<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Indret.

Śpiewak podniósł się w barce, w której z dzieckiem przepływał Loirę nieco wyżej nad Paimboeuf i uścisnął mu rękę z przesadą:
— Patrzcie, stary Jacku, jak tu pięknie!
Pomimo śmieszności i pospolitości zachwytu lichego aktora, rzeczywiście zachwycający widok przedstawiał się ich oczom.
Było to około godziny czwartej. Blaski srebrnego lipcowego słońca rozlewały się po falach długiemi pasami jasnych promieni, drgającą mgłą światła, w której ruchliwe milczące życie rzeki ukazywało się w szybkich zmianach złudnych widziadeł. Wysokie żagle, zbladłe w tem olśnieniu, posuwały się w dal jak oskrzydlone. Duże barki, naładowane aż po brzegi białą błyszczącą solą, szły z Noirmontiers, ubarwione malowniczemi ubiorami ludzi — mężczyzn w trójkątnych bretońskich kapeluszach i kobiet z suto przystrojonemi głowami, które bielały się i iskrzyły jak sól. Potem znowu przybrzeżne statki, podobne do pływających wozów, z workami zboża i beczkami na pokładach; dalej statki, ciągnące za sobą nieskończone szeregi bark, wreszcie trójmasztowy okręt, wracający z końca świata, po dwuletniej nieobecności do kraju, płynął po rzece wolno, prawie uroczyście, jakby przynosił z sobą spokojne skupienie odnalezionej ojczyzny i tajemniczą poezyę przybyłych z daleka przedmiotów. Mimo lipcowego upału, silny wiatr dął od morza po tych cudownych dekoracyach ze świeżością i swobodą szerokiej przestrzeni, tak że można było odgadnąć, iż nieco dalej, po za ścieśnionemi falami, które spokój słodkich wód opuścił, rozciąga się zielony, bezgraniczny ocean, szaleją bałwany i burze.
— A Indret? gdzie jest?... zapytał Jack.
— Tam. Ta wyspa naprzeciwko nas.
W srebrnej mgle, otaczającej wyspę, Jack ujrzał niewyraźnie szeregi topoli i wysokie kominy, z których wychodził gęsty czarny dym, brudzący swojemi płatami niebo. Jednocześnie usłyszał rozlegający się hałas, uderzania młotów w żelazo, kucie blach, szum przytłumiony, to znów głośniejszy śród rozmaitych dźwięków wody, a nadewszystko bezustanne, nieprzerwane chrapanie, jak gdyby wyspa była ogromnym parowcem, który, stojąc na kotwicy, poruszał kołami i działał nieruchomy.
W miarę zbliżania się łódki, zwolna, gdyż rzeka była duża i trudna do przebycia, Jack zaczął odróżniać długie budynki z nizkiemi dachami i poczerwienionemi ścianami, rozciągające się płasko i jednostajnie ze wszystkich stron, potem nad brzegiem rzeki, jak tylko można było okiem dojrzeć, rzędy ogromnych pomalowanych kotłów, których czerwoność sprawiała fantastyczny efekt. Statki rządowe do przewożenia ciężarów, parowe szalupy, ustawione w przystani — oczekiwały na te kotły, które na nie wkładano za pomocą wielkiej windy, wyglądającej na olbrzymią szubienicę.
U stóp tej szubienicy, stał jakiś człowiek i przyglądał się nadpływającej barce.
— To Roudic, — rzekł śpiewak — i z całej głębi swoich piersi ryknął: hura! hura! które zagłuszyło nawet szum warsztatów kotlarskich.
— To ty?
— Tak do licha! to ja... Czy jest na całym świecie głos równy mojemu?
Barka przybiła do lądu. Obaj bracia rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli mocno.
