<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Wiadomość o nagłej śmierci Kasztelanica wszystkich jego krewnych zelektryzowała, nie wyjmując nikogo może, prócz pana Hieronima, nieżyczącego sobie nawet pojechać do Strumienia, i Samuela, który zbyt cierpiał na swojem wygnaniu z tego miejsca, by drugi raz tam wrócił.
Każdemu mniej więcej zdawało się, że miał słuszne powody spodziewania się jeśli nie całego spadku, to przynajmniej większej jego części. Grzeczność nieboszczyka dla krewnych, dary któremi go obsypywali w ostatnich czasach, na które, choć się wściekał, odpisywał jednak w wyrazach najwyszukańszej wdzięczności, były główną podwaliną tej budowy nadziei. Nikt się do nich nie przyznawał głośno, choć wszyscy uśmiechali się po troszę z drugich, posądzając ich o myśli podobne. Jeden Samuel się nie mylił, twierdząc w duszy, że albo testamentu nie będzie, lub znajdzie się taki co ich wydziedziczy; obawiał się też instynktowo Jaśka. Inni jak pan Piotr nawet, Pobiałowie wszyscy, Antoni, rachowali na uczucie, którego w Kasztelanicu nie było nigdy.
Jasiek tymczasem pokornego i smutnego udawał, a Sobocki zacierając ręce uśmiechał się po cichu. Co najspieszniej poczęła się zjeżdżać cała familja do Strumienia, tak, że dwóch tylko wyjąwszy, nikogo nie brakło. Każdy w drodze rachował się z sobą i wynajdował powody dla których Kasztelanic nie komu innemu, jak jemu powinien był niemal wszystko zapisać.
— Jakkolwiek bądź — mówił w duszy pan Piotr — Stanisław umiał mnie ocenić; uważałem z jakiem uczuciem przyjmował moje uwagi ostatnią razą, z jaką czułością prawie na kilka listów moich odpisał. Jest w nich coś nawet, co mi niepłonną czynić może nadzieję, że zostanę głównym spadkobiercą; w takim razie będę się tylko uważał za plenipotenta nieboszczyka i rozdzielę pozostałość najsłuszniej, wedle potrzeby każdego z członków familji....
August Pobiała, wybierając się z Suchoboru myślał także o ostatniej odpowiedzi jaką odebrał od Kasztelanica, na trzy dni przed jego śmiercią, gdy mu posłał ananasy i konserwy jakieś.
— Te pewna, że we mnie poznał człowieka tego świata, tej strefy towarzyskiej do której sam należał. Nie wątpię, że musiał pamiętać o mnie! Kto wie, jeśli mi wszystko zapisał, niepospolity kłopot mnie czeka! Familja rzuci się na mnie, nie obejdzie się bez udziałów!....
Tomasz rachował na dowcip, który ocenić miał Kasztelanic, Józef na swoją gospodarność i oszczędność; oba w duchu przemyśliwali, jak sobie postąpią, jeśli nieboszczyk im zostawi swoją fortunę. Nie jedna nadzieja próżna, nie jeden daremny frasunek, przeleciały przez ich zakłopotane głowy.
Najskromniej, najciszej i najpokorniej znajdowali się Sobocki i Jasiek, i na twarzach ich tylko jakiś niepokój widzieć się dawał. Zaraz po śmierci Kasztelanica, gdy się zajęto przygotowaniami do pogrzebu, przezorny Jaś usiłował wszelkiemi sposoby wnijść do pokojów, i nieczekając testamentu, pochwycić coby się dało na schedę swoją. Stanął mu jednak na zawadzie Puślikowski, który stróżował około domu niezmordowany, i widać przestrzeżony przez Sobockiego, a nawet Bulwa, lękający się odpowiedzialności przed resztą spadkobierców. Pomimo znajomości miejsca, posiadania klucza od pokoju tajemniczego i dwóch dni zupełnej prawie samotności w Strumieniu, Jaś nic zrobić nie mógł. Ile razy wymknął się z oficyny do dworu, znajdował tam nieodstępnego Puślikowskiego, który wartował około okien i drzwi. Próbował chłopak przez strychy dostać się do zaklętego pokoju, ale zmiarkowawszy że wdarcie się takie, zbyt widoczne zostawiłoby po sobie ślady, wyrzec się go musiał. Puślikowski, z doświadczeniem starego sługi, pozamykał co tylko było kosztowniejszego, ustanowił warty, i nawet groźbom Jasia się opierał, nie dozwalając mu nad miarę gospodarzyć. Bulwa tymczasem korzystał z pory i uwijał się na bokach, gdzie go nikt dopilnować nie mógł.
Jaś za przybyciem delegowanych od sądu, pod pozorem nowego opieczętowania, chciał chociażby wpaść tylko do zamkniętych pokojów, ale i tu Puślikowski dając sobie radę, uparł się żeby nowe przyłożono pieczęci, nie wchodząc do środka, gdyż przejrzenie i spisanie pozostałości w tej chwili do sądu nie należało. Jaś tylko nie zapomniał opieczętowania kantorka, do którego włożył testament.
Ciało nieboszczyka, już po uczynionej sekcji, która okazała wyraźne ślady apopleksji, po nabalsamowaniu, wzniesione zostało na wspaniały katafalk. Pogrzeb naturalnie miał być przepyszny i naokoło zaproszono wszystkich księży; proboszcza tylko nie było, bo wyjechał właśnie do familji i wikary go zastąpić musiał. Trzeciego dnia już cała niemal familja zgromadziła się w Strumieniu, i w jej assystencji, przy blasku tysiąca świec, pochodni i smolnych beczek, eksportowano ciało do cmentarzowej kaplicy parafialnego kościółka.
Dziwny to był pogrzeb, na którym w jednej twarzy szczerego nie czytałeś żalu, który łzy jednej nie wycisnął. Z oczu wszystkich patrzała tylko ciekawość i niepokój.
Bulwa sam trochę się roztkliwiał, przewidując zapewne ściślejsze obrachunki, kto wie, może wygnanie z raju! Jaś silił się na łzy i wydobyć ich nie umiał, zakrywał więc oczy chustką, żeby nie pokazać, że są suche.
Z ludzi nikt nie pożegnał pana z tem uczuciem, które mimowolnie pamięć dobrodziejstw wyrywa z piersi; zimnemi, obojętnemi oczyma patrzali na świecącą trumnę i tłum spadkobierców, w których się domyślali panów nowych.
Ruszył się karawan z przed ganku dworu, jak gdyby nie niósł na sobie ostatnich szczątek tego, co był duszą miejsca, które opuszczał.... zaśpiewali księża, zajaśniały pochodnie, zahuczały powozy, a za chwilę pustką niemą stał dworzec, i na gościńcu tylko widać było sznur świateł, daleko wyciągniony ku cmentarzowi miasteczka.
