rozlewała się po nim jak trucizna. — Dlaczego on to robi? — pytał się w myślach, nie znajdując odpowiedzi. Nie mógł zrozumieć pobudek. — Głupiec zawyrokował. — Dobry głupiec!
Kilka dni zeszło im dość szybko. Józef ożywił się, miał się lepiej. Natomiast Jan sposępniał. Napozór był dość serdeczny, czuwał nad chorym z pewną nawet troskliwością. Czytywał mu książki, uprzedzał życzenia, na każdym kroku starał się okazywać przywiązanie. Rozmawiali po całych dniach. Ale w głosie dźwięczał jakiś przymus, serdeczność była jakby politowaniem, a szorstkość nieznaczna, wporę tłumiona, gniewem. Czasem wzrok uderzał skośną błyskawicą i jak sztylet padał na chorego. Usta zacinały się złowrogo. Jakiś niepokój, walka toczyły się w jego mózgu. Miewał dziwne popędy, które starał się stłumić i zapanować nad niemi.
Czasami stawał, podnosił rękę do góry, oczy rzucały błyskawice, z piersi wydzierał się krzyk straszny, lecz usta pozostawały nieme. Co to było? Skąd przyszło?
Było to coraz jaśniejsze ogarnianie swego położenia, dotychczasowej nędzy, i wściekły bunt zdrowego, pełnego sił organizmu, skazanego na zagładę. Jakiś szał druzgoczący, szalona chęć walki, chęć zwycięstwa, triumfu wypełniała mu duszę, sprężała muskuły i przywodziła na usta groźne, barbarzyńskie «vae victis». Lecz nie tej walki, którą dotychczas prowadził, apatycznej, zgorzkniałej, ustępliwej. Nie, nie takiej walki... Czuł w sobie nadmiar sił, potrzebujących ujścia, nadmiar woli, potrzebującej celu. Czasami rzucał swej rozognionej wyobraźni słowa chłodnej rozwagi: — Czy zwycięstwo zetrze z duszy pamięć cierpień? Czy wytrwam w postanowieniu? W jakim celu? Wszystkie idee najwznioślejsze i najdziksze muszą mieć jakiś cel ostateczny, nie materjalny. A jakiż ja mogę mieć cel? Co zyskam przez zwycięstwo? Pełny żołądek, przyzwoite mieszkanie, trochę grosza! — Roześmiał się w duszy pogardliwie: — Nie warto!
A jednak z pewną przyjemnością żył we względnym dobrobycie, z pewną przyjemnością rozglądał się po schludnem mieszkaniu spożywał obiady, palił dobry tytoń.
Z przyjemnością spoglądał w lustro, widząc twarz swoją wypełniałą, białą, delikatniejszą. Śmiał się sam z siebie, ale z pewnem zajęciem śledził, jak dobre odżywianie wpływało na niego. Miał głód, zimno, niewygody. — Dostał jeść, ciepłe mieszkanie, uprzedzającego przyjaciela — Używajmy! — zawołało w nim zwierzę. — Hola! ogryzajmy kość rzuconą zwolna, a myślmy, jak się dostać do mięsa!
Nie pokazywał się na stacji, spostrzegłszy, że zwraca uwagę swym zaniedbanym wyglądem. Litościwe spojrzenia oburzały go do głębi. Byłby kopał ludzką głupotę, a że nie mógł, więc tylko gniew oblewał mu twarz rumieńcem. Zaciskał pięści. Złość wkradała mu się do duszy i chęć zemsty. Walczył ze sobą. Znajdywał jeszcze w sobie męstwo powstrzymywania się, odpędzania myśli, ale marzeń ponurych nie mógł się pozbyć...
Jakoś w miesiąc po jego zainstalowaniu się przyjechała narzeczona Józia. Stanęła u brata, zawiadowcy miejscowej stacji.
Józef był w wyśmienitym humorze, czuł się prawie zdrowym, promieniał szczęściem. Zmusił Jana do przebrania się, sam mu nawet, oparty o poduszki, wybierał, doradzał… Gwarzył wesoło, śmiał się, dowcipkował, kaszel miał mniejszy, blade rumieńce na twarzy. Uczesał się z pewną starannością i, pomimo energicznego protestu Jana, wstał i ubrany w szlafrok, w wysokim, skórzanym fotelu siedział oczekując niecierpliwie…
Jan, jak mógł, dopasowywał się do trochę ciasnego surduta i z pewną ciekawością spoglądał w okno. Wyglądał bardzo przyzwoicie, pominąwszy za czerwone ręce, twarz, miejscami pokutą czerwonemi plamami od mrozu, robił wrażenie przystojnego mężczyzny.
— Dobra… poczciwa! — szeptał Józef.
Jan uśmiechał się pod wąsem z zakochanego. Ciekaw był ujrzeć ten ideał folwarcznej Heby, gęsi czy kobiety?
Doczekali się nareszcie. Przyszła z matką. Józef wyciągnął ręce do niej, podała mu swoje obie — całował namiętnie, szepcząc: — Dziękuję, dziękuję…
— Kocha go — śliczna! — zauważył Jan, gdyż już cały akt rekomendacji się odbył i zakochani wrócili do siebie.
Odsunął się w głąb z matką, aby nie przeszkadzać. Matka, cicha jakaś dotychczas, przysunęła się do niego, rozwodząc szeroko żale i troski swego matczynego serca nad chorobą Józia. Poczciwość biła staruszce z twarzy, jak wymowa z ust, niepowstrzymanym potokiem. Słuchał dość cierpliwie, odpowiadał w miarę przytakując.
— Pan dawno Józia zna? — zaczęła go wybadywać.
— Dawno, szesnaście lat.
Stara zamilkła, popatrzyła w twarz Jana i szepnęła niby dyplomatycznie:
— Pan także jak Józio służy na kolei?
— Nie, pani — A widząc, że otwiera usta, aby się zapytać gdzie, dodał prędko: — Nigdzie!
— O, o, nigdzie, nie na kolei, bo widzi pan, teraz wszyscy młodzi starają się zaczepić na kolei — bo, widzi pan, jakby powiedzieć, na ten przykład, dają pensję, mieszkanie, opał, światło, o! o! Mój syn, panie, na ten przykład, zawiadowca, żeby pan wiedział, co się nastarał, nachodził, był także w klasach, na ten przykład, i dostał miejsce...
Jan już prawie nic nie słyszał, co mówiła, bo słuch miał wytężony w kierunku zakochanych, którzy, siedząc przy sobie, oparci ramionami, szeptali półgłosem. Cały był we wzroku.
Panna Adela wstała:
— Muszę tu porządek i ład zaprowadzić — szczebiotała, spoglądając na biurko, stoliki, zarzucone mnóstwem bezładnie poustawianych drobiazgów.
— Pomogę — zawołał Józef, chcąc się podnieść. Jednym skokiem znalazła się przy nim, przytrzymała mu ręce i z minką figlarną wołała, tupiąc nogą:
— Siedzieć, słuchać, nie ruszać się, być zdrowym — musnęła mu rączką po twarzy i odbiegła, wesoło krzątając się po mieszkaniu z komicznem narzekaniem:
— Ach, jak ci kawalerowie mieszkają!
Jakoś jasno zrobiło się w pokoju, wesoło, ciepło. Jan mimowoli spojrzał ku oknu. Nie, to ona wniosła ze sobą promień słońca, wiosnę, życie. Niewielką główkę, okoloną ciemnemi splotami włosów, nosiła prosto, dumnie. Piwne, ogromne oczy miały blask i miękkość aksamitu. Dwa łuki brwi ciemnych, prawie czarnych, odznaczały się wydatnie. Czoło wąskie, gładkie, białe, na skroniach poprzerzynane siatką niebieskawych żyłek, wypukłe występowało z pod gładko przyczesanych włosów. Nos długi, cienki, usta dość duże, o pełnych, wiśniowego koloru wargach, miały słodycz i wdzięk nieświadomości. Owal dobrze zarysowany, tylko broda trochę naprzód wysunięta i szczęki dość wydatne nadawały dolnej połowie twarzy charakter szczególnej zmysłowości.
Wzrost więcej, niż średni, kibić wysmukła, kształtna dopełniały całości.
Uwijała się z żywością, wesoło gospodarując, perlista kaskada śmiechu brzmiała od czasu do czasu. Józef siedział zapatrzony w nią, jak w cud dawno oczekiwany, w niemej, pełnej szczęścia kontemplacji.
Jan jakiś roztargniony, dotknięty, obserwował. Wzrokiem biegał bezustannie po całej jej postaci, chwytał spojrzenia, uśmiechy, profil, kontury, wdzięk poruszeń.
