Interesa familijne/Tom IV/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wszystkich oczy zwrócone były na drzwi, gdy Hieronim wszedł do sali w Strumieniu. Jego prosty wiejski ubiór, gdyż dziedzic milionów Kasztelanica, nie zmienił zwyczajnego swego stroju z szarego sukna, twarz ogorzała, czoło zorane pracą i niedostatkiem, dziwnie odbiły się wśród wytworniejszych ubiorów i białych lic familji, z nadskakującą witającej go grzecznością.
On tu raz pierwszy w życiu był główną figurą, ogniskiem. Niektórzy spojrzeli po sobie i widać było myśl przelatującą po twarzach. Do czego to jemu? co on z tem zrobi?
Każdy jednak pospieszył uścisnąć zamuloną dłoń wieśniaka, i starał się już pozyskać go sobie, wyrazem oczu, ust lub słówkiem słodyczy pełnem. Jakoś gorżko to przyjmował Hieronim, którego dusza oburzała się może na te hołdy i cześć oddawane bożkowi grosza.
Pomimo prostoty ubioru, rubasznych ruchów i wieśniaczego układu, oko postrzegacza byłoby zawsze wyróżniło tę postać, na której malował się nawet bogactwy nie zatruty spokój, szlachetność i wesele poczciwej duszy. Nikt z przytomnych nie miał tego pogodnego spojrzenia, tej siły w sobie co on. Nie zmieszali go ludzie, nie wbiły w dumę pokłony, nie upoiła woń kadzideł, — pozostał czem był.
Pierwszy pan Piotr, — przystąpił do niego.
— Hieronimie, — rzekł, — szczerze ci powiadam, że się cieszę twojem szczęściem; tyś na nie zasłużył... Daj Boże, żebyś użyć umiał na dobre tego, co ci los daje.
W milczeniu dłoń poczciwą uścisnął przybyły; za Piotrem zbliżać się poczęli wszyscy i witać i winszować i kłaniać. Szmer głuchy panował w salce.
— Patrzcie, — mówił pan August Pobiała do Tomasza, — jakto czarodziejski ten pieniądz ludzi formuje... ten Jegomość tak już pewien siebie, tak śmiały, jakby się nieustannie o ludzi ocierał, a jednak ledwie pierwszy raz wylazł ze swojej skorupki.
— Ale wszyscy się zgadzają na to, że bardzo uczciwy człowiek!
— Wszyscy co biorą i mają miliony, są nadzwyczaj uczciwi ludzie, — z uśmiechem dowcipnym, dodał pan August.
— I czy to potrafi utrzymać, zarządzić, gospodarować, — przerwał kulawy Józef, — wątpię, wątpię!
Stary ojciec z rozrzewnieniem przystąpił do syna.
— Widzisz Hieronimku, rzekł ze łzami, — ja zawsze ci prorokowałem, że się to złe, na któreście boleli, odmienić musi. Chwała Bogu, winszuję, błogosławię ci! Nie wątpię że użyjesz dobrze i o familji, nie zapomnisz...
Rotmistrz, że to nie był wcale gadatliwy człowiek, a serce miał dobre, przyszedł tylko do Hieronima i pocałował go z obu stron w twarz, ale słowa nie rzekł.
— Nikt ci spadku nie zaprzecza — dodał po namyśle pan Piotr; prawo za tobą — a zatem chcieliśmy ci tylko powinszować...
Hieronim wciąż stał milczący.
— Za pozwoleniem — odezwał się po chwili — wiem co jest moim obowiązkiem — chciejcie mnie posłuchać.
Cisza głęboka przeleciała salę i szmer tylko cisnących się krewnych do koła Hieronima niekiedy ją przerywał. On spojrzał na dziadunia, i odezwał się śmielej:
— Nigdym w życiu nie pragnął majątku, ani posiadania jego cenił wysoko; byłem ubogi i nauczyłem się, że ubóstwo nie jest tak wielkiem złem. W spadku, który mi testament nieboszczyka przekazuje, widzę tylko zlecenie zmarłego; — powierzył mi majątek, nie mogąc go sam podzielić. Oświadczam więc, że nie chcę dziedzictwa wyłącznego, nie przyjmuję go, i do podziału równego, przypuszczam całą moją rodzinę!