Od pół drogi zawrócił się Jasiek, obawiając się szkody we dworze, bo wszystkich posądzał, i nie spokojny czuwać chciał nad tem co za swe dobro uważał wcześnie; zasiadł w oniemiałej salce, gdzie tylekroć przegrał w warcaby z Kasztelanicem, podparł się na łokciu i zadumał. Serce mu biło na myśl o testamencie. A nuż go za nieważny uznają? nuż się podrobienia domyślą? Gdyby nawet się utrzymał, jakie krzyki, jakie żale.... jaki gniew całej familji wywoła!! Może raz pierwszy w tej chwili uroczystej, Jaś instynktowo poczuł, że zrobił niegodziwie, że pieniądz nie potrafi opłacić zgryzoty. Ale ta myśl przelotna, którą anioł stróż opromienił jego czoło na chwilę, zaraz ustąpiła miejsca gorącym pragnieniom życia, co się złotemi wroty przed nim otworzyć miało. I mar tysiące, wywołanych namiętnościami, przesuwało się przed oczyma rozognionego chłopaka, aż potem zimnym oblało się spracowane czoło jego.
Głęboka cisza panowała we dworze, tylko gdzieś, puszczyk krzyczał na ogrodach i straże werda powtarzały w oddaleniu: zegar, co tyle godzin wymierzył zmarłemu, szedł zwykłym krokiem licząc mu chwile wieczności poczętej.
W tem drzwi skrzypnęły od jadalnej sali i zamyślony Jasiek porwał się przelękły: skrzywiona twarz Sobockiego ukazała się ostrożnie.... chwiejącym się krokiem, zastanowił na środku, obejrzał, nie powitał nawet Jasia, chociaż go zobaczył.
Rysy jego malowały walkę w duszy, obawę jakąś... wzrok miał obłąkany, oczy osowiałe, a rękę gryzł do krwi jak upiór, którego grzech czy wspomnienie na świat wywołało. Nie uszedł oka Jasia ten niezwyczajny wyraz twarzy Sobockiego, i obawa z oblicza przybyłego przeszła na rysy brata.
— Co ci jest? — zawołał zbliżając się — co ci jest? mieliżbyśmy obawiać się czego?
Sobocki zaciął usta i cicho wyszepnął:
— Testament! testament włożony?
— Włożyłem go, ale masz jaką wątpliwość? mów, możemy złamać pieczęci, wykraść go i złożyć to na ludzi... w ten sposób weźmiemy cokolwiek.
— Nie! nie! nie powinienem mieć wątpliwości.... a jednak — dodał Sobocki — nie wiem czemu, pierwszy raz w życiu własnego dzieła się boję! Wolałbym był tego nie robić.
Jaś z przestrachem spojrzał na niego.
— Myślisz, że mogą się poznać na fałszerstwie?
— A któż to wie — jakby naumyślnie dodał Sobocki. — Zdaje mi się, że wszystkie formy są zachowane, ale jedna drobna, niepostrzeżona okoliczność, może obalić wszystko. Ja nie wiem...
— Zdaje mi się, że sam dla siebie pracując nie mogłem dobrowolnie źle zrobić — uśmiechając się szatańsko zawołał Sobocki.
— Dla nas, chcesz mówić — poprawił Jaś.
Obudwom słów zabrakło, w milczeniu przeszli po sali, z chmurnemi czołami, czytając niekiedy myśli swoje w wejrzeniach przelękłych. Im bardziej zbliżała się chwila, tem okrutniej strach każdemu towarzyszący występkowi ich ogarniał. Sobocki, któremu ten stan był niezwyczajny, przypisywał go po części zbytniej swojej od rana trzeźwości i zażądał wina.
Posłano do piwnicy, przyniesiono spleśniałą butelkę i dwaj wspólnicy zasiedli przy niej za stołem, czerpiąc odwagę, której obu zabrakło, w upojeniu i szale.
Tak zszedł ten pierwszy wieczór w opustoszałym dworze, a scena w sali powtórzyła się z małemi odmianami, po wszystkich kątach Strumieniowskiej siedziby.... Na folwarku, Bulwa ponczykiem przyjmował pisarzy i ekonomów, w kredensie pocieszano się piwem i wódką. W oficynach stały flasze na stolach.
Tymczasem ciało doszło do cmentarnej kaplicy i familja nieboszczyka zanocowała w miasteczku, czekając jutrzejszego pogrzebu. Z sąsiedztwa ciekawość widzenia wspaniałego obrzędu sprowadziła także osób mnóstwo.
Natłok był ogromny, wystawność wielka, księży mnóstwo i nabożeństwo poczęło się od rana. Wielkiem jednak zadaniem były mowy, któremi należało przeprowadzić zmarłego do mogiły; cóż o nim powiedzieć i w czem go pochwalić? Musiano uciec się do ogólników i mówić o śmierci. Nareszcie, po przemowach, po śpiewach, trumna spuściła się do murowanego grobu i przytomni rzucili na nią garścią piasku, ostatnim z modlitwą podarkiem dla duszy i ciała. Przygotowano stypę w obszernym budynku, który ledwie ciekawych i głodnych mógł pomieścić, a biesiada ta wystawiała obraz najobojętniejszego ścisku. Kupkami rozdzieleni goście, rozmawiali po cichu o życiu nieboszczyka, sądzili go surowo, powtarzali o nim dziwne baśnie, które dawniej jeszcze krążyły; jedli, pili i rozjechali się jedni utrzymując że karawan nie dość był przepyszny, drudzy, że świec u katafalku postawiono oszczędnie, inni że wino którem częstowano nie było najlepsze; dziadowie pod kościołem piszczeli, że im nie dość suto dano jałmużnę.
Z południa, rodzina Kasztelanica poczęła powoli powracać do Strumienia, i nad wieczorem salonik pełen był już gości, na których twarzach występowały wszystkie uczucia niepokoju, oczekiwania i ciekawości, znamionujące podobne zebrania. Rozprawiano głośno o możności znalezienia testamentu i ogólnem zdaniem było, że Kasztelanic nie miał czasu go zrobić; każdy jednak po cichu się go spodziewał. Otwarcie pokojów i rozpieczętowanie odłożono wszakże do jutra.
Sobocki i Jasiek drżeli wyczekując chwili stanowczej, ale pierwszy nadrabiał miną jeszcze, gdy drugi zaszywał się w pokorę.
O południu nikogo w salonie nie brakowało; urzędnik przysłany dla zdjęcia pieczęci oczekiwał tylko hasła, którego nikt dać nie śmiał. Zbliżała się godzina rozwiązania wszystkich nadziei i obaw. Pan Piotr, który wiekiem i powagą przodkował, odezwał się że przystępują do rozpatrzenia pozostałości i poszukiwania testamentu. W tejże chwili Sobocki, który najwięcej mówił i krzątał się, nagle zniknął; Jaś zobaczył to, ale że użyty został za przewodnika, choć go to niepokoiło, odstąpić nie mógł.