Byli do siebie podobni, tylko Roudic o wiele starszy, brak mu było tej tuszy, której przez śpiew i ułożenie tak prędko nabierają aktorzy. Nie nosił rozczochranej brody, jak jego brat, był wygolony, smagławy. Niebieska i wypłowiała wełniana czapka marynarska okrywała prawdziwie bretońską twarz, ogorzałą od morza, z maleńkiemi oczami, z bystrym wzrokiem, zaostrzonym drobiazgową i dokładną pracą.
— A co słychać u ciebie? zapytał Labassindre.... Klara, Zenaida, wszyscy jak się mają?
— Dzięki Bogu, zdrowi. Ach! ach! to nasz nowy uczeń. Miły chłopiec.... tylko nie wydaje się silnym.
— Silny jak wół, mój kochany, pierwsi paryzcy doktorzy ręczą za niego.
— Tem lepiej, gdyż rzemiosło u nas ciężkie. A teraz, jeżeli chcecie, pójdziemy do dyrektora.
Poszli długą aleją, wysadzoną pięknemi drzewami, która wkrótce zmieniła się na małomiasteczkową ulicę z białemi, czystemi i jednakowemi domami. Tu mieszkała część fabrycznych urzędników, majstrów i pierwszych rzemieślników. Inni zajmowali brzeg przeciwległy.
O tej porze panowała tu głęboka cisza; życie i ruch skoncentrował się w fabryce; i gdyby nie susząca się bielizna w oknach, rzędem ustawione doniczki z kwiatami przy szybach i krzyk kołysanych dzieci, wychodzący z otwartych drzwi, możnaby myśleć, że ta dzielnica była niezamieszkałą.
— Ach! chorągiew spuszczona — rzekł śpiewak, doszedłszy do drzwi warsztatów.... Narobiła mi ona nieraz strachu, ta święta chorągiew.
Objaśnił starego Jacka, że w pięć minut po przyjściu robotników do pracy spuszczona u wejścia chorągiew oznajmia o zamknięciu drzwi fabryki. Był to zły znak dla tego, kto się spóźnił; zapisywano go jako nieobecnego, a po trzeciej niebytności uwalniano.
Podczas tego objaśnienia, brat porozumiał się z odźwiernym. Wpuszczono ich do gmachu. Szum, hałas, chrapania, gwizdania, zgrzyty, zmieniające się nagle bez żadnego złagodzenia, odpowiadały sobie gwarem wielkich hall z trójkątnemi dachami, rozmieszczonych na pochyłości, przeciętej licznemi relsami.
Żelazne miasto.
Kroki odbijały się głośno na metalowych płytach przybitych do ziemi. Trzeba było przechodzić śród stosów sztab, roztopionego żelaza, kawałów miedzi, pomiędzy rzędami wybrakowanych armat, przywiezionych do przelania, zardzewiałych zewnątrz, wewnątrz zaś czarnych i jak gdyby jeszcze dymiących, które niszcząc ogniem, od ognia wreszcie zginąć miały.
Roudic, przechodząc, wskazywał różne oddziały fabryki.
— To skład, to warsztaty o wielkich maszynach, to mała kotlarnia, kuźnia, gisernia....
Hałas był tak wielki, że mówiąc trzeba było krzyczeć.
Zaduch gorąca, swąd z węgli, spalonej gliny i płonącego żelaza wydobywał się z niedotykalnym czarnym pyłkiem, który na słońcu zachowywał metaliczny połysk kamiennego węgla, mogącego się stać diamentem. Co jednak nadawało cechy życia tej pośpiesznej, ziejącej pracy, to bezustanne wstrząsanie ziemi i powietrza, ciągłe drganie, jakby pod fabryką było uwięzione olbrzymie zwierzę, które się targało, plując przez rozwarte kominy żarem i skargami. Z obawy, aby się nie wydać zbyt nowicyuszem, Jack nie śmiał zapytać, zkąd pochodził ów łoskot, który już z daleka zrobił na nim wrażenie.
Nagle stanęli naprzeciwko starego zamku z czasów Ligi, posępnego, z ogromnemi po bokach basztami, którego poczerniałe od dymu cegły straciły pierwotną barwę.