Trudno odmalować wrażenie, jakie słowa te zrobiły na wszystkich. Paweł pochwycił się za głowę, ojciec Hieronima syknął i wstrząsł się tylko; inni oklaskiem i wykrzykiem zapału, powitali oświadczenie Hieronima; Piotr tylko chwytając go za rękę zawołał:
— To nie słuszna — rzekł — powinieneś i musisz mieć więcej od innych, choćby dlatego, żeś więcej cierpiał i okazał gotowość do ofiary, na którą, śmiało rzec mogę, nikt z nas zdobyćby się nie potrafił.
— Co pan Piotr mówi! co to jest! na co psuć dobry uczynek! — odezwały się głosy zewsząd. Kiedy nie chce, pocóż mu zadawać gwałt!
Hieronim aż się uśmiechnął.
— To co na mnie wypadnie — rzekł powolnie — będzie dla mnie bardzo dostatecznem.
— Zostaw sobie Strumień przynajmniej — przerwał pan Piotr — dość będzie reszty dla nas.
— Ja zostanę w Horoszkach! — odpowiedział cicho Hieronim.
— Ja ci odstąpię Horoszek za małą cenę! — pospiesznie dorzucił Paweł — to prawda, że lubię naszą wioseczkę bardzo, bo to i dobra i mi miła siedzibka, ale dla brata uczynię wszystko — oddam tanio.
— Bardzo dobrze, potem o tem! — rzekł Hieronim.
— To jakiś Cyncynnatus! — szydersko dodał Pobiała — filozof! patrzcie! co za wspaniałość!....
— Ślicznie się spisał, niema co mówić! — z radością powtarzali inni. — Co to za człowiek! I poszli go szukać koleją, chcąc podziękowaniem przypieczętować ofiarę.
Wszakże pomimo uwielbień powszechnych, przysłuchujący się baczniej, byłby w nich nie jeden charakterystyczny znalazł wykrzyknik. Wielu powtarzali po cichu: — Pstro w głowie! dobra dusza, ale mając czworo dzieci i zrzekać się majątku, to coś niewidzianego!
Dziadunio zbliżył się z kolei, rozczulony, wesół:
A szczo? zbuw sia Tato łycha, wse żyto zmołotyw[1]. Dobrześ Wasan zrobił, ślicznie, pięknie i sprawiedliwie, pozwól niech cię uścisnę. — Ja tam nic nie potrzebuję, ale mi aż miło posłyszeć, że przecież znalazł się człowiek, co umiał swe żądania umiarkować i nie oszaleć od pieniędzy! Pozwól sobie jednak na niezabudź kochany Hieronimie, podarować jedno wyśmienite ruskie przysłowie; jesteś może do zbytku dobry, ono ci nie zaszkodzi, gdy je pamiętać będziesz: Nie bud’ sołodkij, bo tia rozłyżut nie bud’ hirkij, bo rozpłujut’[2]. O rozplucie się nie boję, ale o rozlizanie bardzo!
Teraz winniśmy jeszcze cierpliwym czytelnikom naszym zakończenie, a z tak liczną familją jak Zawilskich, to nie mała robota; trzebać przecię o losie ich choć kilką słowy wspomnieć. Dopełnim tego cierpliwie i nudnie.
Naprzód, dla poznania jak się piszą nekrologi, i ile w nich bywa prawdy, mieścim tu całkowitą biografją Kasztelanica, ułożoną przez pana Augusta Pobiałę, i drukowaną w gazetach.
„W tych dniach prowincja nasza, bolesną poniosła stratę; śmierć porwała nam jednego z rzadkich ludzi, co był świadkiem najważniejszych w kraju wypadków i w ciszy wiejskiej dożywał spokojnie ostatka dni, poczętych na świetnym dworze Stanisława Augusta. Bieżącego roku, dnia... umarł w dobrach swoich Strumieniu, Stanisław syn Jana (niegdyś Kasztelana Pr...) Zawilski, były Paź a później Szambelan dworu Stanisława Poniatowskiego. Śmierć jego, wielką pustką pozostawiła znany z gościnności i dostatku, zawsze dla wszystkich otwarty, stary dwór w Strumieniu, a przeraziła nas tem bardziej, że stan zdrowia nieboszczyka, jego wstrzemięźliwość i dziwnie regularne życie, długie mu jeszcze dni rokować się zdawały. Uderzenie krwi do głowy, przecięło pasmo pięknego życia jego.