Pierwsze drzwi do pokoju, oddzielającego salon od sypialni, zostały otworzone i biuro w którem znajdował się testament wpadło naprzód w oczy wszystkim. Złamano pieczęci.... poczęto poszukiwanie, i szufladka po szufladce rozpatrywano nagromadzone papiery, po większej części mniej ważne. Były to listy i kopje odpowiedzi, rachunki, notatki, regestra; już ostatnią kryjówkę pominąć nawet mieli, sądząc ze znalezionego, że tu nic więcej oczekiwać nie można, gdy pan Piotr wysunął się i zawołał:
— Co to jest?
— Testament! — krzyknął ktoś spojrzawszy na napis i pieczęci.
— Testament! — powtórzyło kilka głosów, między któremi pana Pawła górował...
Oczy wszystkich zwróciły się na plik, i serca zabiły, pomięszanie rozlało się po twarzach.
— Stary zrobił testament! zrobił testament! — odzywali się niektórzy wyciągając szyje i usiłując przybliżyć do biura — to rzecz dziwna!
— Nietylko że go zrobił — dodał pan Piotr z uwagą mu się przypatrując — ale że go złożył w przechodnim pokoju, w biurze widocznie przeznaczonem na skład najmniej ważnych papierzysków.
— Może właśnie — przerwał urzędnik uśmiechając się — tam gdzie wiedział, że się go najmniej spodziewać można...
— Prosimy o odczytanie! — krzyknął niecierpliwy pan Paweł, myśląc już zaraz o wyrwaniu się do domu, i traktacjach z Hieronimem, jeśliby było o co.
— Za pozwoleniem — wstrzymał pan Piotr — naprzód, obejdźmy wszystko, przekonajmy się że pieczęci nienaruszone... później przystąpimy do czytania ostatniej woli zmarłego.
Milczeniem wszyscy na to zezwolili; testament zatrzymał urzędnik, biuro zostało zamknięte, poszli dalej.
W sypialnym pokoju wszystko jeszcze przypominało niedawno ztąd odbiegłe życie, tylko zegarki nie ponakręcane stanęły; krzesło z którego spadł uderzony apopleksją Kasztelanic, jeszcze stało na środku, obok na stoliczku szklanka z lemoniadą, przyniesiona przez panią Tryze. Oczy spadkobierców chciwie się zwracały na wszystkie strony, szukając kosztowności, o których tyle prawiono, ale ich nie było wiele na wierzchu. Wzmogła się ciekawość gdy przyszli do drzwi tajemniczego pokoju, w którym po kilka godzin na dzień trawił starzec. Jaś przystąpił z kluczem; drzwi których progu nie przeszedł oddawna nikt obcy, otwarły się dla ciżby. Nic nie wyrówna zajęciu, z jakiem się tu cisnęli wszyscy...
Pokój ten widziany przez Jasia, jużeśmy powierzchownie opisali; w pośrodku był stół z fotelem i krzesłem, na którym leżały rachunki jakieś niezrozumiałe i kilka talij kart, kałamarz i ołówki. Na ścianach parę obrazów, nędznych kopij z włoskiej szkoły, wystawiały szkaradne sceny rozpusty... Niektórzy uśmiechnęli się spojrzawszy na nie, inni odwrócili oczy. Szafy i kufry pozamykane były szczelnie; dziedzice nie śmieli ich jeszcze przetrząsać, odemknięto tylko jednę i znaleziono stosy kart, flaszek, proszków, pigułek i znowu rachunki....
Każdy rad był się dowiedzieć, co się tam działo w tych okutych skrzyniach, które do koła pokój otaczały, w szkatułach i szafeczkach poustawianych po kątach; nikt nie śmiał zaproponować oglądu. Rzuciwszy więc tylko okiem po izbie do czasu zrobienia inwentarza, wysunęli się po jednemu dziedzice i znowu przyłożono pieczęci... a urzędnik zabrał klucze.
Każdemu spieszno było do testamentu, i gęstem kołem stanęli wszyscy przy urzędniku, który powoli rozpatrując stan koperty, nienaruszoność pieczęci rozpostarł arkusz.
Na nim było tylko kilka wierszy.
Jaś drżał jak liść; cisza głęboka panowała w sali...., oczekiwanie wyrażało się posępnem, głuchem milczeniem. Ostatnia wola zmarłego, zamkniętą była w kilku słowach, zapisywał cały swój majątek dorobkowy Antoninie córce Józefa Zawilskiego i mężowi jej Sobockiemu, oddając wszystko pod zarząd męża, a Jasiowi i Michałowi Zawilskim, zostawując po 50.000 złotych; resztę familji usuwał zupełnie.
Jaś jakby piorunem rażony, zbladł, usta zaciął i gdyby nie to, że był oparty o stół, upadłby może, tak silnie uczuł cios, który go raził. Wszyscy zdziwieni, osłupieli prawie, spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc ani powodu, ani znaczenia tak dziwnego testamentu.
— Cóż to jest? — zawołał nareszcie pan Piotr biorąc do ręki papier, na którym znalazł podpisy świadków zmarłych i datę dwuletnią. — Co to jest? co to znaczy, dlaczego zmarły zapisał wszystko jej jednej?
Na to zapytanie naiwnie rzucone, nikt nie odpowiedział, bo wszyscy je właśnie zdumieni sobie samym zadawali, nie umiejąc rozwiązać. W twarzach przytomnych malował się zawód doznany, boleść, niepokój, niepewność; z kolei brali do rąk testament, rozpatrywali go i nie wiedzieli co począć. Sobockiego jeszcze nie było.... Wszedł właśnie niezgrabnie udając obojętność, gdy pan Antoni włożywszy na nos okulary, po raz trzeci odczytywał wolę zmarłego, kiwając głową i czmychając nad każdym wyrazem.
— Winszuję państwu — odezwał się poważnie do przybyłego pan Piotr, wskazując ręką na kartę — żona i pan jesteście spadkobiercami zmarłego wyłącznemi. Pan Jan i Michał biorą tylko po pięćdziesiąt tysięcy. Nie pojmuje z nas nikt tego rozporządzenia, to pewna, ale je szanować będziemy....
Sobocki, zapomniawszy odegrać zdziwienia i radości, jak wypadało, podniósł głowę na obietnicę szanowania woli nieboszczyka z uśmiechem prawie szyderskim, mogącym znaczyć: — Chcielibyście ukąsić, ale nie potraficie.
Kilku uważniejszych uderzeni zostali wyrazem jego twarzy, dziwnie z okolicznościami niezgodnym.... Sobocki ukośnie spojrzał na Jasia, którego okiem szukał, i zadrżał czytając w nim złość, jaką wyrażały rozpalone oczy, chmurne czoło i zacięte do krwi wargi, z których kropla ciekła czerwona.
— Pan Piotr — odezwał się powolnie Antoni, wznosząc oczy ku Sobockiemu, — Pan Piotr mówi to w swojem imieniu, gdyż my, pozostali spadkobiercy nieboszczyka, nie myślimy przyjmować testamentu, dopóki go ścisły rozbiór nie okaże prawomocnym.
— Jakto? — obruszył się Kancelista. — Państwo byście śmieli mu zaprzeczyć?