— Dyrekcya — rzekł Roudic.
A zwracając się do brata, spytał:
— Czy wejdziesz?
— Rozumie się. Dla czegóż nie mam zobaczyć „Małpy” i pokazać mu, iż mimo jego przepowiedni wyszło się na coś szykownego.
Widać było, że pysznił się swoją aksamitną kamizelką, że dumny z żółtych butów i z torby przez ramiona zawieszonej. Roudic nie zrobił mu żadnej uwagi, lecz zdawał się być zawstydzonym.
Przeszli podziemną galeryę, prowadzącą do starego gmachu, masę małych, nieforemnych, źle oświetlonych pokojów, gdzie kanceliści pisali nie podnosząc głowy. W ostatniej sali jakiś mężczyzna z widoku, surowy i chłodny siedział przy biurku, przy świetle wysokiego okna.
— Ach! to wy, ojcze Roudic.
— Tak, panie dyrektorze, przyszedłem panu przedstawić nowego ucznia i podziękować, że....
— To ten mały cudak. Dzień dobry ci, mój chłopcze. Podobno masz zdolność do mechaniki. To bardzo dobrze.
Potem, przypatrzywszy się uważniej dziecku, dodał:
— Powiedzcie mi, on nie wygląda na silnego. Czy chory?
— Nie, panie dyrektorze. Zapewniają mnie, że ma zadziwiającą siłę.
— Zadziwiającą — powtórzył, zbliżając się Labassindre, który na zdziwiony wzrok dyrektora, uważał za stosowne przypomnieć mu, że od sześciu lat opuścił fabrykę i wstąpił do teatru w Nantes, a ztamtąd do Opery Paryzkiej.
— Ach! doskonale pana pamiętam — rzekł dyrektor obojętnym tonem i wstał jakby dla przerwania rozmowy.
— Zabierzcie swojego ucznia, ojcze Roudic, i postarajcie się zrobić z niego dobrego rzemieślnika. Na panu mogę polegać.
Śpiewak zły był, że nie zrobił efektu i oddalił się bardzo zawstydzony. Roudic wyszedł ostatni z biura, zamieniwszy po cichu kilka słów z dyrektorem. Obaj bracia i dziecko doznali odmiennych wrażeń. Jack rozmyślał nad wyrazami: „on nie jest dość silny”, które mu każdy powtarzał od czasu jego przybycia; Labassindre trawił swoje upokorzenie; Roudic zdawał się być również zadumany.
Kiedy wyszli na dwór, Labassindre zapytał brata:
— Czy ci powiedział co nieprzyjemnego?.... On ma teraz jeszcze bardziej łotrowską minę, niż za moich czasów.
Roudic wstrząsnął smutnie głową:
— Nie. Mówił mi o Karolu, o synie naszej biednej siostry, który nie mało sprawia nam kłopotu.
— Nantais sprawia wam kłopot? rzekł śpiewak. Cóż on robi takiego?
— Od czasu śmierci matki, stał się skończonym hultajem, gra, pije i robi długi. A jednak zarabia ładne pieniądze w warsztacie rysunków. W całym Indret niema podobnego mu rysownika. Cóż z tego — wszystko traci na karty. Widać, że nie może nad sobą zapanować, bo wszyscyśmy go odciągali, dyrektor, ja, moja żona, nic nie pomaga. Płacze, martwi się, przyrzeka, że grać nie będzie, potem, jak tylko odbierze zapłatę, zmyka do Nantes i gra w karty. Już nieraz płaciłem za niego długi. Lecz teraz nie mogę. Mam swoje gospodarstwo, to znów Zenaida dorasta, trzeba ją ubierać. Biedne dziewczę! gdy pomyślę, że miałem zamiar wydać ją za kuzyna. Dopiero byłaby szczęśliwa! Zresztą sama go nie chciała, pomimo tego, że ładny chłopiec i uwodziciel jakich mało. Ach! kobiety więcej mają zdrowego rozsądku od nas.... Teraz staramy się go wyprawić ztąd, ażeby oderwać od złych znajomości. Właśnie dyrektor mi mówił, że znalazł mu miejsce w Guerigny. Nie wiem jednak, czy zuchwalec zechce jechać. Musi tu mieć jakieś stosunki i to go zatrzymuje. Nie wiesz czasem bracie? Pomów z nim dziś wieczór. Może ciebie usłucha.