Urodzony z Pałuckiej, Stanisław Zawilski zawczasu oddany został na dwór królewski, gdzie wkrótce dowcip jego, piękna postawa, miły charakter, uczyniły go ulubieńcem wszystkich. Później mianowany Szambelanem, był ozdobą towarzystw, które się oń ubiegały. Smutne wypadki krajowe tej pełnej uczucia duszy, nie dozwoliły być świadkiem klęsk, na które zaradzić nie mogła; długa podróż za granicą, do reszty wykształciła go i nadała mu dojrzałość, wytworność obyczajów, doświadczenie, jakiemi świetniał dla nas po powrocie. Boleśnie czując ciągle każde wstrząśnienie krajowe, Kasztelanic usunął się na wieś, oddając samotności, rozmyślaniu i skupiając słodyczą charakteru i dowcipem niezrównanym wszystkich co mieli szczęście być do jego towarzystwa przypuszczeni. Zgon jego życiu społecznemu okolicy zadał cios nie nagrodzony. Zgasły Kasztelanic Zawilski, zostawia znaczne dobra i kapitały, które testamentem zapisał najukochańszemu z krewnych, panu Hieronimowi Zawilskiemu, ale ten dziedzic zmarłego, odziedziczył po nim wspaniałomyślność rzadką i niechcąc sam z daru korzystać, do działu całą liczną rodzinę przypuścił. Jest to piękny i rzadki przykład bezinteresowności“.
Co do samego interesu, zaraz po oświadczeniu Hieronima, którego nic kosztować nie zdawało się, porządny zrobiono inwentarz pozostałości po Kasztelanicu. To co znaleziono w pokoju zaklętym i w sypialni, po różnych kątach, w remanentach, srebrach, klejnotach i wszelkiego rodzaju kosztownościach, przechodziło ze Strumieniem, po najskromniejszem ocenieniu ziemi, trzy miljony kilka kroć sto tysięcy. Owe skrzynie i szafy tajemnicze, w istocie pełne były pieniędzy: a szkatułki pierścieni i klejnotów, zapewne kiedyś w karty powygrywanych.
Z regestrów w szafach i na stoliku leżących okazało się, po baczniejszem ich rozpatrzeniu, że Kasztelanic dawszy słowo, iż z nikim grać nie będzie, a nie mogąc go dotrzymać, grywał codziennie z samym sobą, w godzinach przez ciąg których w swoim pokoju się zamykał. Rachunki gry tej od kilkunastu lat najporządniej były utrzymane, i Kasztelanic zwał się w nich Kasztelanicem, a przeciwnik jego Djabłem. Tak tedy z djabłem grając, po ogólnem obrachowaniu, przegrał mu pięć tysięcy dukatów, które oddano na kościół. Hieronima zmusił pan Piotr i Antoni, że oprócz dwukroć kilkudziesiąt tysięcy wypadających na jego schedę, zatrzymał dla córek srebra i kosztowności niektóre, i wszystkie remanenta gospodarskie ze Strumienia. W skutek układu z panem Pawłem, który był zawsze gotów do nabywań i układów, bo na każdym coś zarobić musiał, Horoszki w całości dostały się Hieronimowi, a do nich dokupił jeszcze wieś drugą przyległą, posagi córkom skromne zostawując w gotowiźnie.
Pan Samuel, z razu dowiedziawszy się od przybyłego Rotmistrza o wszystkich wypadkach zaszłych w Strumieniu, i zrzeczeniu się Hieronima, wierzyć nie chciał takiej bezinteresowności; nareszcie upewniwszy się, że tak było w istocie, zakrzyknął: że piechotą warto pójść takiego człowieka zobaczyć. Na uspokojenie jego starości trzeba było, żeby Rotmistrz, jedynak, wziąwszy całą schedę do sześciukroć wynoszącą, znalazł sobie z półtorakroć posagu, bardzo miłą i przyzwoitą panienkę, która za niego wyjść przyrzekła. Samuel w obawie śmierci, zajął się zaraz wyuczaniem przyszłej żony, jak ma nieznacznie pana Wincentego prowadzić i nim kierować. Trzeba też wyznać, że pieniądz nie zaszkodził Rotmistrzowi, któremu nawet usta otworzył nieco i język rozwiązał.