— Naprzód — powolnie dodał August Pobiała z wysokości spoglądając na Sobockiego, — nic nie dowodzi, że późniejszego testamentu nie ma! Są tu formy! ale rzucony był do biurka między śmiecie, w przechodnim pokoju, datowany od lat dwóch; trochę osobliwsza i to, że świadkowie podpisani oba umarli! Prosimy o złożenie oryginału w sądzie....
Zadrżał Sobocki, widocznie zmieszał się, chciał ujść, wstrzymał, odwaga go opuszczała. Nie spodziewał się widać żadnej opozycji, i ta go nie przygotowanym schwyciła. Wzruszył ramionami, jak mógł zdobył na umiarkowanie i po chwili wybąknął:
— Anim wiedział o takiej woli zmarłego, anim się o nią starał.... zresztą, jeśli do prawa uciec się będzie potrzeba, z obowiązku męża, muszę bronić majątku żony mojej i dziecięcia.
— Ciekawym — syknął Jaś z kątka nagle, — jak opiekę Antosi i jej jedynaka powierzyć można człowiekowi, który ją zmusił do ucieczki z własnego domu?
Śmiech szyderski towarzyszył tym kilku wyrazom z pogardą wyrzeczonym. Sobocki spuścił głowę.
— Wszystko to — rzekł gniew tłumiąc — prawo rozstrzygnie; ja, jako jedyny spadkobierca proszę o zdanie mi majątku.... Ci panowie niech się procesują kiedy chcą.
— Powoli! powoli! — przerwali Pobiałowie i pan Piotr — my żądamy pieczęci, administracji i procesu!
Nikt nie zważał, jak wśród zamieszania zrodzonego tą sceną, Paweł, który nie wiedział co z sobą zrobić, a miał wyraźny rozkaz od żony przybycia dla narady natychmiast po odczytaniu testamentu, wysunął się z pokoju, dopadł swojej bryczki i poleciał do domu.
Byłby rozpaczał zaprawdę, gdyby opór pana Piotra, Antoniego i Pobiałów, nie czynił mu nadziei złamania testamentu i unieważnienia go; wszakże szalenie bolała go głowa, rzucał się zjadły, zaciskał pięści i zmieniony udręczeniem do niepoznania, wpadł do dworu w Horoszkach. Przez chwilę nikt się słowa od niego dopytać nie mógł..... Hiacyntha trzeźwiła go, żona niecierpliwiła się, córka ruszała ramionami z politowaniem.
— Cóż się stało? Był testament!
— Był! był!
— Komuż zapisał? komu zapisał?
— Antosi Sobockiej....
— Ale to nie może być! Cóż jej zapisał?
— Wszystko!
— Wszystko! — krzyknęła Julja łamiąc ręce i spoglądając na Petrę. — Rozumiem — dodała z gorżkim uśmiechem. — Pawle! Pawle, czy ci się nie śni, czyż to być może?....
— Tak jest.
— I wy na to zezwalacie!
— My, to jest Piotr, ojciec i inni, nie chcą na to pozwolić, będzie proces.... możnaby w ciągu sprawy, widząc jak to pójdzie, ponabywać pretensje.... Właśnie przyjechałem się z tobą naradzić.... ojciec postąpi jak ja go namówię.... Czy się mamy łączyć do procesu?
— Do procesu! do ostatniej koszuli! — odezwała się Julja — to się ma rozumieć! tu nie ma nad czem myśleć. Waćpan odmień konie, siadaj i jedź napowrót.... będziemy się procesować! musiemy! Całą fortunę jej jednej, to się nie utrzyma! to być nie może.
Nie dano nawet wytchnąć Pawłowi, który napojony naprędce fusami zamiast kawy, musiał wsiąść na bryczkę znowu, z poleceniem żony aby się procesowano do upadłego, i ruszył nazad do Strumienia.
Chciał on wstąpić do Hieronima i oznajmić mu o testamencie, ale Julja teraz mniej o braterstwo dbająca, powiedziała mu, że do nich z tem poszle, i czem prędzej wyprawiła napowrót.
Hieronim, wróciwszy z pola późnym wieczorem, znalazł karteczkę, odczytał ją, nie zdziwił się wcale, ruszył ramionami i do żony się tylko odezwał:
— Widzisz kochanie, otóż i po Horoszkach i po naszych nadziejach! Antosia bierze owe miljony! Cha! cha! niechże ja, to ja.... niewielem się i niedługo spodziewał; ale inni, co za zawód okrutny!.... Doprawdy żal mi ich serdecznie.
Konstancja z westchnieniem spuściła głowę: — Wola Boża — rzekła — szczęściem, że cię to nie trapi!
Bryczka pana Pawła, wpadająca na dziedziniec z jednej strony, zetknęła się prawie z drugą, od parafjalnogo miasteczka wiozącą księdza proboszcza Bakałowskiego. Z nim razem weszli do sali na dole, w której niemal całe wczorajsze zgromadzenie znajdowało się jeszcze, miano rozpoczynać spisywanie inwentarzy i ścisły przegląd papierów, gdyż wielu z familji oczekiwali w nich czegoś jeszcze....
Na progu ukazujący się proboszcz, zwabił naprzeciwko siebie pana Piotra, Antoniego i Augusta — podeszli ku niemu witając go uprzejmie.
— Darujcie mi panowie Dobrodzieje — odezwał się kapłan — alem opóźnieniu nie winien... byłem u krewnych, nie przewidywałem nigdy tak nagłej śmierci Kasztelanica....
— Któżby się był mógł spodziewać tego — odparł pan August. — Wszakże dziękujemy panu Dobrodziejowi za starania jego wikarjusza; wszystko co się tyczy pogrzebu odbyło się jak najprzyzwoiciej....
Ksiądz skłonił głową.
— Ja bo mam względem Waćpanów Dobrodziejów inny jeszcze obowiązek.
— Obowiązek? — podchwycił pan Piotr.
— A tak jest, nieboszczyk powierzył mi testament! — rzekł ksiądz Bakałowski.
Sobocki, który odepchnięty od wszystkich, stał w kącie z wyrazem wyzywu na twarzy, dosłyszał z cicha wymówione słowa, porwał się z miejsca i zdrętwiał.
— Testament! — powtórzyli wszyscy! — drugi testament! drugi testament! I odżywione na twarzach nadzieje błysnęły, a co żyło skupiło się do księdza.
— Jakto drugi? — zapytał proboszcz — alboż był jaki inny? ja wiem z pewnością, że zmarły ten jeden tylko przygotował....
Głuchem milczeniem przyjęto te wyrazy i oczy zwróciły się na Sobockiego, który zdawał się chcieć a nie módz uciekać. Stał jak obwiniony, potępiając się swoim przestrachem.
— Tak jest — kończył ksiądz Bakałowski — nieboszczyk, którego raz tylko widziałem, na krótko przed śmiercią swoją, wezwał mnie do siebie pod pozorem układu o dziesięciny. Przybyłem, ale mi nie dał mówić o nich, i począwszy się uskarżać na tych co go otaczali, nie mogąc nikomu zaufać, oddał mi swoją wolę ostatnią, wyraźnie nadmieniwszy, że to był jedyny jaki zrobił testament.