Poustawiała wszystko, odsunęła się, obrzuciła całość okiem znawczyni i zawołała wesoło:
— No, teraz możliwie! Co też panowie robili przez całe dnie? — spytała, oczy jej przypadkiem spoczęły na otwartej książce, porzuconej na kanapie.
— Da się streścić w dwóch słowach: czytali i rozmawiali.
— I?
— I czasem rozmyślali o nieobecnych.
— Czy o nieobecnych — nie wiem, ale że czytali — widzę.
Pochyliła się, aby wziąć książkę, lecz Jan zakrył ją śpiesznie i zawołał z udanem przerażeniem:
— Nie wolno — na indeksie — wyklęte...
— Przez kogo?
— Przez Wielkiego Jałmużnika dóbr duchowych.
— Ah! a tytuł książki?
— Uranja, Flammariona.
— Uranja! to kobieta, bohaterka pewnie tego romansu?
— O, nie, to gwiazda, planeta!
— E! to musi być nudne. Czytałam jakąś powieść pod podobnym tytułem, tj. nie takim samym, ale także dziwnie brzmiącym... ah! przypominam sobie — Safo!
— Daudeta!
— Nie, tam było napisane tylko «Safo» a nie «Safo Daudeta».
— Gęś — mruknął Jan i spuścił wzrok, bo wstyd mu było spojrzeć jej w oczy i Józiowi... — Szkoda!
Odchodząc, obiecała codzienne odwiedziny. Na pożegnanie podała rękę Janowi. Ciepła, delikatna, miękka dłoń podziałała nań dziwnie przyjemnie... byłby ją dłużej zatrzymał, lecz nie śmiał.
Skoro wyszły, Józef zawołał triumfująco:
— No cóż? Przesadziłem? Jakże ci się wydała?
Jan, milcząc, chodził po pokoju.
— Nie odpowiadasz, sumujesz wrażenia?
— W istocie, i to wrażenia bardzo dziwne a przyjemne.
— A widzisz — w rezultacie jednak?..
— Bardzo ładna, pełna wdzięku... Zrobiłeś, o ile mi się zdaje, szczęśliwy wybór...
— Jestem o tem najmocniej przekonany...
— Dawno się znacie?
— Przeszło rok... poznaliśmy się tutaj na stacji, u jej brata...
— Zawiadowcy — dokończył Jan.
— Skąd wiesz, że to jej brat?
— Mówiła mi matka o synu zawiadowcy. — Uśmiechnął się, podkreślając ten wyraz.
Józef zrozumiał ironję i jął tłumaczyć:
— Widzisz, to prosta kobieta, prosta, ale zacności, chlubi się dziećmi, bo je własną pracą wychowała i wykształciła, jak mogła... Syn ukończył kilka klas, Ada pensję... Jest rozumna, wykształcona, gra na fortepianie, mówi po francusku...
Jan o mało nie parsknął śmiechem, ale wporę się powstrzymał.
— Tak, kobieta z talentami — dodał.
— Cóż ci matka mówiła?
— Bardzo wiele, o twojej chorobie, o synu, byłaby mi nawet opowiedziała okres ząbkowania panny Adeli, ale nie było czasu.
— Tak, jest czasami śmieszna, ale ponieważ to z przywiązania robi, więc...
— Więc nie godzi się żartować? Rozumiem. Zresztą ja nie żartowałem, tylko tak mimowoli wtrąciłem uwagę — usprawiedliwiał się.
— Żebym to jak najprędzej wyzdrowiał — wesoło a głośno opowiadał Józef. — Co to teraz? Luty — to w maju jużbym się ożenił!
— Jeżeli wyzdrowiejesz, jeżeli żyć będziesz — pomyślał Jan, który od doktora dokładnie znał stan choroby. Zresztą niewiele się odzywał. Szerokiemi krokami przemierzał pokój i rozmyślał o szczęściu innych.
— Są szczęśliwi, są! niewiele im potrzeba do szczęścia, to prawda!
— Więc tobie niewiele brakuje do zupełnego szczęścia? — zapytał, stając przed Józefem.
— A tak! niewiele. Wyzdrowieć, ożenić się!
— I?
— I nic więcej, cóż mogę więcej żądać? Być kochanym — kochać, mieć jaki taki byt, to dla mnie wystarczające. Stworzyć sobie maleńki swój świat. Wypełnić obowiązki serca, zharmonizować się z otoczeniem, dostroić do okoliczności. Nie zaznać wielkich cierpień, nie marzyć, nie szybować po wyżynach, ani nie pełzać — tylko iść, iść gładko, równo, wielkim gościńcem...
— Pospolitości — dorzucił Jan.
— A tak, niech będzie pospolitości, jeśli ta pospolitość, jak ją nazywasz, będzie szczęściem!
— Względnem!
— Mniejsza o to, czy to szczęście jest sobie zwyczajnem, pospolitem szczęściem, aby tylko niem było. Zresztą może, będąc szczęśliwym, nie analizuje się rodzaju swego szczęścia?
— O, tak! Przejść przez życie pod pachę z żoną — do tego ładną, być elegancko ubranym, dobrze odżywionym, z pewnym zapasikiem grosza na nieprzewidziane, z kapeluszem w ręku, z ukłonami dla zwierzchników, z uściśnieniem dla kolegów i gotowym pocałunkiem dla powinowatych. No i nie myśleć, przedewszystkiem nie myśleć, i być wszystkiem, byle tylko nie sobą, i spocząć, opłakiwany przez bliskich i znajomych... To szczyt, to ideał życia porządnego człowieka! Małpy, psiakrew! — zaklął gburowato.
Był dziwnie wzburzony. Ta jasna perspektywa, jaką mu Józef ukazywał, przepoiła go żółcią, prawie zawiścią.
— A ja tego nigdy mieć nie mogę? Zawsze wlec się na łańcuchu nędzy? Nie zaznać spokoju, ni szczęścia!... A niech cie pioruny spalą! — Ciskał się w sobie, jak tygrys w klatce, z tęsknoty do słońca, przestrzeni, wolności! Okrutny żal do swoich, do losu, do ludzi opanował go. Pragnienie szczęścia owładnęło mu duszę, że wyciągał mimowoli ramiona, oczy zachodziły mu łzami prośby do tej nieznanej a tak upragnionej szczęśliwości — usta szeptały słodkie, choć groźne słowa zaklęcia: — Muszę cię posiąść, musisz przyjść do mnie choć na dzień jeden, na godzinę. Musisz! Zniewolę cię siłą, jeśli nie uproszę, porwę choć przez łzy cudze, przez krew czyjąś, jeśli sama nie przyjdziesz! — Upadł na kanapę, wyczerpany, rozstrojony, zakrył twarz rękami, bo łzy mimowoli spływały mu po policzkach, i łkał...
Józef nie rozumiał tej niemej sceny, nie mógł pojąć, co mu się słało, zaczął pytać, lecz Jan nie odpowiadał, więc zamilkł, odwrócił się, wyciągnął na fotelu, okrył nogi kołdrą i zasnął.

Codziennie po południu przychodziła panna Adela z matką, czasami z bratem lub ze służącą. Była zawsze pełna wesołości i niewyczerpanej troskliwości o zdrowie Józefa, nad którym czuwała z macierzyńską dobrocią. Przyjście jej rozjaśniało twarz Józefa, a smuciło coraz bardziej Jania.
Sprawiało mu niewypowiedzianą przykrość słuchać i patrzeć na tych dwoje kochających się. Najczęściej wychodził, pozostawiając ich samych, aby za chwilę powrócić, siąść gdzieś na boku i patrzeć na jej słodką twarz, pożerać wzrokiem linje jej postaci i śmiać się w duchu z siebie, a złorzeczyć wszystkim... Zanikała w nim powoli niechęć ku niej. Robił się jakimś cichym, powolnym. Mógł jej nie widzieć, ale nie mógł o niej nie myśleć.
Powoli przywykał do tych odwiedzin, żył niemi prawie. Nie wiedział, co się z nim działo, ale z chciwością zagłębiał się w to zaczarowane koło bez wyjścia. Tylko w miarę posuwania się po nieznanej dotychczas drodze czuł coraz większą, instynktowną niechęć do Józefa.
Po wyjściu Ady siedział nieraz godzinami, milczący, bez ruchu, obezwładniony uczuciem, jakie się budziło w jego sercu.
