Kaśka-Karjatyda (1922, powieść)/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kaśka objęła swoje nowe obowiązki i starała się zadość uczynić wszelkim wymaganiom państwa. Niełatwe to było przecież zadanie. W domu Budowskich szło wszystko naopak, a Kaśka czuła się do głębi wstrząśniętą tym nowym systemem, który jej wcale „nie pasował“.
Oszczędność posunięta do skąpstwa, złe pożywienie i nawał pracy, zwalony na barki jednej dziewczyny, mogłyby zniszczyć inny, mniej silny organizm, a przynajmniej nadwerężyłyby go znacznie. Kaśka spełniała obowiązki zwierzęcia roboczego, które w pospolitem życiu nosi nazwę „służącej do wszystkiego“.
Od rana zwija się po szczupłem mieszkaniu, wycierając sękatą, w deski ułożoną i źle zaciągniętą podłogę. Z rękami wspartemi na biodrach, z twarzą czerwoną i spoconą, starała się utrzymać na dwóch zniszczonych i zdartych szczotkach, które co chwila uciekały z pod jej stóp bosych. To olbrzymie, rozrośnięte ciało dziewczyny transpirowało jak w łaźni, pod wpływem ruchu przyśpieszonego. Kaśka lubiła jednak tę pracę. Stanowiło to dla niej rodzaj rozrywki, gdy przez silne pociśnięcie pozostawiała za sobą lśniącą bruzdę. Salonik napełniał się wówczas silną wonią rozgrzanego wosku, którym Kaśka szczotki pocierała. Zmęczona, siadała na brzegu niewielkiego dywanika, który rozciągał się pompatycznie przed kanapką, służąc za podstawę okrągłemu stolikowi, który dźwigał lampę olbrzymiej wielkości. Ta lampa miała swoją osobną historję. Nabyta na licytacji za bardzo niską cenę, stanowiła najcenniejszy sprzęt domowy. Nigdy niezapalana, pokryta umbrą z zielonej bibułki, wznosiła swą bronzową urnę z powagą przełożonej wyższego pensjonatu żeńskiego. Budowski cenił bardzo tę lampę i sam czyścił ją, chowając do tego użytku kawałki szmatek, zbieranych z rozmaitych i dość tajemniczych źródeł. Oprócz lampy znajdowała się w saloniku kanapa, sześć krzeseł, wysłanych sianem i pokrytych ciemno-wiśniową tkaniną wełnianą, dwa niewielkie druki olejne, przedstawiające krajobrazy dziwnej piękności, na których drzewa pierwszego planu były mniejsze od drzew na drugim planie umieszczonych. Dalej, przybita była do ściany etażerka, pełna psów porcelanowych, książek, flaszeczek od wody kolońskiej, filiżanek i innych drobiazgów. Firanki muślinowe, w wielkie ordynarne desenie, nawleczone na drąg biało lakierowany, zwieszały się sztywnemi, rzec można, złamanemi fałdami u niskich okien, opatrzonych storami płóciennemi.
Jakkolwiek w saloniku tym było mało miejsca, a nieliczne sprzęty dotykały się wzajemnie, to panowała w pokoju tym przeraźliwa próżnia hotelowa, — jakaś woń pustkowia, przerażającego swoją nagością i szarawym, trywialnym deseniem, jakim ściany te były powleczone. Brakowało tam kobiety, z jej artystycznym nieładem, ze stoliczkiem od robót i niskim, miękkim fotelem; brakowało żardinierek prostych, koszyczków z trzciny, które stanowią główny przystrój ubogich pomieszkań. Żadna zieloność nie śmiała się u okien, nigdy nawet gałązka bzu nie rozjaśniła ponurego pokoju.
Kaśka, do której kwiaty — a zwłaszcza te tanie, o wielkich gałęziach, co wieś przypominają, — śmiały się zawsze po przyjacielsku, kupiła raz za trzy centy cały pęk bzu i powróciła z nim triumfalnie do domu. Przez całą drogę wąchała liljowe kwiaty i wciągała w siebie woń pełnemi piersiami. To ją trochę orzeźwiało i niweczyło zapach szczypiorku i cebuli, którą niosła w koszyku. Przyszedłszy do domu, nalała świeżej wody do małego, kamiennego dzbanuszka i zaniosła do pokoju, aby w sypialni na komodzie postawić kwiaty.
Budowski golił się właśnie i dostrzegł w lustrze Kaśkę, niosącą bukiet. Przeraził się widokiem tego niesłychanego zbytku. Kwiaty? Po co? To dobre dla marnotrawców, którzy lubią wyrzucać pieniądze za okno. I zanim Kaśka mogła przemówić słowo, napadł na nią z najwyższą furją, robiąc jej gorzkie wyrzuty za zmarnowane pieniądze. Ona tłumaczyła się jak mogła. Sądziła, że pani lubi kwiaty... a to przecież niewielki wydatek.