Pobioałowie także wzięli po dwakroć każdy, gdyż siostra ich swojego się zrzekła; pan August z wielką pociechą żony, dokupił zaraz wioskę za swoje i Tomasza pieniądze, od których tylko procent płacić się zobowiązał. Józef, że gotówkę swoją odebrał, a ziemię bardzo ostrożnie chciał nabywać i trzymał w kuferku grosz, wielkiej sobie biedy napytał, bo go dniem i nocą męczył ten skarb, o któren się niesłychanie obawiał. Przyszło do tego nareszcie, że go zmienił na bilety bankowe, a że się gdzieś przytrafiło, iż podobne myszy pojadły, a drugie się spaliły, ognia i myszów znowu począł się lękać niesłychanie. Troskliwość przesadzona o ten nabytek, ażeby go nie utracić, doprowadziła go niemal do choroby; pospieszył się z kupnem ziemi i przepłacił ją trochę, co znowu nabawiło go zgryzoty, tak, że w końcu sukcessję życiem przypłacił. Bracia odziedziczyli jego majętność.
Nic się zresztą nie zmieniło w familji Pobiałów, bo pan Tomasz się nie ożenił, a piękna Domicella, za mąż pójść nie chciała. Przebąkiwano, że to postanowienie obojga spowodowane było przywiązaniem, jakiego przykład mieliśmy w historji Oświęcimów: to pewna, że wielkie były podobieństwa.
Co się tyczy dzieci Józefa, a naprzód Jaśka, który nie był szczęściem posądzony o wspólnictwo z Sobockim, bo oszukaństwo jego zakryło winę chłopca, której się nie domyślano, pan Piotr zaopiekował się nim w początku. Później gdy nie było sposobu nic już z niego zrobić, musiano pełnoletniego wypuścić na wolę. Źle jej użył Jasiek, rozpasawszy się na wszelką rozpustę i marnie zmarł, prawie wszystko wprzód straciwszy w karty lub na najniegodniejsze istoty.
Michał, brat jego, umarł w szpitalu na Bessarabii z mołdawskiej febry, którą skomplikowały stare grzechy.
Sobeckiego długo słychać nie było, gdyż obawiając się kryminalnego procesu, choć go nie wnoszono, drapnął daleko, ledwie mając czas jakiś temu nadać pozór. Antosia żona jego, która ukrywała się dotąd w miasteczku, objęła naprzód swoją, potem resztki sched braci, i dosyć smutne wiodła życie. Jedyną jej pociechą była dziecina, do której namiętnie się przywiązała. W lat kilka, z dalekich stron, powrócił odarty, zestarzały, wyniszczony Sobocki, ale po cichu; wstąpił on znowu w służbę i odezwał się do żony, która odkupując się od niego, pensyjkę mu tylko wyznaczyła. Małżonkowie nie widywali się, choć upokorzony kilka razy próbował zakołatać do serca Antosi, serce to nieskore było do przebaczenia i zbyt ciężko zranione, by darować miało.
Pan Samuel raz zamieszkawszy w klasztorze, już się potem z niego wynosić nie chciał, oddając się coraz bardziej nabożeństwu, a Rotmistrza poleciwszy jego żonie, kilka razy w rok tylko, na imieniny i święta, przyjeżdżał do Borszczówki, do pana Wincentego, żeby się jego szczęściem pocieszyć i znowu do miasteczka powracał.