To znów chciał się zrywać i uciekać. Lecz wolę miał skrępowaną temi godzinami odwiedzin, czarem, urokiem, jakim nań działała Ada, jakąś rozkoszną niemocą, jaką czuł w sobie, patrząc na nią, dotykając jej ręki na pożegnanie.
Nie mógł odejść. Patrzył z lękiem w okna, na świat, gdzie marcowa pogoda wyprawiała harce, lejąc deszczem, sypiąc śniegiem, lub mrożąc lodowatym wiatrem. Nie mógł się zdecydować na odejście i zaczynał nie chcieć.
— Co będzie jutro? zobaczę... — myślał, wpatrując się w twarz Józefa wzrokiem tak przenikliwym, jakby chciał podpatrzeć, na jak długo starczy mu jeszcze życia.
Czuł, że ze źrenic wypełzają jadowite pragnienia, a nie mógł patrzeć inaczej.
— Jemu myśleć o żonie — jemu! — myślał z politowaniem. Z niepokojem, z zazdrością, gwałtownie rosnącą i z trudem ukrywaną, patrzył, jak Józef szeptał, jak się pochylał ku jej twarzy, jak ją całował, jak swemi wychudłemi, długiemi palcami przesuwał po jej włosach.
— Co to bydlę może mieć jej do powiedzenia? — myślał, pochylając się nad książką, której nie czytał.
Położenie z każdym dniem stawało się kłopotliwsze. Cierpiał fizycznie i moralnie.
— Muszę być chyba chory? — tłumaczył sobie. — Po tylu czasach nędzy zmieniłem warunki życia, i to mnie rozstroiło. Pewne wrażenie zrobiła na mnie, nic więcej — odpowiadał ukrytemu w głębi zapytaniu.
Pozwalał się ogarniać uczuciu prawie bez protestu. Miłość zwolna opanowywała jego istotę, jak fala, która zalewa równinę. Nie myślał jeszcze, dokąd go ta miłość zaprowadzi, nie znając siły uczucia, do jakiej jego niewystudzone serce było zdolne... Któregoś marcowego dnia, wyjątkowo pięknego i słonecznego, przyszła wcześniej ze służącą zrobić «wiosenne porządki», jak mówiła. Była tego dnia w wyjątkowo dobrem usposobieniu. Oczy rzucały żywe i ogniste spojrzenia, twarz, lekko zaróżowiona, jaśniała krasą młodości i zadowolenia, purpurowe usta zdawały się oddychać pragnieniem pocałunków i rozkoszy.
Gdy przyszło do zawieszania firanek, służąca wygramoliła się na stół i niezgrabnie, z obawą, aby nie spaść, chciała zawiesić gzymsy na hakach, lecz nie mogła dosięgnąć. Panna Adela bez namysłu przysunęła krzesło do ściany i, stając na poręczy, jedną ręką trzymając się ramy okna, drugą odebrała firanki, wyciągnęła się, o ile tylko mogła, zawiesiła gzyms z jednej strony, usiłując dosięgnąć drugiego haka, nie zważając, że krzesło odsunęło się od ściany i zaczęło się chwiać. Uczyniła to wszystko tak szybko, że Józef nie zdążył zaprotestować. Jan podbiegł w sam czas, gdy, nie mogąc utrzymać ręką gładkiej powierzchni ramy, osuwała się bezsilnie, a krzesło zachwiało się ostatecznie. Nim miała czasu upaść, nawet poznać niebezpieczeństwo, Jan chwycił ją prawie w powietrzu w swe potężne ramiona. Pierś do piersi, usta do ust! I nie wiedział, jak i kiedy usta jego wpiły się z żarłocznością niepowstrzymaną w rozchylone jeszcze uśmiechem jej wargi, a ramiona obejmowały i cisnęły do siebie z siłą. Była to chwila, a starczyła za wieczność! Było to mgnienie, a starczyło, żeby stracić rozum, świadomość, żeby oszaleć! Była to chwila, a wystarczyła, aby miłość, nieświadoma siebie, wybuchnęła całą siłą, by była rozstrzygającą o losie całej gromadki ludzkiej. Nim Józef mógł wydać okrzyk przerażenia i dojrzeć cośkolwiek, już Jan postawił ją na podłodze i sam, prawie nieprzytomny, bezwładny, padł na kanapę. Był straszliwie zmieniony! Usta białe drżały konwulsyjnie. Twarz pokryła trupia bladość. Oczy o źrenicach rozszerzonych gorzały fosforycznie. Wstrząsały nim dreszcze. Nogi i ręce latały jak w febrze. Długą chwilę siedział, nim przyszedł do siebie. Obejrzał się, jak człowiek, wracający do przytomności. Oddychał krótko i z trudem.
— Zląkłeś się, Janku? — zapytał chory, widząc stan jego.
— Co to było? Kto mówi? — I jak błyskawica przebiegła przez myśl chwila miniona. Więc miał ją przed chwilą w ramionach, przy swej piersi, całował, całował, czuje na ustach słodycz dotknięcia tych ust delikatnych, ciśnienie piersi młodych, zapach włosów. Dreszcz przebiegł go wzdłuż pleców, zaciskają się zęby, ramiona rozszerzają, a na usta i policzki powraca purpura. Kłucie ostre a delikatne czuje na skroniach, pod skórą, a potem dziwne ciepło rozchodzi się od serca po nim całym.
— Aduś, widzisz, jak to nie trudno o nieszczęście!
— A tak — odpowiada, nie wiedząc, co mówi. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę z tego, co się stało. Oblała się rumieńcem i, z oczami przymkniętemi, z piersią podaną naprzód, wstrząsana dreszczem, siedziała długą chwilę. Paliły ją usta. Doznawała czegoś nieznanego, czegoś, co jak płomień rozchodziło się po całem jej ciele. Serce biło przyśpieszonem tętnem. W uszach miała szum, w głowie chaos. Przycisnęła się bezwiednie plecami do oparcia krzesła.
Nie czuła się obrażoną, tylko bezmierny niepokój owładnął jej duszą.
— Co mi jest? — zapytywała siebie, nie znajdując odpowiedzi. Wkrótce odeszła, zakłopotana, wystraszona tem nieznanem, które ją wyprowadzało z równowagi. Odchodząc, nie podała Janowi ręki, nie spojrzała nawet na niego. Szepnęła tylko półgłosem: — Do widzenia.
Dzień był jeszcze jasny, prawie ciepły. Słońce zalewało światłem, przenikało wszędy. W jasnem, przejrzystem powietrzu czuć było wiosnę. Szmaty ziemi, miejscami zupełnie ogołocone ze śniegu, ciemniały plamami szklistemi, przepojonemi wodą. Wszędzie woda, śnieg topniejący, błoto...
Wszędzie jakiś wybuch spętanej przez zimę natury, jakieś wrzenie życia utajonego jeszcze, jakieś przygotowania do walki, przedsmak zwycięstwa i triumfu!
Jan wyszedł. Zaraz za stacją wszedł na plant. Głowę trzymał wzniesioną do góry, oczy, otwarte szeroko, patrzyły dokoła ze szczególną przenikliwością, chociaż myśl nie pracowała. Czuł tylko rozkoszne ciepło słońca i ciepło wewnątrz siebie. Zagłębiał się w marzeniach i szedł wydłużoną do nieskończoności linją szyn... Nogi brodziły w błocie z roztopionego śniegu, głowa w słońcu, a serce w miłości...
— Kocham! — szeptał z niewypowiedzianie dobrym uśmiechem. — Kocham! — szeptał, wpatrując się w kulę słoneczną, w błękit niebios, w cudną białość chmur. — Kocham! — opowiadał zmartwychwstałemu sercu, duszy uciśnionej, życiu bez szczęścia, miłości, uczuć szlachetniejszych. Wstawał w nim inny, nowy człowiek, który pragnął żyć i kochać. Olśniony był tem słowem, które dźwięczało tak słodko. Stare nędze, stare krzywdy, cała rozpaczliwa rzeczywistość jego położenia zanikały na chwilę. Nie pamiętał...
Zmierzch zwolna opadał na ziemię, gdy zawrócił zpowrotem. Niebo na zachodzie stawało się koloru miedzi. Wiatr niewielki, lecz mroźny, ścinał ziemię w cienkie warstwy, załamujące się za każdem stąpnięciem. Gdzie niegdzie świecił jeszcze odblask niezagasły, płonął, blednął i rozpraszał się w cieniach. Długie linje wiosek gorzały w zamierających blaskach zachodu. Dęby o zeszłorocznem liściu miały wierzchołki skąpane w purpurze, a pnie tonęły w ciemnych mrokach. Szarość wyłaniała się zewsząd i zwolna okrywała posępnym płaszczem ziemię.