To mówiąc proboszcz wydobył kopertę starannie opieczętowaną i ukazał ją przytomnym.
— Za pozwoleniem — rzekł wymownie pan August — ponieważ charakter kapłana i osoby jego ręczy za rzetelność tego co Waćpan Dobrodziej nam powiadasz, cóż znaczy pierwszy testament? Były to więc rzeczy podrobione... Stary axiomat, is fecit cui prodest, zniewala nas naprzód upewnić się o osobie tego, którego mamy prawo uważać za szalbierza...
Obrócił się do urzędnika, wzywając go żeby Sobockiego aresztowano, gdy kancelista nagle przecisnął się przez ciżbę stojących i gnany strachem panicznym, począł uciekać. Ruszył się wprawdzie dla formy urzędnik, ale nikt nie chciał więcej łapać obwinionego, który szczęśliwie umknąć potrafił.
Teraz większa jeszcze ciekawość podbudzała do odczytania testamentu, a pan Paweł, docisnąwszy się do stolika przy którym otwarty został, uchem ciekawem chwycił następujące dobitnie odczytane wyrazy:
„Nie miałem myśli i zamiaru majątkiem moim rozporządzać, bo mi to zupełnie obojętne, kto go po mnie weźmie; dla nikogo z krewnych moich nie mam szczególnego afektu, ani wdzięczności. Ostatniemi czasy nadskakiwania jednych, zdrady drugich osób do familji należących, poddały mi myśl zawiedzenia nadziei wszystkich. Tyle mi dokuczali i ci których miałem przy sobie, i ci którzy się naciskali, obsypując grzecznościami i interesowanemi nadskakiwaniami, że powziąłem niezłamaną wolę zostawienia majątku komuś całkiem mi nieznajomemu. A że z całej familji mojej, jeden tylko pan Hieronim Zawilski nigdy u mnie nie był, nic mi nigdy nie przysłał, listów do mnie nie pisywał, i z tego wnoszę, że więcej wart od innych, których miałem szczęście poznać; przeto temuż JMP. Hieronimowi Zawilskiemu, synowi brata mojego Antoniego, przelewam, zapisuję, zostawiam, daję i darowuję, wszystko co w dniu śmierci mojej, w majątku ruchomym i nieruchomym mieć będę, nic nie wyjmując i nie ekscypując. Ażeby zaś ta wola moja najmniejszej nie ulegała wątpliwości, drugi podobnie co do słowa spisany testament, przesyłam do sądu głównego. Co własnoręcznie, przytomny na ciele i umyśle zupełnie zdrów, podpisuję.

Stanisław z Zawila Zawilski
Kasztelanic Pr.... mp.

Paweł mało nie oszalał słysząc te słowa, nastawiał uszy, usiłował zrozumieć, w głowie mu się mięszało, nie pojmował.
Pan Piotr mimowolnie się rozśmiał, a za nim pan August choć kwaśno, ale dla dobrego tonu poklasnął.
— A to pocieszna historja! — zawołał stary pan Antoni zrywając się z krzesełka — Hieronim sukceduje! Hieronim! to żarty chyba!
— Wcale nie żarty — odparł ksiądz Bakałowski — najmniejszej nie ma kwestji; testament jest jak być może najważniejszym, a jakkolwiek powody dziwne, wie podobno Bóg co robi.
Reszta współdziedziców stała, poglądając wzajemnie na kwaśne swe twarze, aż wielkim chórem wybuchło oburzenie.
— To szaleniec! — wołał pan Józef kulą stukając o podłogę — patrzcie! odpisywał ślicznie! dziękował, wdzięczył się a figla chciał splatać za nasze dobre chęci. Niech żeby był powiedział, że mu te grzeczności nie w smak, bylibyśmy się chętnie od nich uwolnili...
— Taki testament — dodał pan Paweł — w pierwszym ferworze, może być zwalony, bo w nim jest widoczny ślad pomieszania!
Inni tę myśl pochwycili za nim.
— Tak, tak! to dowód nieprzytomności! to wyraźne pomieszanie.
— Za pozwoleniem — przerwał proboszcz żywo — mówiłem z nim prawie całą godzinę, i poświadczę, że pisząc to był najzupełniej przytomny. Obowiązkiem jest moim uczynić to zeznanie, a obowiązkowi nie uchybię.
Zawstydził się trochę pan Paweł, zamilkli żwawsi, pospuszczali głowy...
— Nie! nie! — zawołał pan Piotr — nie mamy i nie możemy nic przeciwko temu testamentowi; ja pierwszy bronić go będę. — Hieronim zasłużył na tę łaskę losu; zresztą, któż z nas dorobkowym majątkiem rozporządzić prawa mu odmówi? Ktokolwiek myśli o procesie niech będzie pewien, że darmoby się nań naraził — testament się utrzyma.
— Nie ma najmniejszej wątpliwości — rzekł ksiądz.
— I ja tak myślę — dodał pan Antoni.
— To pewna! — potwierdził urzędnik.
Inni milczeniem się zgadzali. W istocie, nie było powodu oponowania; Paweł zwąchał że nie ma innej rady jak zawczasu sobie brata zaskarbić; znowu więc z pokoju się cichaczem wymknął, siadł na ledwie wyprzężoną bryczkę, i choćby konie popadać miały, poleciał nazad.
Całą noc tak tłukł się po najgorszej drodze, usiłując wyprzedzić umyślnego, którego do Hieronima z oznajmieniem wyprawić miano. Nad rankiem, niepopasając nigdzie, ochwaciwszy parę koni, stanął przed zamkniętym dworkiem, a że pilno mu było zobaczyć się z żoną, począł stukać do drzwi i budzić w najlepsze usypiających jeszcze.
Julja przelękła się spostrzegłszy go przybywającego o tak niezwykłej godzinie, a miarkując z tego jak ważne przygnać go musiały okoliczności, dostała palpitacji serca. Panna Hiacyntha wbiegła w nocnym dezabilku, przerażająca swą kościstą fizjognomią, ale tak ciekawa, że ją nawet od napadu na pokój sypialny, przytomność pana Pawła nie mogła powstrzymać.
Ocucono serdecznym śmiechem zagrożoną Julję, i Paweł, widząc jaki skutek wywarło na nią same jego przybycie, nie wiedział już czy dalej mówić czy milczeć; łatwo mu się było domyśleć, co za wrażenie zrobić może wiadomość o drugim testamencie, na korzyść Hieronima.
Wahał się jeszcze co począć, gdy Julja wpadła nań z gniewem prawie.
— Mówże, czegoś tak wleciał i mnie przeraził; co się znowu stało z tą przeklętą sukcesją?
— O prawda że przeklęta! — westchnął pan Paweł, zbolałe czując już w sobie kości od nieustannych przejażdżek — ale tu znowu całkiem nowe historje!
— Cóż nowego! co nowego?