— Bądź spokojny — postaram się o to — rzekł Labassindre poważnie.
Tak rozmawiając, przeszli żelazne ulice fabryki, zapełnione w tym czasie, po skończonej robocie, tłumem ludzi rozmaitego wzrostu i rzemiosła, upstrzonych bluzami, z któremi mięszały się surduty rysowników i tuniki nadzorców.
Jacka uderzyła powaga, z jaką odbywał się tu powrót do pracy. Porównywał ten obraz z krzykiem i potrącaniem się na trotoarze robotników paryzkich, wychodzących z warsztatów tak wrzaskliwie, jak uczniowie ze szkoły. Tutaj czuć było regułę i karność, jak na pokładzie rządowego okrętu.
Nad całą tą ludnością unosiła się gorąca ługowa mgła, której wiatr morski jeszcze nie rozwiał i która zawisła jak ciężka chmura w ciszy pięknego lipcowego wieczoru. Kuźnie wyziewały milcząco swoje gazy, para gwizdała kanałami, pot spływał po wszystkich czołach, a sapanie, które Jack słyszał przed chwilą, umilkło i ustąpiło miejsca oddechowi dwu tysięcy ludzkich piersi, wycieńczonych całodziennym wysiłkiem.
Gdy Labassindre ukazał się śród tego tłumu, zaraz go porwali.
Otoczyli go, ściskali grubemi rękami, rozmawiali.
— Widzicie, brat Roudica, ten, co zarabia sto tysięcy franków rocznie tylko za śpiewanie.
Każdy go chciał zobaczyć; gdyż mniemane bogactwo byłego kowala stało się w fabryce legendą. Po jego wyjeździe, niejeden z młodych towarzyszów badał głąb swojego gardła, aby się przekonać, czy nie znajdzie przypadkiem nuty, sławnej milionowej nuty.
Wśród uwielbień tego orszaku, oczarowanego do reszty teatralnym strojem, szedł śpiewak z podniesioną głową, mówił głośno, śmiał się, rzucał pozdrowienia „ojcom” i „matkom” do domków, z których wyglądały wesołe kobiece twarze, do szynków i piekarni, zapełniających tę część Indret, gdzie również umieścili się różnorodni przekupnie, którzy porozkładali na świeżem powietrzu swoje towary, bluzy, trzewiki, kapelusze, fulary, całą wędrowną kramarszczyznę, którą można widzieć około obozów, koszar i fabryk.
Gdy przechodził koło tych wystaw z towarami, zdawało się Jackowi, iż dostrzega znajome sobie twarze i przesłane mu przez tę grupę ludzi uśmiechy, lecz to było tylko chwilowe złudzenie, które prędko znikło w falach tłumu, rozpływającego się po dużem rzemieślniczem mieście lub przeprawiającego się na drugą stronę rzeki w długich barkach, wyładowanych, czynnych, licznych jak dla przejścia armii.
Gdy wieczór zapadł, ustawał ruch niknących mrówek. Zachodziło słońce. Wiatr odświeżał powietrze, kołysząc topolami jak palmami; wspaniały był widok pracowitej wyspy udającej się także na spoczynek, udzielony naturze na jedną noc. W miarę jak niknął dym, mnóstwo zieloności ukazywało się między zabudowaniami fabryki. Słychać było fale odbijające się o brzegi rzeki; jaskółki piszcząc muskały wodę skrzydłami i krążyły około ogromnych kotłów, leżących w przystani. Dom Roudica był pierwszy w rzędzie nowych budynków, postawionych szeregiem jak koszary, przy szerokiej ulicy po za pałacem. Młodziutka kobieta stała na progu drzwi o kilku schodkach, słuchając z pochyloną głową jakiegoś drągala opartego o mur i mówiącego z wielkiem ożywieniem. Jack myślał, że to była córka Roudica, lecz usłyszał, jak ten rzekł do śpiewaka:
— Patrz, moja żona prawi kazanie swojemu synowcowi.