Jan szedł do domu. Przestawał marzyć — zaczynał myśleć. Ale myśl wlokła się leniwie, niechętnie wracała z zaczarowanej krainy marzenia. Lecz wracała. Przeszedł dość szybko przestrzeń, dzielącą go od mieszkania Józefa.
W sieni usłyszał jakieś pomieszane, niewyraźne odgłosy rozmowy. Zadrżał. Serce mocniej mu zabiło.
...Ada! — pomyślał, wchodząc śpiesznie. Tymczasem ujrzał Naczelnika, siedzącego przy łóżku Józia, i coś mu żywo opowiadającego. Na stuk otwieranych drzwi opowiadający szybko się odwrócił.
— Właśnie mówiłem o tobie panu Naczelnikowi — zawołał Józio.
Jan skłonił się, szepcząc jakieś banalne przywitanie.
— A ja to samo, co panu, mówię koledze, że teraz nic jeszcze niema, musi pan poczekać.
— Pan Naczelnik był łaskaw obiecać, że przy pierwszym wakansie nie zapomni o tobie.
— Przy pierwszym? Dziękuję — odpowiedział Jan, aby coś powiedzieć. Jakieś kołysanie czuł w sobie, jakąś gorączkową pracę mózgu. Rzeczywistość zasłaniała mu już zwolna marzenia. Rozpościerała się w nim codzienna, szara troska. Przytłumione głosy życia przebijały się z trudem przez świetlaną zasłonę i wołały nań: — Szalony!
— No, tak, przy pierwszym. Ale ja sobie pana doskonale przypominam.
...Kocham, kocham! ja nędzarz, ja, żywiony z łaski, kocham narzeczoną przyjaciela, bez którego pomocy zdechłbym z głodu. Łudzę się miłością, ja, nie mający dachu własnego...
— Tylko pan teraz znacznie lepiej wygląda!
— ...nawet łacha na grzbiet. Nic w przeszłości, co gorsza, nic w przyszłości... Marzę, a przede mną rzeczywistość smutna, kocham, a tu dla mnie proszą, żebrzą, abym mógł żyć. ...O, głupi!
Takie myśli snuły mu się w mózgu, przyprowadzonym do równowagi słowami Józefa. Silił się na rozwiązanie, na wyszukanie jakiejś drogi wyjścia z tej matni! Nie mógł myśleć logicznie, a musiał odpowiadać na pytania Naczelnika, który się rozgadał na dobre. Plótł z sensem i bez sensu, ale trzeba było odpowiadać, przytakiwać, dziękować za łaskawość odwiedzin, za zaszczyt, przepraszać za fatygę, jaką sobie zadał, być pełnym wdzięczności i podziwu dla jego wielkiego rozumu.
Wreszcie Naczelnik raczył wstać, pożegnać się, raczył przyjąć futro, podane przez Jana, i raczył wyjść — śpieszył się do pociągu, jaki właśnie przyszedł na stację.
Jan odprowadził go, jak tego grzeczność kolejowa wymagała.
— Pański przyjaciel chory — poważnie chory, hm — i umilkł. — Dowiaduj się pan, może jakieś miejsce zawakuje, otworzy się — mówił, nieznacznie skłaniając głowę w stronę mieszkania Józefa — w oczach miał więcej, niźli chciał powiedzieć...
Jan zrozumiał doskonale i nawet nie oburzył się na obojętność, z jaką Naczelnik dał mu do zrozumienia o możliwej śmierci Józefa. Nie zamienili już ani słowa więcej. Naczelnik odjechał. Jan powrócił do mieszkania. Był prawie spokojny. Radość oczekiwania czegoś, chyba spełnienia otrzymanej przed chwilą obietnicy, uczyniła go małomównym i zamyślonym. Opanował go całkowicie zimny egoizm. Widział jasno przed sobą kąt spokojny i przy boku — narzeczoną innego! Przecież jej ze sobą do grobu nie zabierze — myślał. — A kobiety, choćby kochały, gdy ukochanego nie stanie... zapomną! Teraz, po słowach Naczelnika, widział tak jasno, tak mu się wszystko logicznie jedno z drugiego wysnuwało, że ani przypuszczał, iż może przyjść coś, co mu ten cały gmach rozwali...
...Cóżby mi mogło przeszkodzić? Józef umrze, dni jego policzone — i ze szczególną troskliwością badał wszystkie objawy choroby. Nie widział już nic niemożliwego. Wstąpiła weń otucha, ruchliwość i pragnienie życia czynnego. Zaznajomił się przy pomocy zawiadowcy, który dość często odwiedzał Józefa, ze wszystkimi na stacji. Zrobił z siebie miłego, ujmującego kompana, chętnie zapraszanego na karciane posiedzenia, korzystał z tego, aby móc częściej, poza domem Józefa, spotykać Adę. Ona zaś, o ile w obecności Józefa była chłodną, powściągliwą, unikającą nietylko słów, ale i spojrzeń, o tyle gdzie indziej stawała się swobodną, rozmowną aż do gadatliwości, uprzejmą do przesady. Jan pociągał ją swą męską, trochę dziką urodą, a może — któż odgadnie serce kobiety? — może jego dola nieszczęsna i miłość gwałtowna, jaką musiała wyczytać w jego oczach? Kochała Józefa, powtarzała to sobie codzień, a jednak chętnie przestawała z Janem. Agitowała nawet na jego korzyść pomiędzy znajomymi, nieznacznie, aby mu dali zajęcie. I dzięki tym jej zabiegom Jan dostał korepetycję u jednego z dozorców drogowych, wpobliżu stacji. Obrzydliwie niesfornego bębna miał uczyć po dwie godziny dziennie.
Po pierwszej lekcji, podczas której dowiedział się, komu zawdzięcza możność zarobku, szukał sposobności podziękowania. Nadarzyła się tegoż samego dnia. — Zawiadowca zaprosił go do siebie na karty.
Gdy przyszedł, prócz matki i Ady nie było jeszcze nikogo. Wkrótce brzęk tłukącego się szkła doszedł z kuchni, na co matka wybiegła z pokoju, wyrzekając na sługi.
Zostali sami... Dość ożywiona przedtem rozmowa przerwała się. Byli zakłopotani. Ada wlepiła oczy w robótkę i ze szczególną pilnością liczyła oczka w kółku i migotała szydełkiem.
Spojrzał badawczo na drzwi i okna i podniósł się z krzesła.
Drgnęła i jeszcze niżej opuściła głowę nad robótką. Przycisnął jej rękę do ust gorących i szeptał: — Dziękuję, dziękuję...
Podniosła ku niemu twarz cudnie zarumienioną:
— Za co mi pan dziękuje?
— Za dobroć serca, dzięki któremu dostałem lekcje.
— Ależ to nie moja zasługa, to brat; ja mu tylko wspominałam.
— Więc dzięki stokrotne właśnie za to wspominanie, za wszystko, co mam z łaski pani...
— I za cóż więcej?
— Za szczęście!
— Za szczęście, jakie? — i chciała nieznacznie wysunąć rękę z jego dłoni. Nie pozwolił. Ujął jej obie ręce i okrywał namiętnemi pocałunkami. Czuła się skrępowana jego wolą. Wewnętrzne drżenie, które odczuwała w pocałunkach, w głosie cichym i drżącym, udzieliło się jej. Serce zaczęło bić szybciej, oddech stawał się cięższy, wzrok rozgorzał. Ogarniało ją całą oczekiwanie czegoś wielkiego, co się stać musiało, czego się bała i oczekiwała jednocześnie z upragnieniem.
— Panie Janie, co pan robi? — szepnęła cicho.
— Kocham panią... kocham! — odpowiadał półgłosem, przyciągając ją do siebie.
Nie opierała się już, słaniała mu się w ramiona bezwiednie, napoły przytomna.
— Kocham cię, życie moje, szczęście, światło — szeptał upojony, obsypując twarz jej, włosy, usta, oczy pocałunkami.
Nie oddawała pocałunków, wkońcu jednak przylgnęła ustami do jego ust i zawisła na nich bez oddechu, bez pamięci, długą chwilę...
Cień jakiś mignął za oknami. Posadził ją nieprzytomną na krześle, sam siadając opodal...
Wieczór przepędzili jak zwykle, tylko Jan porwał wszystkich humorem i werwą. Szczęście służyło mu w grze szalenie, karty same, jak mówią, szły mu do ręki. Ada cały wieczór się nie pokazywała.
— Głowa ją boli, trochę słaba... — usprawiedliwiała ją matka.