Pan Antoni w początku chciał koniecznie pomagać w gospodarstwie to Pawłowi, to Hieronimowi; wyniósł się był nawet na wieś w tym celu, ale sprzykrzył sobie, że, jak powiadał, najlepsze jego rozporządzenia zawsze przeciwne okoliczności najgorzej obracały. Z pensyjką więc swoją, powrócił znowu do znajomego nam dworku, a że i pan Samuel mieszkał w miasteczku, bracia żyli ciągle z sobą. Samuel stołował się nawet u pana Antoniego, i codziennie będąc świadkiem scen małżeńskich między bratem i bratową, napróżno starał się ich godzić. Najczęściej wysiliwszy się na daremną wymowę, zatuliwszy uszy czapką, uciekał i z wielkiem podziwieniem swojem, gdy nazajutrz przyszedł na objad, spodziewając się zastać bój od wczoraj przeciągniony i gniewy niepohamowane, znajdował albo czułości lub spory z nowej już beczki zaczęte. Przywykł nareszcie do tej stopy wojennej, ale niemniej w każdej wrzawie brał udział pojednawczy, nigdy się tego nie domyśliwszy, że jego najlepsze chęci, cale przeciwny robiły skutek, podsycając wojnę.
Wielki to był tryumf dla pana Antoniego, że rodzina jego zbogaciła się z ojca głowy, co trapiło niezmiernie znowu z domu Judzkę, która się żadnego spadku doczekać nie mogła. W tych walkach i cierpieniach zakończyła ona życie, a nikt jej pewnie szczerzej nie żałował nad męża, co kilkadziesiąt lat się z nią nieustannie kłócił.
Od jej śmierci pan Antoni widocznie podupadł umysłowo i cieleśnie, posmutniał, stał się milczący, i nie mogąc znieść mieszkania w dworku, który mu nieboszczkę zbyt żywo przypominał, przeniósł się do klasztoru, zajmując celkę obok Samuela. Bracia byli odtąd nierozdzielni, a że powoli pan Samuel przekonał się, iż gniewy Antoniego były mu koniecznie potrzebne, pozwolił mu się nawet z sobą kłócić, pewien, że ta zabawka nic za sobą nie pociągnie.
Hieronim u jednych swoim postępkiem pozyskał szacunek, u drugich uchodził za dziwaka; byli tacy co go wyśmiewali, skorzystawszy z jego poczciwości. W ogólności, obcy poglądali na niego z jakimś podziwem, jak się patrzy na karła, potwora lub dziwne z daleka przywiezione zwierzę. Na to się jednak wszyscy godzili, że poczciwszego człowieka trudno znaleźć było.
Obok starego dworku w Horoszkach, w którym lat tyle przecierpieli niedostatek Hieronimostwo, wymurował Hieronim dwór porządny, na staroszlachecką formę, ale jak relikwii nie tknął tej małej chałupki, do której z żoną na starość chciał się przenieść; podparli ją, wyrestaurowali, i codzień modlić się tam chodziła Konstancja. Teraz już wychowanie dzieci nie było dla nich ciężkiem; Zosia powróciła do domu, wesoła, szczęśliwa, piękniejsza jeszcze jeśli być mogła. Znowu jej szczebiotanie ozwało się po kątkach, znów brzęk jej kluczyków i szmer jej modlitwy rozweselił stęsknionych. Kiedy przybyła do Horoszek, co było ludu, sług, znajomych ze wsi się zbiegło, powitać swoją panienkę.... i ściskali ją ze łzami, czując że przybycie jej było jakby zlecenie anioła Bożego, bo się z nią zrobiło jaśniej, weselej, spokojniej.
Hieronim bynajmniej trybu swojego życia nie zmienił, pozostał sobą, dając wielki przykład niezawisłości od pieniędzy. Swobodniejszy co do czasu, więcej tylko myślał, czytał i patrzał na ten świat, w którym duszą wznioślejszą upatrywał cuda piękności i mądrości Bożej. Poważany powszechnie, chwytany gdzie tylko o osądzenie pośrednicze chodziło, stał się wkrótce wyrocznią powierników i jednym z tych ludzi, bez których żadna się sprawa nie kończy, w których wierzą ci nawet, co w nic więcej wiary nie mają.
Biednej pani Hieronimowej, czy zbytek szczęścia, jak ona go nazywała, czy inne jakie przyczyny, wątłe odjęły zdrowie. Jedynem strapieniem w domu było jej cierpienie; którego jednak domyślać się musiano, bo się z niem kryła, twarzą się uśmiechając do swoich drogich, usty nigdy nie przyznając do boleści.