Wtedy malec przypomniał sobie, co mu Labassindre mówił w drodze, że jego brat przed kilku laty powtórnie się ożenił. Kobieta była młoda, dość ładna, wysoka i szczupła, miała wyraz twarzy łagodny, ale zarazem zdradzała jakąś wątłość, zaniedbanie, z tą pochyloną postawą, którą pewnym kobietom nadaje ciężar zbyt obfitych włosów. Wbrew bretońskiej modzie, stała z gołą głową; w jedwabnej lekkiej spódniczce, w czarnym fartuszku wyglądała raczej na żonę urzędnika niż na wieśniaczkę lub rzemieślniczkę.
— A co?... prawda że ładna? rzekł Roudic, zatrzymawszy się o kilka kroków, trącając brata cały promieniejący dumą.
— Powinszować ci mój drogi, po za mąż pójściu jeszcze wypiękniała.
Ale rozmawiający tak byli zajęci sobą, że niczego nie widzieli i nie słyszeli.
Wtedy śpiewak, zrobiwszy okrągły giest zaintonował na środku ulicy donośnym głosem:

Witaj przybytku czystości,
W którym odgaduję obecność....

— Wuj rzekł obracając się ten, którego nazywano Nantais.
Nastąpiła chwila zamiany uścisków. Przedstawiono ucznia, którego Nantais zmierzył pogardliwie, lecz pani Roudic przemówiła łagodnie:
— Spodziewam się, że ci u nas będzie dobrze, moje dziecko.
Po czem wszyscy weszli.
Za domem stał nakryty stół w ogrodzie, wyschniętym, spalonym, napełnionym jarzynami i nasiennemi kwiatami. Podobne ogrody oddzielone od siebie sztachetkami ciągnęły się wzdłuż małej Loiry, nad brzegami której leżała bielizna, schły siatki, moczyły się konopie i widniały rupiecie rzemieślniczych gospodarstw.
— A Zenaida? zapytał Labassindre, siadając w altance do stołu.
— Tymczasem jedzmy zupę — rzekł Roudic — ona zaraz przyjdzie. Co za sławna zrobiła się szwaczka. Pracuje na dnie w pałacu.
— U Małpy? zawołał Labassindre, któremu ciągle leżało na sercu chłodne przyjęcie.... Musi jej tam być wesoło. To człowiek dumny, zarozumialec....
I zaczął złorzeczyć dyrektorowi, popierany przez Nantaisa, który miał także swoje powody do niechęci. Wuj i synowiec byli stworzeni do porozumienia się na granicy dzielącej rzemieślnika od artysty; o ile dość posiadali talentu do wyosabniania się ze swojego koła, o tyle znowu nałogi i skłonności wyjść im z niego nie pozwalały. Byli to dwaj europejscy mięszańcy, najniebezpieczniejsza, najnieszczęśliwsza ze wszystkich rasa, trawiona zazdrosną nienawiścią i bezsilną żądzą.
— Mylicie się. Przeciwnie, to dobry człowiek — mówił ojciec Roudic, ujmując się za swoim dyrektorem, którego lubił.... Trochę za surowy w karności. Lecz kiedy się zarządza dwoma tysiącami robotników, to konieczne. Bez tego nie możnaby nic zrobić. Prawda Klaro?