Jan uśmiechał się nieznacznie. Widział ją, jak zapłoniona i drżąca wymykała się, aby zapewne w ciszy swego pokoiku uspokoić wzburzone serce i nerwy.
Za powrotem do domu niespodzianie zagadnął Józefa:
— Wiesz co, miłość, to jednak cudowna rzecz!
— Skąd ci to przyszło, coś wręcz przeciwnego dawnym twierdzeniom?
— Bo kocham! — chciał wyznać, lecz wporę powstrzymał się. Twarz rozpromienioną pokrył jakiś cień, i odparł:
— Rozmyślałem o tej kwestji, dzisiaj u zawiadowcy mówiliśmy o tem...
— Cóż was sprowadziło na ten wieczyście nowy temat?
— Już nie pamiętam. Ale przyszedłem do przekonania, że bez miłości nie byłoby nawet chęci do życia! Bo i poco?
— Zawsze coś więcej musiało oddziałać na ciebie, że snujesz na tej kanwie?
— E, cóżby?
— Może widok nas obojga kochających się i szczęśliwych?
— A może! — i byłby wybuchnął brutalnym, drwiącym śmiechem. Błysnął jeno wzrokiem, pełnym wzgardy i nienawiści. Pierwszy raz poczuł, że go nienawidzi. Pierwszy raz pomyślał, że ten suchotnik stoi mu na drodze do szczęścia! Niech mu się uda wyzdrowieć, a wszystkie plany djabli wezmą, myślał ponuro. Nie otrzyma posady, utraci ukochaną!
— Oh, niedoczekanie twoje! Nie dam się okraść!
Trwoga zaczęła mu się wżerać w serce, i niespokojne pytanie utkwiło w mózgu:
— A jak wyzdrowieje?
Ostatnia bytność Naczelnika, jego słowa, pełne znaczenia i zachęty, własne obserwacje — wszystko utwierdzało go w przekonaniu, że śmierć Józia jest dla niego wybawieniem. Miłość pomagała do tego, że pragnął tej śmierci i czekał jej niecierpliwie. Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że Józef może wyzdrowieć lub chorować jeszcze bardzo długo.
— Co robić? co robić? — powtarzał, wpatrując się w twarz chorego, który mu się wydawał, przez pryzmat własnych obaw — zdrowszym, pełniejszym sił i życia.
Pogrążał się coraz bardziej w dręczącym niepokoju. Nieraz, ucząc dzieci, zdawało mu się, że spostrzega twarz Józefa ponad głowami chłopców, twarz pełną, tryskającą zdrowiem. Budził się w nocy, oblany zimnym potem. Śnił mu się Józef zawsze zdrowy, z Adą przy boku, jak weseli, szczęśliwi, zdawali się szydzić z niego.
Nie wierzył w sny, ale czuł bezwiedną obawę przed niemi. Zdawało mu się, że ktoś nieznany a okrutny umyślnie przesuwał przed jego wyobraźnię te straszne obrazy «ich szczęścia». — Co robić? — powtarzał z bezsilną wściekłością wśród nocy bezsennych. Och! te noce bezsenne! Te długie, nieskończone noce, w których godziny wydają się wiekami! Kiedy życie czynne ustępuje utajonemu jakiemuś nadmiarowi czucia, kiedy szelest myszy robi wrażenie piorunu, kiedy się słyszy swoje własne ja? — Wszystkie myśli, obawy, pragnienia, bóle, cierpienia wypełzają z ukrytych zakamarków mózgu i nerwów i wstają, przeobleczone w potworne cielska fantazji, kołyszą się, otaczają, odurzają straszliwym chaosem wspomnień i ustępują innym, nowym! Te noce, kiedy się czeka snu, jak zbawienia, które nie przychodzi! Jan przechodził te męczarnie! Nieraz, nie słysząc słabego oddechu Józefa, wstawał z łóżka, cicho podchodził, wstrzymując oddech, nachylał się i wpatrywał w śpiącego.
W rogu pokoju, zawieszony przez Adę, obraz Matki Boskiej zdawał się patrzeć poprzez słabe olejne światełko, migoczące w lampce, wiszącej przed obrazem. Drżące, brudno-żółtawe światło rzucało niepewny odblask na twarz chorego. W tem migotliwem półświetle rysy występowały w ostrych konturach, twarz wydawała się wydłużona, zapadnięta, a zamknięte powieki podobne były do oczodołów trupa.
Odchodził zadowolony, aby znów za dnia trapić się wręcz przeciwnemi wrażeniami. Nie miał chwili spokoju, wytchnienia, a nadomiar złego nie mógł nigdzie spotkać Ady, prawie nigdzie nie wychodziła po ostatniem widzeniu. Była słaba, jak mówiła matka, cierpiała na nerwy, dodawał brat.
Józef czuł rzeczywiście ogromne polepszenie. Z wiosną, ze słońcem, z ciepłem wracały siły i zdrowie. Doktór, dawniej prawie codzienny gość, bywał teraz rzadko... Zacierał ręce, klepał chorego po ramieniu i, ukazując ręką przez okno na świat jasny, wiosenny, mawiał:
— To, panie, lekarstwo — najlepsze! A taki medykament — poprostu cudowny — dodawał ciszej, spotkawszy u chorego Adę.
Pewnego razu spotkał się z Janem na stacji.
— No, jakże tam chory? — spytał Jan, siląc się na obojętność.
— Widzi kochany pan, to jest tak: jeśli chory przetrzyma ten miesiąc... — było to w połowie kwietnia.
— To... — podchwycił Jan żywo.
— To może doczekać jesieni a najdalej drugiej wiosny. To są, panie kochany, prawdziwe suchoty, choroba w skutku jedna, ale mająca bardzo ciekawe momenty, szczególniej, kochany panie, te ciągłe wahania... Zdaje ci się, że już mortus, a tu poprawa, jest poprawa, zupełnie nawet dobrze, trach! i nie żyje... Ot, co, kochany panie... ot, co! Pan Józef może żyć tydzień, a może żyć rok... Ot, co!
— Nie będzie żył dłużej nad tydzień, nie będzie — mruknął przez zaciśnięte zęby i pożegnał doktora.
W oknie mignęła twarz Ady. Podszedł. Wyglądała oknem i nieznacznym ruchem przywołała go.
Wszedł do mieszkania. Panna Ada stała przy fortepianie, machinalnie przerzucając nuty.
Na jego powitanie, pełne serdecznego ciepła i troskliwości, nic nie odpowiedziała, nie podała ręki. Twarz miała pobladłą, surową; oczy podkreślone ciemnemi obwódkami. Usta, lekko ścięte, spalone były gorączką. W całej postaci widniał jakiś przymus. Nie zważał na to. Ujął jej rękę, cofnęła ją śpiesznie.
— Pani! Aduś moja! tak dawno cię nie widziałem! tak...
Przerwała mu śpiesznie:
— Panie Janie — umyślnie chciałam się z panem zobaczyć...
— Dziecko! błogosławię nieba, jeśli cię natchnęły tą myślą...
— Umyślnie chciałam się z panem widzieć, aby powiedzieć... — Mówiła cicho i z trudem, nie patrząc. Podchwycił ostatnie słowo i z radością w oczach dokończył:
— Aby mi powiedzieć, że mnie kocha... Droga, ukochana...
— Ażeby powiedzieć i prosić o wymazanie z pamięci tej fatalnej chwili, że to, co się stało, stało się jakoś niechcący i stało się źle... Jeżeli w mojej troskliwości dopatrzył pan coś innego, to mylnie... Jestem narzeczoną Józia i kocham go... Tak, kocham! — potwierdziła z mocą. — Byłoby podłością z mojej i z pana strony, gdybyśmy tego chorego oszukiwali — mówiła cicho, ale dobitnie, słowo po słowie.
— Więc? — spytał.
— Więc proszę pana... zapomnijmy.. bądźmy przyjaciółmi.
— A jeśli ja panią kocham? — zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
— Zapomnij...
— Nie, pani, tego nie potrafię. Nie, Aduś! — szeptał głosem błagalnym. — Bez ciebie nie chcę życia. Miej litość! Prócz ciebie, nie mam nikogo na ziemi! Wtrącasz mnie na nowo w czarną otchłań, w grób bez słońca, bez światła, ty, któraś mi dała dowody swego uczucia!
— Nie kochałam pana — szepnęła, schylając głowę, aby ukryć łzy, cisnące się gwałtem do oczu.
Zamilkli. Czuła, że jeszcze kilka słów takich, a rzuci mu się w ramiona. Drżała przerażona i słuchała, czy nie przemówi?