— Oto naprzód że pierwszy testament był podrobiony i pokazał się fałszywy; pisał go widać i podrzucił Sobocki, jak? nikt nie wie. Kasztelanic zrobił wprawdzie testament, ale go powierzył do schowania księdzu Bakałowskiemu. Proboszcza nie było gdy umarł, dopiero teraz powrócił i zjechał z testamentem. Sobocki, jak się tylko dowiedział o tem, drapnął.
— Ale cóż w nowym testamencie, na miłość Boga? — krzyknęła Julja — czy go czytali?
— Czytali — dodał smutnie pan Paweł — ale i drugi nie rozumniejszy od pierwszego.
— I komuż znowu zapisał? Jasiowi?
— Gdzież tam!
— Faworytom?
— O! nigdy nie zgadniesz.... To był szalony starzec, pisze że tyle mu familja dokuczyła, iż jednemu temu zapisuje, którego w życiu na oczy nie widział, to jest Hieronimowi!
Julja krzyknęła przeraźliwie, w jednej koszuli porwała się z łóżka i poczęła biegać, wołając:
— Proces! proces! to być nie może!
— Ani sposobu zwalić testamentu! — odparł skłopotany pan Paweł — wszyscy tam nad tem myśleli, ale darmo... Teraz wszyscyśmy na łasce Hieronima.
— A! Jezu! — zawołała żona — czyż można było doczekać takiego upokorzenia! My, ubożsi od niego! my! na jego łasce! a! to umrzeć potrzeba... Słyszysz, Hiacyntho, słyszysz to! pojęta to rzecz!
— Niechże się pani uspokoi — przerwała usiłując dogodzić latającą po pokoju panna Hiacyntha. — Pani się rozchorujesz.
— Tak! a tu potrzeba radzić! — dodał Paweł, dość stoicznie znosząc fochy żony.
Julja usiadła przecie, ale strapiona, złamana, i zadumała się mocno, głęboko; westchnienie po westchnieniu burzliwie wydobywały się z jej piersi... chciała płakać i złość nie puszczała łzów.
— Co tu począć? — mruczeć zaczęła — co zrobić? upokorzenie! nieszczęście! — Czy Hieronim wie już o tem?
— Właśnie jeszcze nic dotąd nie wie, a ja mało karku nie skręciłem po nocy lecąc tu, chcąc wyprzedzić posłańców... Możemy jeszcze powtórnie się zbliżyć do niego; on nie wiele dba o miljony, kto wie, moglibyśmy piękny zrobić interes!
Julja żywo się uśmiechnęła.
— Trzeba próbować — rzekła spokojniej — pójdziesz do niego jutro rano, jak gdybyś nic o drugim testamencie nie wiedział, będziesz serdecznym... musisz się starać go sobie zjednać.
— Pójdę — odpowiedział Paweł — popróbuję, ale mnie inna myśl przychodziła...
— Otóżem ciekawa.
— Na co jemu taki majątek! — odparł mąż po cichu; trochę się wstydząc przed sobą myśli, z którą się musiał wynurzyć... On o to nie dba i zająć się taką fortuną nie potrafi. Dalibyśmy mu Horoszki, niby na niewidziane schedę jego targując... kto wie, mnie się zdaje, że za nie zrzekłby się wszystkiego...
Julja pomyślała chwilę, kiwając głową.
— A! zapewne — rzekła — pięknieby to było, ale czy się uda... Dowiedzą się ludzie, że na pewno traktowałeś... będą cię palcami wytykać za brata.
— O! moja pani! — odważył się powiedzieć pan Paweł — milionowych nie wytykają palcami...
— Upokarzająca to dla ludzkości, ale pełna rzeczywistości prawda! — powiedziała panna Hiacyntha.
— Nie! nie — szepnęła Julja... to by się utrzymać nie mogło... to niepodobna!
— Hieronim jak raz da słowo, dla milionów go nie złamie — rzekł Paweł.
— Myślisz?
— Jestem tego najpewniejszy.
— Ale tobą pogardzać będzie jak oszustem...
Uśmiechnął się pan Paweł.
— Miliony Julko, to wielka rzecz; warto coś dla nich przecierpieć, a w sumieniu będę spokojny, bo Hieronimowi to niepotrzebne — naiwnie dokończył brat.
— Róbże sobie co chcesz, kiedyś tak rozumny — odpowiedziała kładąc się w łóżku Julja — ale to już nie będzie ani moją radą, ani moją głową; coś z niego skorzystać, nie mówię; tak go podejść znowu! to się choć wynosić z kraju...
— No! to się wyniesiemy! — zawołał pan Paweł — ja z tym majątkiem znajdę wszędzie kraj i przyjaciół, i stosunki...
Julja pomiarkowała, że szlachetnego zapału męża wstrzymać nie potrafi, wolała ustąpić mu, zostawując sobie w zapasie swobodę wyrzucania mu jego postępku, jeśliby się nie udał.
Pan Paweł, jakkolwiek umęczony mocno drogą, nie położył się spać, konie kazał schować i z niecierpliwością dnia i godziny wyglądał żeby do Hieronima przystąpić. Dziwne a coraz zuchwalsze projekta przechodziły mu przez głowę — a zasadą wszystkich było oszukanie brata.
Nareszcie, niecierpliwie oczekiwany ranek zaświtał, rozedniało, pogodny zimowy dzionek, ze słońcem tak w naszej chmurnej zimie drogiem, wesołe liczko pokazał.
Później nieco można było Hieronima nie zastać, mógł nadbiedz posłaniec, potrzeba się było spieszyć i choć godzina nie ze wszystkiem się godziła do odwiedzin, pan Paweł pospieszył do dworku. A idąc dumał i dumał.
— Do czego to jemu! do czego! ani użyć, ani się tem pocieszyć nawet nie potrafi!
Sumienie gryzło trochę, usprawiedliwiał się jak mógł przed samym sobą.
— Tak! tak! — mówił — on tego ani pożałuje.... dosyć mu bardzo Horoszek.... a już mu całe oddam i ustąpię.... remanent tylko mógłbym wyekscypować.... Ale nie! powiedzą żem zbyt rachunkowy! oddam mu je z remanentem, jak są!
Przed bramą spotkali się z Hieronimem, który ze strzelbą na ramieniu, wesół i uśmiechnięty, wychodzi na polowanie.
— A! dzień dobry.
— Dzień dobry ci bracie.
— Cóż to, na polowanko?
— Jak widzisz, trochę ponowy, szadź przytem, psy dobrze pójdą, może się zajączek jaki zastrzeli. Kostusia lubi zwierzynę.
— A ja, panie Hieronimie, jak widzisz, gdyby z krzyża zdjęty; powróciłem ze Strumienia, darmo kości nabiwszy. Właśniem ci przyszedł zwiastować... wszak to....
— Ale ja wiem o wszystkiem.
— Jakto! — z przestrachem spytał Paweł.