Musiał ciągle zwracać się do żony, gdyż miał do czynienia z dwoma przeciwnikami wygadanemi a sam nie był bardzo wymowny. Lecz Klara zajęta była obiadem. Przytem czuć w niej było obojętność osoby w czemś zatopionej, której opadają, ręce, wzrok błąka się, a wola opuszcza zajęta jakąś wewnętrzną walką. Na szczęście Roudicowi przybyła pomoc, i to bardzo ważna pomoc. Weszła Zenaida, gruba mała całka, cała czerwona i zasapana, która trafiła na największy spór. Nie była ładna. Ciężka, krótka, z figurą źle ściosaną, przypominała ojca. W białem ubraniu na głowie, w krótkiej spódniczce, w małym szalu, opuszczonym niżej łopatek, który powiększał jeszcze bardziej szeroką figurę, rzeczywiście wyglądała jak szafa. Lecz w gęstych brwiach tej dzielnej dziewczyny, w podciętym podbródku widać było tyle energii i woli, ile miękkości i opuszczenia w twarzy macochy.
Nie odwiązawszy nawet dużych, wiszących u pasa jak szabla nożyczek, nie zdjąwszy fartuszka, ze stanikiem napiętym szpilkami i igłami, niby pancerz na odważnej piersi, usiadła koło Jacka i zaraz wtrąciła się do walki. Ani śpiewak, ani rysownik nie przerażali jej swoją wymową. Mówiła zwyczajnym tonem dobrej kobiety, krótko, bez przesady; lecz kiedy odzywała się do Karola, we wzroku i głosie czuć było wyraz gniewu.
Nantais udawał, że tego nie widzi, śmiał się, żartował, ale jej nie rozśmieszył.
— A ja chciałem ich pożenić! rzekł ojciec Roudic na pól żartem słysząc, jak się sprzeczają.
— Nie ja odmówiłem — rzekł Nantais ze śmiechem, patrząc na swoją kuzynkę.
— Ja — rzekła Bretonka, zmarszczywszy mocno brwi, nie spuszczając oczu.... I mogę sobie powinszować. Widząc, jak rzeczy stoją, z pewnością tonęłabym teraz w smutku, że mam za męża pięknego kuzyna.
Powiedziane to było takim tonem, że piękny kuzyn zmięszał się na chwilę.
Klara była także zmięszana, a załzawiony jej wzrok śledził za spojrzeniami pasierbicy i jakby ją błagał.
— Słuchaj Karolu — rzekł Roudic — ażeby w końcu zmienić rozmowę, dam ci dowód, że dyrektor jest dobrym człowiekiem. Znalazł ci doskonałe miejsce w fabryce Guerigny i polecił mi pomówić z tobą.
Nastała chwila milczenia, Nantais nie śpieszył się z odpowiedzią. Roudic nalegał:
— Zastanów się dobrze mój chłopcze, tam będziesz miał lepsze warunki niż tu... a że... że...
Spojrzał na brata, na żonę i córkę, szukając zakończenia dla swoich słów.
— A że lepiej samemu odejść niż być wypędzonym — prawda wuju? — dodał gburowato Nantais.... Otóż ja wolę, ażeby mnie wypędzili, jeżeli im jestem niepotrzebny, niż żeby mnie uważali za kpa, którego chcąc się pozbyć, wyszukują mu inne miejsce.
— On ma racyę, do licha! rzekł Labassindre, uderzywszy w stół.
Zmieniła się sprzeczka. Roudic nacierał, lecz Nantais bronił się dobrze. Zenaida milczała, nie spuszczając wzroku z macochy, która co chwila odchodziła od stołu, chociaż nie było już nic do podania.
— A mama, rzekła w końcu, tego samego jest zdania, że Karol powinien jechać?
— A tak, tak — odparła żywo pani Roudic.... Ja myślę, że dobrze zrobi, jeżeli się zgodzi.
Nantais powstał, bardzo wzburzony i zachmurzony.
— Dobrze — rzekł. Ponieważ wszyscy sobie życzą, abym odjechał, to wiem, co zrobię. Za tydzień już mnie tu nie będzie. A teraz przestańmy o tem mówić.