— Nie kochała! — powtórzył po chwili prawie spokojnym głosem. — To jasne! Kochać nędzarza bezdomnego, toż to nonsens! Czy to ja jestem partją? Na cudzej łasce! Żebrak, włóczęga bez jutra... To jasne...
— Panie Janie — zawołała gorączkowo. — Panie Janie, przysięgam na wszystko, że nie myślałam o pańskiem położeniu — niesłusznie mnie pan obwinia... Niech pan wierzy, że nie to, nie dlatego... — Nie mogła mówić, łzy, powstrzymywane długo, pobiegły sznurem pereł po twarzy. Cała energja rozpłynęła się we łzach.
— Dobrze, wierzę, zrobię, jak powinienem... — ucałował jej ręce i wybiegł.
Rozumiał ją i usprawiedliwiał.
— Dość już tego wszystkiego! Trzeba jakoś skończyć... Może żyć jeszcze z tydzień? Nie będzie żyć dłużej, pomogę mu, oddam ostatnią przyjacielską usługę... Poco się mamy wszyscy męczyć? Nieprawdaż, poco? — rzucił to pytanie gdzieś w mrok, opadający na ziemię. Nie wiedział, jak się to stanie, ale czuł, że zrobi, zrobić musi! W myślach postanowił z nim skończyć i już się nie wahał. Szukał sposobu. Żył w dziwnej wewnętrznej rozterce. Zwierzę z pod ludzkiej powłoki wyło do swobody — na żer!
— Powoli! powoli! trzeba wszystko gładko zrobić! Nie dla pospolitego rabunku będziemy zabijali — myślał, wchodząc do mieszkania.
Józef siedział w fotelu, z książką w ręku. Lampa, okryta różowym abażurem, rzucała delikatne a wesołe światło na pokój. Zwrócił twarz ku wchodzącemu i zaczął z serdeczną życzliwością:
— Dobrze, żeś przyszedł!
— No?
— Mam tu cudnie piękną rzecz, poemat Shelleya «Prometeusz rozpętany». Przeczytamy razem, dobrze?
— Ah! poezja pisana! — zawołał pogardliwie. — Cóż to jest wobec żywej, tętniącej nieśmiertelnością w przyrodzie! Ale mniejsza z tem, mogę i innej się przyjrzeć. Shelley Byshe, lord, pan! organizacja mimozy — histeryk, patrzący na świat oczyma wielkiego pana, poganin i panteista. Patologicznie bardzo ciekawy okaz, harfa o roztarganych strunach, płaczek duszy, Hamlecik z pełnym żołądkiem i kieszenią... Wieszcz ekstatyczny a żyjący z trzema kobietami naraz.
O! poeci — narodzie szalbierzy!
Zaczął czytać. Józef ułożył się wygodnie na fotelu, oparł głowę o poręcz i siedział przechylony wtył, że cała głowa tonęła w cieniu... Tylko białe, delikatne, wychudzone chorobą gardło występowało naprzód w pełnem świetle lampy.
Jan czytał, a w przestankach spoglądał na gardło siedzącego. Z trudem odrywał oczy. Ulegał bezwiednemu przyciąganiu. Czuł szaloną chęć dotknięcia tej skóry, lśniącej jak atłas. Nareszcie, nie mogąc się powstrzymać, wstał i końcami palców dotknął ciepłej, miękkiej skóry. Józef poruszył się gwałtownie.
— Co to? — pytał, starannie obmacując gardło.
— Nic... zdawało mi się... że... posiniało. Nachyliłem się, aby zbliska zobaczyć, i mimowoli dotknąłem się.
Czytał dalej.
Na drugi dzień obudzili się późno. Józef posmutniały skarżył się, że miał sny niemiłe...
— Cóż ci się śniło?
— Nic, prawie... bagatela. Jakieś olbrzymie wody, pełne ryb potwornych. Będziesz się śmiał, gdy ci powiem, że ile razy mi się to śni, zawsze spotyka mnie jakieś nieszczęście...
— Eh! cóż cię ma spotkać! głupstwo, podobne przypuszczenia!
— Że nie jest głupstwem, nieraz się przekonałem. Coś mnie spotka! Ale co? — i pogrążył się w myślach.
— Przeczucie! — pomyślał Jan, drżąc cały. — Więc to prawda, że można przeczuć! — Ale nie zachwiało go to w postanowieniu. Nie czuł żadnych wyrzutów sumienia. Nic go wewnętrznie nie powstrzymywało od chęci zbrodni, ani serce, ani obawa odpowiedzialności. Natomiast wszystko do tego popychało. Był zimny, spokojny, obliczał jak zdolny rachmistrz:
Miejsce pewne, Ada go kocha, krępuje się tylko słowem, danem choremu. Nareszcie zacznie żyć, nareszcie!
Przebiegał myślą ubiegłe swoje życie, spoglądał w przeszłość obojętnie, jak ktoś umierający, kto nie zaznał nic, prócz cierpień i zawodów, rozstaje się z życiem.
— Nie wrócę już tam — szepcze i myślą wybiega gdzie indziej w nieznane kręgi nowej przyszłości...
Pewnej nocy, leżąc w łóżku, postanowił Jan, że to «dziś», a jednocześnie nie chciało mu się, odwłóczył już od paru dni, sam nie wiedział dlaczego. Nie czuł lęku, tylko poprostu fizyczną niechęć wysiłku. Ale dzisiaj już koniecznie musi się to stać.
Józef był słaby poprzedniego dnia, skarżył się przed Adą na rozstrój, duszność w piersiach, był zdenerwowany.
Jan spojrzał w stronę jego łóżka. Spał niespokojnie, dręczony snąć widziadłami sennemi. Coś mówił, poruszał ustami, przekładał ręce. Jan widział go doskonale, leżał nawznak, w pokoju było dość widno. Lampka, jak zwykle, tliła się przed obrazem, rzucając szeroki kręg światła. Księżyc w pełni wsuwał przez okno długi pęk srebrnych promieni, padających skośnie, wprost na łóżko Józefa.
Cicho było zupełnie. Tylko od czasu do czasu pociąg z hukiem wpadał na stację. Szyby dzwoniły, i wstrząsał się cały pokój. Głęboka melancholja tkwiła w tej ciszy, światło księżycowe oblewało wszystko jakąś senną zadumą. Ze ścian, z ram obrazów wychylały się gdzie niegdzie, w żywszem półświetle, głowy, postacie i tak plastycznie odrzynały się od ciemnego tła, że zdawały się poruszać, żyć...
Cienie szare, rozrzedzone światłem, jak zasłony z mgieł, przylgnęły do sufitu, zagłębień, kątów.
Jan cicho, bez najmniejszego szelestu, podniósł się z łóżka i boso, w koszuli, stał i słuchał. Cisza... tylko echa rozmów, przebrzmiałych śmiechów, westchnień, życia całego, tulącego się w tych ścianach, zdawały się rozbrzmiewać w niedosłyszalnych dla ucha ludzkiego szeptach, pełzać po ścianach, kołysać się w cieniach, brzmieć coraz ciszej, ciszej i uchodzić w nieskończoność...
Nie myślał. Cały był we wzroku, cały w słuchu. Podszedł do okna na palcach i wyjrzał. Nikogo! Wrócił do drzwi wchodowych — zamknięte! Było mu trochę zimno. Posuwał się automatycznie, spokojnie, w jakichś krzywych linjach. Twarz blada, oczy, cofnięte gdzieś głęboko pod czaszką, biegały z niesłychaną żywością z przedmiotu na przedmiot. Dłonie miał otwarte, spocone, zimne. Zęby silnie zacisnął, chłód przejmował go coraz większy. Twarz stała się stara, pomarszczona, pomięta, jak łachman wyszarzana. Zmarszczki koło oczu wydobyły się nawierzch i gęstą siatką osiadły na skroniach. Pochylił się naprzód, jak do skoku. Ostrożnie skradał się do łóżka Józefa. Przejście przez pokój wydało mu się wiecznością. Oczy utkwiły w odkrytem i swobodnie spoczywającem na poduszce gardle śpiącego. Józef oddychał słabo, lewą rękę miał podłożoną pod głowę, prawą na kołdrze. Jan dotknął się — była rozpalona i sucha. Posuwając zwolna rękę, doszedł do szyi. Naprężył się straszliwie, plecy wygiął w kabłąk, całą prawą dłonią objął gardło śpiącego i przycisnął do poduszki z szaloną siłą. Józef otworzył szeroko oczy, wyszłe prawie z orbity, powleczone jeszcze nieruchomością snu, a pełne przerażenia. Zrobił jakiś ruch poprzeczny głową, chciał ją unieść... Źrenice ich zbiegły się po raz ostatni.