Potrzebaż dodać, że Staś, powróciwszy z zagranicy, ledwie dwa dni zabawił w Zrębach i do Horoszek poleciał? Ani pan Piotr ani matka nie sprzeciwiali mu się; poznanie bliższe poczciwej i ślicznej Zosi wybrało ją za synowę oddawna; jedno pokrewieństwo stawało na przeszkodzie i młodość Stasia, chociaż na to dziadunio powtarzał panu Piotrowi przysłowie: Nebojsia rano wstaty, mołodo ożenyty, kupyty chatu ukrytu, a sukniu uszytu[3].
Wstrzymano trochę to ożenienie, ale nareszcie pobłogosławiono. Zosia, jakkolwiek szalenie przywiązana do męża, rodziców opuścić nie chciała; musiano z jej posagu i pieniędzy pana Piotra kupić wioskę niedaleko Horoszek, a Stasiostwo więcej u rodziców niż u siebie bawili.
Na cóż głębiej zaglądać mamy, co się później stało? Później zawsze straszne, zawsze grozi mogiłami; nie zwracajmy na nie oczu.
Chłopcy Hieronima poszli dobrze; serce matki, rozum ojca, przykład obojga ich prowadził i rośli na ludzi użytecznych, bo zawczasu powiedział im Hieronim:
— Musicie na chleb pracować i mieć go w rękach, majątek zawczasu dany rozleniwia i psuje: każdy się powinien dorabiać, choćby dlatego żeby praca siły w nim duszy rozwinęła....
Pan Paweł wyniósł się z Horoszek bez żalu i wziął część z klucza Strumieńskiego, a nawet główne fundum. Zamieszkali więc państwo w owym dworze Kasztelanicowskim i niepomału w dumę się tem podnieśli. Julja się roztyła, Petra do reszty skwaśniała, a panna Hiacyntha próżno coś wyglądająca żeby jej posag dano, wymownie uskarżała się na skamieniałość serc ludzkich.
W dworcu starym, z powodu Petry, którą za mąż wydać chciano, bojąc się, żeby do reszty nie straciła humoru, bawiono się ciągle a szumno. Choć panna jedynaczka wcale piękny miała posążek, nikt się po nią bardzo nie kwapił. Julja nie mogła znów przebaczyć Hieronimostwu, że Zosię wydali za Stasia, i Piotrowi, że raczej ich córki za synowę nie wybrał. Na zabawy do Strumienia zjeżdżało się osób mnóstwo, ale już tych, których przyjmowano w Horoszkach, nie bardzo zapraszano tutaj. Innego chciano towarzystwa, innych związków, a to czego pragnęli nie przybywało. W ostatku, jakiś hrabia z Ukrainy zjawił się w zapusty, paradnym ekwipażem, począł bywać, niesłychanie się podobał, nawet pannie Hiacyncie, której talenta głośno uwielbiał, i dosyć chyżo się oświadczył. Naturalnie przyjęto go chciwie, ślub został o ile możności przyśpieszony, a Petra ani patrzeć na ludzi nie chciała, zostawszy hrabiną.
Nieszczęściem, pokazało się nieco później, że majętności wielkie tego przybylca zdaleka, zbliska obrachowane kończyły się na sześciu chłopkach, po dwóch we trzech wioskach rozłożonych. Były to resztki jakiejś pokrytej kusym fartuszkiem eksdywizji. Hrabstwo także należało do owych, co to się niesłychanie rozmnożyły w ostatnich czasach z łaski fabrykantów guzików i powozów. Dziad pana Puciatowicza, był pewnie murgrabią u Ogińskich, ale niezawodnie nie hrabią.
W podziale między spadkobierców, Hieronim nikogo, tem mniej siostry pominąć nie mógł. Żmura wziął swoją część, wycałował szwagra, zaprzysiągł się na wszystko co mu na myśl przyszło, że gotów bić się i strzelać za niego, i pojechał polować i rządzić się na Rohoży. Radzono mu kupić majątek wołyński, ale polesiuk przywykły do tego kąta, uwięził swój kapitał w drugiej wiosce okolicznej, na której pnie smolne najwięcej rachował, i począł na wielką skalę wyrabianie smoły, reszty belek i potażu. Trafił na lata dobrej ceny i nie źle mu się ta spekulacja powiodła, odebrał bowiem połowę kapitału i chodził odtąd od jednego do drugiego ze znajomych, dowodząc im, że nie ma jak Polesie.