— Sobocki tedy sukceduje; wygramy na tem, bo z kancelarji wyleci i da nam pokój. — To mówiąc rozśmiał się Hieronim i chciał iść dalej, bo mu pilno było użyć pięknego ranka; gdy Paweł, który nie bardzo rad był go puścić, wstrzymał go nieco.
— Chciałem się z bratem rozmówić trochę — rzekł — bo to jednak rzeczy nieskończone! Kto wie! będziemy się procesowali, może i co wygramy!
— A! to się sobie procesujcie i wygrywajcie — odparł obojętnie ruszając ramionami myśliwy — mnie szkoda ranka, idę do lasu...
— No! to przejdziemy się trochę razem, bo i ja chciałem użyć świeżego powietrza — dodał szybko Paweł nie chcąc wypuścić brata.
— Ale ci to nie przywykłemu może zaszkodzić? — rzekł Hieronim — ty rzadko w takiej porze się przechadzasz.
— I owszem! i owszem; ale w którąż idziesz stronę?
— Ku Zahałemu, jak widzisz!
— To dobrze; ja chcę moją sienną stertę zobaczyć to będzie po drodze... pójdziemy razem.
— Nie wiem tylko czy ty się ze mną zejdziesz?
— O! ja tak szybko chodzę! nie uwierzysz! — prędko podchwycił Paweł. — Otóż, o czem to mówiliśmy! a! o tej przeklętej sukcesji! Wystaw sobie, wszyscy są za procesem...
Hieronim powtórnie ramionami ruszył.
— Jeśli chcą, niech próbują szczęścia...
— I ojciec nawet...
— Szanuję wolę jego, nie podzielam zdania...
— A więc, ty, tobyś się gotów i zrzec coby na ciebie przypadło? — podchwycił niby śmiejąc się Paweł.
— Zrzec się, nie — rzekł Hieronim — mam dzieci, panie Pawle; ale że należeć do procesu nie mogę to pewna.... pieniędzy nie mam, głowy do niego wcale... do czegóżbym się zdał?
— Wszyscy mówią, że coś wygrać możemy!...
— Dałby to Bóg, ja w to nie wierzę!
Rozmowa toczyła się tak obojętnie, i do propozycji nie było jakoś zręczności; choć się Paweł usiłował zbliżyć do nich, szło mu oporem, język kołowaciał w ustach.... a tu strach jeszcze, by posłaniec nie nadbiegł.... Szczęściem byli w polu, gdzie ich odszukać było nie łatwo.
— Co do mnie — powoli rzekł po chwili — ja muszę ojcu do procesu dopomagać.... nawet miałem tę myśl, żeby wszystkich co o to nie bardzo dbają schedy ponabywać i samemu już parać się z panem Sobockim.
Hieronim spojrzał na niego, ale pan Paweł oczy miał spuszczone, minkę niewinną.
— A! nabywasz — uśmiechnął się Hieronim. (Teraz to rozumiem — dodał w duchu — po co ze mną ku Zahałemu poszedł). Cóżbyś naprzykład dał za moje nadzieje? jam ci je gotów bardzo odstąpić.
Paweł aż zadrżał, ale pomyślał sobie: jak mu dam od razu całe Horoszki, pomiarkuje że coś jest, będę się powoli targował — więc zaczął:
— Naprzykład, a cóżbyś ty chciał?
— Ja? — rzekł Hieronim — toby potrzeba pomyśleć co to może być warto; słuszna jest żebyś zarobił, bo cię proces i kłopotu i pieniędzy siła będzie kosztował; nie zechcesz jednak zapewne żebym znowu wiele tracił.
Paweł tylko pomruczał coś pod nosem:
— W najszczęśliwszym razie — dodał pierwszy, licząc spadek po Kasztelanicu do trzech milionów, na schedę ojca wypadłoby do sześciukroć, a że nas jest troje, po dwakroć na każdą głowę. Trzeba naturalnie żebyś coś zyskał. Mówił i uśmiechał się Hieronim, mając to wszystko za żarty; Paweł słuchał bardzo uważnie.
— Ho! ho! wysoko bo widzę cenisz to co jeszcze wydobyć z niczego potrzeba — rzekł serjo — ale ja, gdyby co do czego przyszło, ryzykuję.
— To też mówimy tylko aby mówić — odparł młodszy....
— No, ale gdyby się to na serjo traktowało? — począł Paweł znowu.
— Zdaje mi się, że to być nie może — odpowiedział pierwszy — bałbym się ciebie oszukać a ty mnie takżebyś nie chciał zapewne.
Gdy to mówił, wołanie jakieś za niemi słyszeć się dało; Paweł zadrżał i pobladł, Hieronim się odwrócił; ode dworku szybkim krokiem ktoś ku nim pędził. Oba poznać nie mogli kto to był taki, tylko poły starej kapoty wiatr mu podnosił, a na głowie żółciała stara lisia kapuza.
— Zaczekajmy, ktoś goni! — wstrzymał się Hieronim — choć doprawdy nie rad jestem gościowi rannemu, co mnie polowania pozbawi.
Postrzegł Paweł że nie było ratunku, i że dalsze upieranie się w traktowaniu zgubić go mogło; obawiał się żeby Hieronimowi nie powiedziano później iż był przytomny czytaniu drugiego testamentu, ruszył tedy konceptem i poznawszy iż goniący za niemi był dziadunio Dymitr, rozśmiał się serdecznie, rzucając w objęcia Hieronima, który zdumiony, nie pojmował co się tak nagle bratu stało.
— Widzisz, jakby to cię łatwo podejść i oszukać można, chciałem ci dać nauczkę!
— Co to jest?
— Nic.... tylko masz wiedzieć, że Kasztelanic cały majątek tobie zapisał!
— Dosyć żartów! — chmurno rzekł młodszy brat, co to ma znaczyć?
— Przysięgam ci, że tak jest! Cały, cały majątek!
Hieronim zupełnie nie zrozumiał, a już i dziadunio nadchodził coraz żywszym krokiem, wołając z daleka:
Szczasływomu szczastje[1] Jak się masz kochany dziedzicu! Stój! niech ci powinszuję!
— Państwoście się zmówili żeby mi głowę zawrócić! odezwał się Hieronim.
— Ale jak mi Bóg miły tak jest! tak jest! jak mówię, kochany braciszku! — krzyknął Paweł — Kasztelanic zrobił cię jedynym sukcessorem wszystkiego.
— Cóż mu się stało? za co? jak?
— Za to żeś nigdy u niego nogą nie postał! — dodał zdyszany dziadunio, nadbiegając z oczami pełnemi łez, które i mróz i rozczulenie wyciskały. Stryjna, wujna, bis ne rodyna![2] powiadają, a tobie właśnie stryjaszek się przysłużył! Oj! nie małego będziesz miał kłopotu!
I zacierał ręce i śmiał się.
— A i pan Paweł tu? — dodał obracając się ku niemu.
— Właśnie go powoli przygotowując do jego szczęścia, oznajmywałem o tem, ale nie chce wierzyć.
— To rozumiem — odparł pan Dymitr Pałucki — łatwiej biedzie niż szczęściu dać wiarę, ale tymczasem tak jest. Tiahny kobyło, chocz tia ne myło.[3] Cóż ty na to, panie Hieronimie?