— Ja... — chciał wykrztusić, ale głos rozpłynął się w jęku ciężkim i, jakby instynktem samozachowawczym wiedziony, rzucił się całem ciałem napoprzek. Jan z szybkością błyskawicy wyciągnął lewą ręką poduszkę z pod niego, rzucił mu ją na twarz i całą swą potężną postacią przycisnął. Kilka chrapliwych, nieuchwytnych rzężeń, kilka drgnień ciała, kilka poruszeń nóg i rąk coraz słabszych i w dłuższych odstępach i koniec!... Skonał!
Jan, przeczekawszy długą chwilę, podniósł się.
Wsunął mu zpowrotem poduszkę pod głowę, poprawił zmiętą kołdrę i odstąpił kilka kroków... Józef leżał prawie w tej samej pozycji, co przedtem. Na usta wystąpiła tylko lekka piana, a policzki posiniały przy uszach. Oczy miał szeroko rozwarte, bez życia, szklistą powierzchnią wpatrzone w nicość, w krzyku, w trwodze zastygłe.
— Stało się!... — szeptał i z tym wyrazem na ustach położył się... Było mu bardzo zimno, i czuł się ogromnie zmęczony. Przebiegały go nieustannie dreszcze, szczękał zębami. Kroplisty, zimny pot spływał po twarzy. Nic nie myślał. Dygotał jak w febrze. Wszystkie części ciała drgały dziwnie, głowa wahadłowo, prawa ręka popychana odruchem wyskakiwała naprzód. Skulił się, zwinął w kłębek, otulił szczelnie kołdrą aż po same czoło i, odwrócony twarzą do ściany, zasnął...
Cisza była, jak przedtem, nic się nie zmieniło...
Księżyc zniżył swój lot, zaglądając przez okno, i płynął wspaniale na ciemnem tle niebios, usianych gwiazdami Szedł w swej wędrówce, niosąc ciszę, spokój, zapomnienie. Wypływał, jak okręt o żaglach z nieskończoności do nieznanego celu, oświecając po drodze góry, lasy, pola, dzieci, starców, cnotę i zbrodnię, rozpustę i wesele jednako obojętnie i zimno...

Nazajutrz rano służący, który przyszedł zabrać buty do czyszczenia, spostrzegł śmierć Józefa. Zrobiło się zamieszanie. Jan zbudził się, ubrał spokojnie, unikając spojrzeń na umarłego. Nadeszli znajomi. Matka wbiegła z krzykiem. Potem panna Adela ze łzami w oczach, blada, przerażona upadła na kolana, głowę ukryła w dłoniach i modliła się chwilę. W południe przyjechał doktór. Popatrzył, pokiwał głową i zwrócił się do Jana:
— Ot, co! panie kochany. Mówiłem: może tydzień, a może rok? Więc pan nawet nic nie słyszał?
— Nic... dopiero z rana zbudził mnie krzykiem służący, że Józio umarł.
— Ot, co! Ot, co! był i już go niema... Szkoda... szkoda. — Ponarzekał, pokręcił się po stacji i odjechał, zapowiadając swój przyjazd na pogrzeb.
Jan tego samego dnia przeniósł się na mieszkanie tam, gdzie dawał lekcje. Był swobodny, w miarę smutny, ile nakazywała przyzwoitość. Zdawało mu się, że jest obojętny. Starał się zagłuszyć niewyraźne wspomnienia pracą, bieganiną, rozpraszaniem uwagi. Zdawało mu się, że dzieli go ogromna przestrzeń czasu od tamtej chwili. Byłby zaraz tego samego dnia pojechał do Naczelnika, prosić o wakujące miejsce, ale wydał mu się ten krok niezręcznym. Byłby te kilka dni przeczekał w odosobnieniu, zdala od miejsca przypomnień — nie mógł, na drugi dzień przysłano po niego. Przyjechała siostra nieboszczyka, więc mu siał opowiadać, pokazywać pozostałe sprzęty, odgrywać komedję żalu. Potem musiał być obecnym przy eksportacji zwłok.
Był bez zarzutu, czuł jedynie, iż naturalnośc jego jest trochę za sztywna. Przyszedł dzień pogrzebu, poszedł nań odważnie.
Prowadził pod rękę matkę panny Ady. Kilkanaście osób znajomych, trochę ciekawych stanowiło cały orszak pogrzebowy, podążający na skromny wiejski cmentarz.
Tam, na tym czworokącie, opasanym rowami, porosłemi wierzbiną, wśród odwiecznych, poobdzieranych z gałęzi i kory topoli, wśród skromnych mogiłek, których ozdobą były tylko zeszłoroczne łodygi dziewanny, żółty rozchodnik, wonna macierzanka a gdzie niegdzie krzyż, wyrobiony prostą ręką, i krzak Bożego drzewka, miał spocząć zamordowany... Stanęli na miejscu. Zeszłoroczne liście zaścielały ziemię, miejscami przez warstwę poschniętych roślin przebijały się z trudem kępki młodej, zielonej trawki. Z ziemi wysuwały ostrożnie swe długie, ostre liście lilje, rozchodniki zaczynały tkać pagórki mogił w żółto- zielonkawy kobierzec. Głęboka jama grobu, wygrzebana w żółtej ziemi, przyjęła trumnę w objęcia, bez protestu.
Ksiądz zaśpiewał pogrzebowe psalmy. Odpowiedziało mu gdzieś wpobliżu ćwierkanie wróbli, a wiatr przyniósł dalekie echa szumu i świstu pociągów.
Rozległ się ponury odgłos. To ksiądz rzucił pierwszą, jeszcze zmarzłą, grudkę ziemi na trumnę. Za nim poszli inni. Jan drgnął, zdawało mu się, że w tych odgłosach słyszy jakieś ciche jęki. Rozejrzał się dokoła. Wszyscy mieli smutek w twarzy. Panna Ada płakała. Otaczali wieńcem grób, dreptali po świeżo wyrzuconej ziemi i oddawali umarłemu ostatnią posługę, rzucając na trumnę grudki ziemi.
Był spokojny nazewnątrz, tylko coś w nim straszliwie dygotało, coś, co mu zatykało gardło i tłumiło oddech. Pochylił się za innymi i, ująwszy garść ziemi, sypnął ją na trumnę. Owionęło go jakieś lodowate tchnienie. Spojrzał w grób, jakby chcąc sprawdzić, czy ziemia padła tam, gdzie była przeznaczona, i rzucił się wtył. Zdawało mu się, że te dwie jasne źrenice, pełne bólu i przerażenia, jak wówczas, przebity się przez wieko i patrzą... — Przywidzenie... — wyszeptał, przecierając oczy i całą siłą woli tłumiąc wrażenie.
Wreszcie skończył się smutny obrzęd.
Wszyscy powrócili do swoich za jęć, interesów, zabiegów. Jan, chory, rozstrojony, że ledwie mógł się na nogach utrzymać, wrócił do swoich lekcyj. Po kilku godzinach wysiłków, musiał się położyć do łóżka. Przemęczył się tak cały dzień, nie mogąc leżeć, ani spać. Obawiał się zostać sam ze swemi myślami. Więc pod jakimkolwiek pozorem przywoływał dzieci, to służącego, rozmawiał, rozpytywał się o rzeczy, które go nic nie obchodziły. Trzeciego dnia, po pogrzebie, przyjechał zawiadowca, tak niby, po drodze. Ubolewał nad jego chorobą, którą przypisywał wzruszeniu i żalowi, i tak sobie, odniechcenia, wypytywał, co Jan myśli dalej robić?
— Doprawdy, sam jeszcze nie wiem — odpowiadał wymijająco.
— Przecież pan tu nie zostanie? Ani to odpowiednie, ani korzystne. Ot, wie pan, powiem jasno, co myślę: Jechać i starać się o miejsce po Józiu!
Jan spojrzał i spuścił oczy.
— Bo, proszę pana, miejsce niezłe, i zresztą nie potrzebuje się pan niczem krępować. Co się stało, trudno, każdego to z nas czeka. Wiem, że boli pana strata przyjaciela, ale cóż robić? Umarli już nic nie potrzebują, a żywi żyć muszą... Nam wszystkim będzie bardzo miło mieć w panu kolegę. Więc ja tak ze szczerego serca radziłbym, aby przemóc chorobę, wstać i jechać do Naczelnika z prośbą... Tylko trzeba to zrobić zaraz — żeby nie było za późno...