Nastała noc, przyniesiono światło. Sąsiednie ogrody również się oświetliły, wokoło słychać było śmiechy, stuk talerzy pomiędzy liściami, poufałe rozmowy prostych zamiejskich uciech na otwartem powietrzu.
Śród ogólnego zakłopotania przemówił Labassindre, zebrawszy w pamięci resztki dawniejszych teoryj gimnazyalnych o prawach rzemieślników, o przyszłości narodu i tyranii kapitału. Sprawił wielkie wrażenie, a koledzy, którzy przyszli spędzić z nim wieczór, unosili się nad jego łatwą wymową, której zapomniany prowincyonalizm już nie krępował i która jaśniała wszystkiemi komunałami.
Koledzy ci w robotniczej odzieży, czarni i ociężali, którym Roudic w miarę jak wchodzili wskazywał miejsca, siedzieli przy stole w niedbałych pozach, nalewali sobie i duszkiem wychylali duże kubki wina, sapiąc głośno, obcierając się rękawem, trzymając szklankę w jednej ręce, a fajkę w drugiej. Nawet pomiędzy Chybionemi Jack nie widział podobnego obejścia. Co chwila jakiś wyraz gburowaty raził go swoją prostaczą szczerością. Nie rozmawiali oni z sobą jak wszyscy ludzie, używali jakiegoś żargonu, który dziecku wydał się lichym i brzydkim.
Nagle ogarnął Jacka bolesny smutek w tem rzemieślniczem zebraniu, które ciągle się odnawiało, nie zauważając nawet, kto wchodził lub odchodził.
— Więc takim to ja zostanę — myślał przerażony.
W ciągu wieczora Roudic przedstawił go zawiadującemu warsztatami kuźni, niejakiemu Lebescam, pod którego dozorem dziecko miało się uczyć. Lebescam, jak kosmaty cyklop, z zarosłą aż do oczów brodą, skrzywił się, zobaczywszy przyszłego ucznia, ubranego po pańsku i mającego białe ręce. Trzynastoletni Jack miał nieco postawę kobiecą. Jasne jego włosy, chociaż obcięte, zwijały się ładnie dzięki pieszczotliwym palcom matki; delikatność zaś i dystynkcya, jaką miał w całej postawie, ta arystokratyczna natura, która tak drażniła Argentona, jeszcze bardziej odbijała się w pospolitem kółku obecnego otoczenia.
Lebescam osądził, że Jack wygląda za zbyt zniewieściale.
— To zmęczenie podróży i pańskie ubranie robi go takim, — zauważył poczciwy Roudic; a zwróciwszy się do żony, rzekł:
— Klaro, trzeba mu poszukać bluzy.... Wiesz co, moja żono — zaprowadź go do jego pokoju. Ten malec jest bardzo śpiący, a jutro musi wstać o piątej. Słuchaj, mój mały, o piątej punkt przyjdę cię obudzić.
— Dobrze, panie Roudic.
Lecz przed odejściem musiał jeszcze wycierpieć pożegnanie Labassindra, który chciał specyalnie wypić za zdrowie Jacka.
— Za twoje zdrowie, mój stary Jacku, za zdrowie rzemieślnika! Ja wam mówię, moje dzieci, że w dniu, w którym zechcecie, będziecie władcami świata.
— O, władzcami świata, to za wiele — rzekł z uśmiechem Roudic. Gdyby można chociaż mieć na stare lata domeczek i kawałek ziemi zabezpieczony od morza, więcejby człowiek nie chciał.