W Zrębach, u pana Piotra, także spadek po Kasztelanicu wiele się przyczynił do dalszych losów familji; Marja wydała nareszcie najstarszą córkę Józefę za zamożnego obywatela, a jak to najczęściej bywa, kiedy jednę kto weźmie i drugie idą za nią, starających się o Marję i Hortenzją napłynęło zaraz podostatkięm. Było więc w czem wybierać i matka o ten wybór teraz modliła się tylko. Pan Piotr napróżno starał się jej dowieść, że do zbytku posuwa macierzyńską swą troskliwość, turbując się o mężów, gdy ich nie było, turbując o starających, gdy ich Pan Bóg dał do syta, martwiąc nareszcie przedwcześnie już o wnuczki, których jeszcze nie miała. Są takie serca jak pani Piotrowej, którym frasunek o drugich jest konieczną potrzebą, jak panu Antoniemu kłótnia z żoną, którą kochał.
Na to nigdy nie pomoże cudza rada, przestroga i cudze myśli, które dla zwyciężenia się, z siebie wyczerpnąć potrzeba.
Dziadunio najwięcej zawsze bawił u Hieronimów, których dzieci nawet przysłowiów ruskich powyuczał; nie mógł jednak usiedzieć stale na miejscu i co kilka tygodni, choć mu w Horoszkach dobrze było jak u Boga za piecem, zaprzęgał konika i ruszał na wędrówkę, z której nigdy nie powracał bez gościńców dla dzieci i zapasu dobrego humoru. Jakoś pod koniec pierwszego roku zaraz szkapa jego, pomimo największych starań o nią, zachorowała, a że krwi w porę nie puszczono, zdechła. Było to wielkie strapienie dla Dziadunia, który pochowawszy poczciwe stworzenie z honorami, to jest ze skórą i podkowami, stracił humor zupełnie, dowodząc, że nigdy już sobie drugiego takiego konia dobrać nie potrafi. Pan Hieronim kazał mu zaraz najeżdżać spokojnego siwosza, i przyzwyczajono go do wózka pana Dymitra, ale stary powtarzał:
— Ej nie to co było! Fedot ale nie tot’[4] i już mi się mój towarzysz nie wróci, co mój głos rozumiał i wszystkie moje drogi wiedział. Poczem zawsze dodawał z westchnieniem: Rosty psu trawa, koły mojeho konia nema[5]. Wszakże siwosz woził go jeszcze i coraz lepiej lat kilka. Jakoś zimą przywlókł się stary do Horoszek z zaziębieniem i widocznie nie zdrów.
— Źle panie Hieronimie — rzekł na wstępie do niego — nie chciałbym wam przyczynić kłopotu, ale mi widzę czas. Czuję się bardzo czegoś nie dobrze.... Skaczy wraże, jak pan każe[6], nie ma tu co w bawełnę obwijać: do góry wołają.
— Ale zmiłuj się dziaduniu kochany!.... nie przypuszczaj tej myśli.
— Ot, Waść poszlij po księdza, a sam przyjdź do mnie zaraz, bo to nie żarty — odezwał się stary kładąc się na łóżko — Radab dusza do raju, ta hrychi ne puskajut![7] Na to nie ma rady, panie Hieronimie. Kruty ne werty, treba umerty![8] Posyłaj po księdza, a sam do mnie przychodź.
Wielki się stał rozruch w domu; po proboszcza wysłano konie natychmiast, gospodarz przybiegł z żoną do łóżka starego.
Pop ludej chowaje, schowajut i popa![9] — rzekł wstając trochę stary, którego wesołość nie opuszczała — wielum ja przeżył, ale przyszła i na mnie godzina. Co wy myślicie, dziewięćdziesiąt osiem! dziewięćdziesiąt osiem! Ale naprzód o interesie, panie Hieronimie.
— Jakiż interes zechcesz nam polecić?