— A możeby to tak można zrobić, możeby się dało?
— Ale da się z pewnością, tylko zaraz trzeba się wziąć do tego.
— Ha, spróbuję. Nic na próbie nie stracę — mówił, wstając z pościeli. Ubrał się i razem z zawiadowcą pojechał na stację. Ponieważ było jeszcze dość czasu do pociągu, więc zjadł u nich obiad i rozmawiał długo z matką i panną o bardzo drobnych i bardzo obojętnych sprawach. Na pożegnanie, podając rękę Adzie, uczuł delikatne, odruchowe może uściśnienie. Ada była cały czas poważna, matka ożywiona i serdeczna, a zawiadowca przyjacielski i usłużny.
Wsiadł do pociągu i wkrótce znalazł się tam, skąd kilka miesięcy temu wyjeżdżał z rozpaczą. Poszedł prosto do biura Naczelnika. Jakże różne wrażenia miotały nim wówczas a dziś!...
Naczelnik przyjął go z jakąś zafrasowaną miną i starał się to pokryć gadatliwością i życzliwem współczuciem.
— Proszę pana... — zaczął. — Niechże pan siada... — i sam przysunął krzesło. — Hm, jakże tam zdrowie?
— Dziękuję panu Naczelnikowi, zdrów jestem.
— To dobrze, bardzo dobrze... Hm, proszę pana... Czemu mam przypisać przyjemność oglądania pana?
— Panie Naczelniku, jeśli mi wolno przypomnieć obietnicę łaskawie mi uczynioną, to...
— Ah! obietnica! przypominam sobie, przypominam! Proszę pana, zdawałoby się, że ja, jako naczelnik, mogę rozporządzać niejako posadami, które się otworzą, nieprawdaż?
— Ja sądzę, że w zupełności — odpowiedział, nie wiedząc, do czego to zmierza...
— A tu tymczasem jest wręcz przeciwnie. Na wakujące miejsce przysyła mi dyrekcja człowieka, wprost narzuca, i ja muszę go przyjąć.
— No, czasami to się przytrafia.
— Niedalej, jak wczoraj, narzucili mi. O, popatrz pan! — i podsunął Janowi przed oczy jakiś papier.
— Narzucili panu Naczelnikowi, kogo?
— Et, jakiś tam...
— Gdzie przeznaczony?
— Na miejsce po tym biednym Józefie.
— Na miejsce po Józefie — pytał, nie wierząc własnym uszom.
— A tak, tak, proszę pana! Hm...
— Ależ... to nie może być! — wyszeptał Jan z trudem.
— Jest jednak, jest. Hm, proszę pana, szczerze pragnąłem panu pomóc, szczerze. Ale cóż poradzić? Gdybyś pan był przyjechał zaraz po śmierci, choć na drugi dzień, no, to jeszczeby się coś poradziło, ale tak, za późno! Gdybyśmy nawet, powodowani szczerą chęcią, chcieli coś zrobić, wszystko będzie napróżno!
— Napróżno!... Więc miejsca niema... niema... Więc wszystko napróżno! Wszystko napróżno — jąkał głosem trwogi i rozpaczy, skamieniały usłyszaną wiadomością...
— Napróżno!... — i wzdrygnął się cały. Przytomność wracała z trudnością... cała energja, siła woli, panowanie nad sobą, wszystko padało w gruzy. — A ja go napróżno zabiłem...
— Och — krzyknął prawie, głosem zdławionym jękiem. Pochylił twarz posiniałą na piersi i dziko, otwartemi szeroko oczyma, wpatrywał się w podłogę.
— Napróżno! — jąknął i zasłonił oczy rękami, z gestem szalonego strachu. Rzucił się cały wtył, drżąc okrutnie — zdawało mu się, że wszystko gdzieś z nim zapada, wali się, że z każdego kąta, ze wszystkich stron, wynurzają się te oczy jasne, napiętnowane bólem i przestrachem, że te źrenice zbliżają się... bliżej... bliżej jeszcze, otaczają go kołem, wirują nad nim, widzi je przez palce, przez mózg! I strach! strach okropny, trwoga, żal, wyje, kąsa, pożera go!... Zgarbiony, z twarzą zlaną potem, poczerniałą, z włosami w nieładzie, wysuwa się z pokoju chyłkiem, przebiega schody, wybiega na ulicę i pędzi przed siebie... Potrąca ludzi, depcze dzieci, przewraca się o latarnie, o domy; podnosi się i znów biegnie, ścigany przez wszystkie furje pomieszanych zmysłów, a poprzedzany przez te oczy, przez widmo tego pokoju, przez strach...
— Napróżno! — szepcze ustami bez krwi i bez dźwięku. — Napróżno!
Za rogatkami skręca gdzieś w pola.
Źrenice, zabiegłe przerażeniem, widzą tylko tamte oczy. Ręce czują jeszcze ciepło tamtego gardła, i bezwiednie zaciska pięści, zdaje mu się, że słyszy chrzęst gniecionej krtani...
Rzuca się na ziemię w błoto, tarza w kałużach z dzikiemi przekleństwami, pełnemi skargi i rozpaczy.
Znów wstaje, podnosi unurzaną w błocie twarz ku jasnej tarczy słońca. Wyciąga konwulsyjnie zaciśnięte groźnie ręce i pogryzionemi usty policzkuje nieznanego jednem słowem, pełnem niewypowiedzianej nienawiści! — Ty!... — i pluje ze wzgardą i obrzydzeniem w przestrzeń niebieskawą, ku białym chmurom... w nieskończoność!
Znów milknie. Dusza obezsilona skarży się w potokach łez. Cały sztywnieje, porusza się z trudnością. Ciężkie łkanie wstrząsa nim co chwila. Na ustach, na twarzy, w oczach osiada ból, bez pamięci, bez woli, bez sił...
Idzie przed siebie w nicość, w odrętwienie martwe, w niepamięć o sobie, która powstaje z serca, z mózgu i czarnym, nieprzenikliwym całunem pokrywa mu zwolna oczy, myśl o przeszłości i teraźniejszości... Przestaje czuć, przestaje myśleć i widzieć...
Twarz zastyga, napiętnowana wszystkiemi nędzami. Oko obsycha z łez, patrzy szeroko rozwartą źrenicą, nieruchomie, bez blasku, jakby martwą. Porusza się jak automat i powtarza od czasu do czasu bezmyślnie: — Napróżno!
Słońce złoci wszystko dokoła, wlewa siły i życie, poczyna tętnieć, rozbrzmiewać harmonją cudów.
— Napróżno! — łka unicestwiająca się dusza. Skowronek poderwał mu się z pod nóg i z pieśnią, z hymnem wesela, radości uniósł się w błękity.
— Napróżno!
Cisza pól ogarnia ze wszystkich stron. Narodziny wiosny niosą z sobą majestat bóstwa.
Słychać budzenie się wiosny — życia!
Wiatr ciepły, upajający pieszczotą, zawionie, zaszumi długą linją trzcin nadbrzeżnych, zmarszczy w tysiączne kręgi czarną toń jeziora i pomknie dalej...
— Napróżno! — powtarza zbielałemi usty człowiek, idąc wprost na brzeg wysoki jeziora.
W dole huczy, pieni się woda, rozszalała przypływem.
Krok jeden naprzód, szept jeden cichy — jak trzepotanie skrzydeł motylich:
— Napróżno! — i runął całym ciężarem, głową nadół, we wodę. Rozległ się plusk — woda ukazała swe modre łono i zawarła je ciężko...
Kurki wodne nawoływały się gdzieś wdali.
Na drugiej stronie uwijały się szybko, migając białemi podbrzuszami, czajki. Ich krzyk, podobny do kwilenia dziecka, rozchodził się długo w spokojnem powietrzu.
Potem stado wron przeciągnęło na żer, krążąc nad zalanemi powodzią łąkami.
Było tak cicho!
Słońce nasycało się czerwienią i oświecało widnokrąg coraz skośniej. Drzewa rzucały długie cienie... Woda mieniła się miedzią i purpurą.
Chmury szarawe, miejscami złote, wlokły się ospale.
Dalekie horyzonty ciemniały.
Ptaki z ćwierkaniem przefruwały z gałęzi na gałąź, jakby szukając miejsca na spoczynek.
Woda przybierała barwy ołowiu. Słońce zniżało się coraz szybciej, w gąszczach olszyn, sitowia, tataraków, trzcin — ciemniało...
Wieczór nadchodził...
Czas spoczynku, snu i zapomnienia... na chwilę!

Krosnowa, 16/II 91 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.