Podczas tej dysputy obie kobiety odprowadziły Jacka do domu. Dom był niewielki; dół składały dwa pokoje, z których jeden nazywał się „salonem”, ozdobionym fotelem i kilkoma dużemi muszlami na kominku. Na górze ten sam rozkład. Ściany bez obicia, tylko wapnem pobielone, duże łóżka za kotarami ze starej perskiej materyi w kwiaty różowe i blado-niebieskie, przybranemi frendzlą. W pokoju Zenaidy łóżko było we framudze muru, według dawnego bretońskiego zwyczaju. Dębowa rzeźbiona kuta szafa, obrazy świętych zawieszone wszędzie z rozmaitemi różańcami, z kości słoniowej, z muszli — stanowiły całe umeblowanie. W kącie parawan w duże kwiaty osłaniał drabinę, idącą na strych dla ucznia, formujący małe, ruchome i trzęsące się piętro.
— Oto mój sypialny pokój — rzekła Zenaida. Ty mój chłopcze, będziesz mieszkał na górce, akurat nad moją głową. Lecz nie kłopocz się, możesz chodzić, tańczyć, ja śpię twardo.
Zapalono mu dużą latarnię. Powiedziawszy dobranoc, wdrapał się na swój stryszek, do małej ciupy, w której słońce tak operowało, że nawet teraz w nocy ściany były rozpalone, a powietrze duszące. Wązkie, jak tabakierka okno, zachęcające bezustannie, ażeby przezeń wpuścić nieco świeżego powietrza, otwierało się na dach. Zapewne, sypialnia Moronvala przygotowała starego Jacka do najdziwniejszych pomieszczeń, lecz tam przynajmniej znosił nędzę w towarzystwie. Tu nie było Madu — biednego Madu! — nie było nikogo. Tu była prawdziwa samotność poddasza, z oknem na niebo tylko zwróconem, w którego błękicie ginęło jak łódka na pełnem morzu.
Jack przyglądał się nizkiemu sufitowi, o który głową uderzył, obrazowi Epinala przybitemu do ściany czterema szpilkami, wreszcie ubraniu rozłożonemu na łóżku i przygotowanemu dla ucznia nazajutrz: szerokie z niebieskiego płótna spodnie i fartuch zszyty grubemi ściegami na ramionach, ażeby wytrzymał silne poruszania rąk. Wszystko to leżało na kołdrze pogniecione, jak gdyby ktoś bardzo zmęczony, swobodnie się wyciągał, Jack pomyślał sobie: „Tak ja będę wyglądał”, a kiedy smutnie dumał, z ogrodu dochodził go gwar pijackiej rozprawy i bardzo żywa na dole rozmowa Zenaidy z macochą.
Nie można było dokładnie rozpoznać basowego, męzkiego głosu dziewczyny; Rudicowa, przeciwnie, miała głos lekki, donośny, który łzy jeszcze w tej chwili krystalizowały.
— Ach! Boże mój, niech jedzie — mówiła z większą niż zwykle namiętnością, której trudno byłoby się w niej domyślić.
Wtedy ton Zenaidy, surowy i bardzo stanowczy, stawał się łagodniejszym. Wreszcie obie kobiety pocałowały się.
W altanie Labassindre śpiewał jeden z starych sentymentalnych romansów, ulubiony przez rzemieślników:

Do brzegów płyńmy
Do brzegów....

Wszyscy powtórzyli chórem:

Tak, tak
Płyńmy śpiewając,
Dla nas
Wiatry łaskawe.

Jack czuł się w nieznanym mu świecie, w którym brakło mu wszystkich środków powodzenia.

Lękał się, odgadując, że go od tych ludzi dzielą wielkie odległości, zburzone mosty i nieprzebyte przepaści. Jedyna myśl o matce podtrzymywała go i dodawała siły.
Matka!
Myśląc o niej, patrzył na niebo zasiane gwiazdami, na te tysiączne złote centki, odbijające się w błękitnej kwadratowej szybie. Nagle w domku, w którym nakoniec zapanował sen i milczenie, usłyszał Jack niedaleko siebie ciężkie, drżące jeszeze od niedawno wylanych łez westchnienie; poznał panią Roudic, która płakała, siedząc w swojem oknie. Nietylko więc on jeden zmartwiony czuwał podczas tej pięknej nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.