— Oto żebyście nie wzgardzili moją chudą prostacką pozostałostką, którą dla waszych dzieci zostawię. Czem chata maje, tom i prynimaje![10]. W dębowej szkatułce, która zawsze ze mną jeździła, znajdziecie tam tę odrobinę, tylko słowo twoje panie Hieronimie, że się już dzielić nie będziesz! Kostusiu! — zawołał do rozpłakanej Hieronimowej — niech mi da słowo!
— Ale po cóż to wszystko? — zawołali oboje.
— Ot, po to żebym umarł spokojnie; chcesz mi zatruć ostatnią godzinę! to się nie godzi! Daj Waść rękę.
Hieronim musiał rękę wyciągnąć.
W hurti i kasza zjstsia![11] — dodał padając na łóżko stary — czworo dzieci, nie zaszkodzi i ten grosz co przybędzie; testament mój za rękami i w sądzie, biedy żadnej mieć nie będziecie... Ot zaraz, żeby później kto z zamętu nie korzystał, szkatułkę mi odnieść do pana Hieronima. Mensze na dwori, łeksze hołowi![12] — dodał przymusiwszy do posłuszeństwa. Ruszajcie sobie, bo mnie czas z Panem Bogiem się rozmówić, nim ksiądz przyjedzie, do najstarszego Pana, trzeba duszę ubrać w co stanie najlepszego!
Nadjechał ksiądz; wyspowiadał się pan Dymitr, zdawało się nawet że mu jest lepiej, spać się położył, wszystkich pożegnawszy i dzieci pobłogosławiwszy, i w nocy, spokojniuteńko życie zakończył. Wszyscy, licząc w to oględnego pana Pawła, rachowali zawsze dziadunia na jakie kilkadziesiąt, najwyżej pięćdziesiąt tysięcy; testament jego i szkatułka, wskazywały w depozytach po klasztorach, w gotówce przeszło półtorakroć oszczędnością nagromadzonych. Pawłowie, którzy usilnie o pozyskanie sobie staruszka starali się, znowu o mało się nie pokłócili z zazdrości, wymawiając jedno drugiemu, że byli powodem niełaski dziadunia. Julji mąż choć delikatnie zarzucał dumę, ona Pawłowi zbyt oczywistą chciwość; kwestja została nierozwiązaną, a panna Hiacyntha zręcznie dziwactwu starca tylko, niepojętej ludzkiej głupocie i uprzedzeniu dla pana Hieronima, przypisała wypadek tak niespodziewany.
Pani Tryze wkrótce potem skończyła życie w domu obłąkanych. Jeden Żmura kosztem ją swoim utrzymywał, a ludzie mówili nawet po cichu, że przez pamięć dawnej jakiejś a bliskiej z nią znajomości, ale zdaje się że to były potwarze. Panna Aniela wyszła za mąż do Ołoneckiej gubernji; Termiński skończył o torbie i kiju, a Puślikowski, cudem odzyskawszy zapis swój, wynagrodzony przez Hieronima i spadkobierców, gospodaruje na małej cząstce w Polesiu.
Na tem się kończy długa, pospolita powieść nasza, pospolita jak życie, jak ono nauczająca i jak wszelki przykład zapewne na nie nieprzydatna. Przykłady to mają do siebie, że się z nich ludzie budują dopiero po czasie.

KONIEC TOMU CZWARTEGO I OSTATNIEGO.




  1. A co? zbył się ojciec licha, wszystko żyto zmłócił.
  2. Nie bądź słodki, bo cię rozliżą, a gorżki, bo rozplują.
  3. Nie obawiaj się rano wstać, młodo się ożenić, kupić chatę pokrytą, i suknię uszytą.
  4. Teodozy, ale nie ten.
  5. Rośnij psu trawa, kiedy mojego konia nie ma.
  6. Skacz wraże, jak pan każe.
  7. Radaby dusza do raju, grzechy nie puszczają.
  8. Kręć się, wierć, przyjdzie śmierć.
  9. Chowa ksiądz ludzi, schowają i księdza.
  10. Czem chata bogata tem rada.
  11. W hurcie i kasza się zje.
  12. Mniej na dworze, lżej głowie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.