Hieronim zupełnie nieprzytomny prawie, wodził ręką po czole, jakby sen jakiś dziwny chciał z niego odpędzić; zamiast radości twarz jego wyrażała zamyślenie głębokie, zawrócił się ku domowi.
— To być nie może! — powtórzył raz jeszcze — mnie zapisał! mnie! którego nie znał?
— Właśnie dlatego żeś mu się nie naprzykrzał, śmiejąc się dodał dziadunio. Lubię go teraz! szalony dziad, ale mu Pan Bóg raz w życiu rozum dał! Ale taki zawsze po przysłowiu prawda, że swyj koły ne ukusyt’, to uszczypne[4], bo testament nie słodki! Het! nas wszystkich obrzydził!
— Ale jakże to było? to sen chyba! — rzekł Hieronim — jeszcze nic nie rozumiem.
— Ot jak było — rzekł Dymitr — o Sobockim Waść wiesz, że próbował testamencik sobie sporządzić, może z Jasiem na współkę. Płut na płutie jediet i płutom pohaniujut[5] Tymczasem prawdziwy testament był u księdza Bakałowskiego; nadjechał z nim kiedyśmy jeszcze byli tam wszyscy, i z wielkiem podziwieniem wyczytaliśmy co słyszysz. Wyraźnie pisze, że dlatego i za to ci zapisał, iż u niego ani razu nie byłeś!
— Jakto? wszystko a wszystko! — wykrzyknął Hieronim.
— Co do grosza! witam cię milionowy chłopie — dodał dziadunio. — A co? tiażko nesty a żal pokinuty?[6] — rozśmiał się staruszek.
Odurzonego tym wypadkiem pana Hieronima wiedli tak do dworu, pan Paweł uśmiechający się gorżko i wesoły dziadunio, a już naprzeciw niego szła Konstancja żywo, obawiając się nie bez przyczyny wrażenia, jakie wiadomość nagła mogła sprawić na mężu.
Milcząc spotkali się małżonkowie.
— Słyszałaś? — spytał Hieronim.
— Wiem! wiem! Bóg nad miarę na nas łaskaw! a! serce mi pęka! dzieci nasze będą szczęśliwe!
Hieronim dziwnie się uśmiechnął.
— Kobieto — rzekł — alboż to pieniądz daje szczęście?
— Daj ci Boże zdrowie, żeś to miał siłę w takiej chwili powiedzieć! wykrzyknął dziadunio — nie oszalejesz od bogactwa!
Paweł to się uśmiechał, to krzywił i nie wiedział co począć z sobą, a odejść nie chciał, czując potrzebę zasługiwania się bratu.
— Potrzeba żebyś zaraz jechał do Strumienia — szepnął dziadunio — cała familja mnie tu po ciebie przysłała, czekając tam jegomości.
— Pozwólcie mi myśli zebrać, opamiętać się, rozmyślić, wytrzeźwić — odparł zbogacony — przyjść jeszcze do siebie nie mogę. Boję się żeby te skarby głowy mi nie zawróciły.
— Panie Pawle — cicho szepnął Dymitr — dajmy im trochę pokój, niech się z sobą poradzą i pocieszą, bo wielka radość jest jak wielkie strapienie, nie bardzo zdrowa. Ja do Waści na śniadanie.
Jakkolwiek Pawłowi nie chciało się odchodzić, gdy go pod rękę ujął dziadunio, musiał z nim ruszyć do dworu. Hieronim usiadł na ławce z żoną i głęboko się zadumał.
W większym dworze tymczasem oczekiwano niecierpliwie powrotu pana Pawła, a Julja powtarzała, chodząc z panną Hiacynthą po pokoju: — Na co to tym ludziom! do czego to tej sroczce! prawdziwie, zawszem myślała, że los głupi, ale nie myślałam żeby do tego stopnia się omylił!
Po twarzy pana Pawła poznać było łatwo, że nic nie zrobił; nos miał czerwony od przymrozku i spuszczony na kwintę, ale przy dziaduniu opowiedzieć nic nie mógł. Westchnął tylko.
— Jakże to Hieronim przyjął? — spytała Julja.
— Zachciałaś Asińdźka — odparł stary — to dziwny człowiek — dosyt z Lacha kurki[7], jemu to nie tyle radości co kłopotu narobiło!
— Zawsze się dostanie takiemu co nawet się nie ucieszy! — szepnęła Julja.
— Ale że użyć potrafi poczciwie — to ręczę — rzekł Dymitr.
Rozmawiano długo i żywo, a było bo o czem! Tak nagła zmiana położeń, to niespodziane wzniesienie się Hieronima, konieczność przypochlebienia się tym, któremi się gardziło, w głowie obojga państwa Pawłów pomieścić się nie mogły; chmurno poglądali, wzdychali i gdyby nie staruszek, mieli wielką ochotę jedno drugiemu wymawiać niepowodzenie, którego doznali.
W parę godzin, dawszy Hieronimowi wypocząć po wrażeniu, dziadunio ruszył do niego; ale pan Paweł nie puścił go samego, pociągnął także za nim.
Zastali oboje Hieronimostwo w pierwszej izdebce, zupełnie spokojnych i rozmawiających swobodnie; czoło miljonowego spadkobiercy już się było wypogodziło, znać tylko na powiece żony jeszcze nie zaschłą łzę jakąś. Dziadunio pilnie obejrzał twarze i wyraz ich go ucieszył.
— No! kochany Hieronimie — rzekł — Czas na czasu ne stoit[8], potrzeba ci do Strumienia jechać bo tam czekają na ciebie.
— Już kazałem zaprzęgać! — odpowiedział powolnie gospodarz.
— A i mnie weźmiesz z sobą; moja szkapa zmęczona — dodał Dymitr — pojadę z Waszmością.
— Dobrze, z całego serca.
— Ja także za bratem pospieszę — odezwał się Paweł — ale czy nie lepiejby było koczem mojej żony... pojechalibyśmy razem.
— A mnie kocz na co? — ze śmiechem zapytał Hieronim.
— Juściż tak wózkiem zajechać?
— Cóż to szkodzi?
— Śmiać się będą.
— Niech się śmieją!
Paweł poleciał wydać rozkazy zaprzęgania swojej najtyczanki; dziadunio sam został z obojgiem Hieronimostwem, ale o nic ich nie spytał, nic im nie radził. Hieronim też o spadku nie zagadał, chodził po izdebce zamyślony. Żona jego krzątała się około wyboru do drogi.





  1. Szczęśliwemu szczęście.
  2. Stryj — wuj — szatan nie krewny.
  3. Ciągnij kobyło, choć ci nie miło.
  4. Swój jak nie ukąsi — to uszczypnie.
  5. Łotr na łotrze jedzie, łotrem poganiają.
  6. Ciężko nieść, a żal porzucić.
  7. Dosyć z Lacha kurki.
  8. Czas na czasie nie stoi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.