Julja podczas całej sprzeczki milczała, jak zwykle, patrząc na tę scenę oczyma od snu nabrzmiałemi. Wzrokiem tylko śledziła ten pęk drobniuchnych liljowych gwiazdeczek z żółtym delikatnym środkiem. Woń bzu dolatywała do łóżka, a ona, przymykając oczy, wciągała ją blademi nozdrzami. Wyciągnąć wszakże ręki dla ujęcia kwiatów nie chciała lub — nie śmiała. Budowski stał tymczasem wciąż przed Kaśką, skrzecząc coraz bardziej i obsypując dziewczynę gradem wymówek. Był on wstrętny i śmieszny w tych olbrzymich pantoflach i flanelowym kaftaniku żony, który przez oszczędność zrana dodzierał..
Kaftanik ten, przybrany przed laty czerwonemi wypustkami i ozdobiony z tyłu szeroką fałdą, opierał się na spiczastych ramionach Budowskiego, zaznaczając mu stan pod samemi łopadkami. Gniew jego rósł w miarę odpowiedzi Kaśki, broniącej się coraz uparciej,coraz wyraźniej. „Wszystkie panie lubią kwiaty, nawet żydówki“. I mówiąc to, zwraca się w stronę pani, szukając poparcia. Zresztą, przed Matką Boską kwiatek postawić się godzi.
— Tu niema pani! — woła Budowski. — Ja tu jestem i panią i panem, a Matka Boska bez kwiatów się obejdzie..
Kaśka spogląda na Julję, zawsze nieruchomą, i na zawieszony nad łóżkiem obrazek Matki Bożej. Zdaje jej się, że obie pragną gorąco bzu, i z nagłą determinacją postępuje naprzód.
— Proszę, niech pani weźmie. — I deszczem wonnym obsypuje starą, czerwoną kołdrę, pod którą leży Julja.
— Wytrącę ci z pensji! — woła Budowski.
Kaśka, wychodząc z pokoju, wie dobrze, że trzy centy przepadły na wieki wieków. Pan nie żartuje i z pewnością wytrąci pieniądze. Zresztą niech i tak będzie, ta biedna pani nigdy nie powącha nawet Bożego kwiatka, niech się ucieszy. I nastawiając rosół, myśli sobie Kaśka, co pani z tym bzem pocznie.
Gdy pan wyszedł do biura, udała się Kaśka do sypialni pani, aby zobaczyć, co zrobiła z bukietem. Cała podłoga, zasłana poszarpanymi kwiatami, mieniła się liljową barwą bzu i zielonością liści. Widocznie Budowski, w przystępie złości, wydarł żonie kwiaty i, poszarpawszy je na drobne szczątki, rzucił na podłogę. Julja w białym kaftaniku siedziała przy stoliku, służącym jej za tualetkę, i czesała włosy nadłamanym grzebieniem. Zdawała się być zupełnie spokojną. Nic nie zdradzało w niej żalu za zniszczonymi kwiatami. Kaśka doznała bardzo przykrego uczucia, widząc te pachnące, drobne gwiazdeczki podarte, poszarpane, zmięte i rozesłane na podłodze. Wybrała kilka gałązek, które cudem jakimś ocalały, zaczepiwszy się o bramowanie kołdry. Gałązki te zatknęła za złoconą ramę obrazu Niepokalanego Poczęcia. Teraz jest już zadowoloną.
W dwa tygodnie po sprowadzeniu się Kaśki na nową służbę, weszła pani wieczorem do kuchni i, podając Kaśce znany nam list, nakazała jej wypełnić swe dawne zlecenie, to jest podać pismo panu, z dodatkiem, że przyniósł je posłaniec. Kaśka nie śmiała odmówić; wplątawszy się raz jeden w tę całą historję, nie mogła być nieposłuszną, i wieczorem, przy podawaniu samowaru, oddała list Budowskiemu, z tą wszakże różnicą, że dziś, na pytanie Budowskiego, powtórzyła jak echo: „Przyniósł posłaniec“.
Manewr powiódł się, a za krótką chwilę, wiarołomna żona opuszczała dom męża, aby oprzeć głowę na ramieniu kochanka. Towarzysząca jej, jak zwykle, Kaśka, dostrzegła we włosach Julji gałązkę bzu, wyjętą z poza ramki obrazka. Kaśka za żadne skarby nie zrobiłaby tego. Co należy do Boga, to już należy, a nikt nie ma prawa stroić się w kwiaty, w które przybrano groby i obrazy święte. Gdy dorożka uwiozła Julję, Kaśka stała długo pod murem kościoła, zamyślona, nie zważając na zaczepki przechodzących żołnierzy. Kiedy jeszcze była w domu, chodziła do kościoła uczyć się katechizmu i tam nasłuchała się nieraz bardzo ładnych historji, które ksiądz pięknie a powoli rozpowiadał. Między innemi, mówił on o zatwardziałym grzeszniku, który chciał zdjąć Panu Jezusowi złotą koronę, ozdobioną ślicznymi, czerwonymi kamieniami. Otóż, złoczyńca wybrał się w nocy i, przystawiwszy drabinkę, sięgnął po koronę. Ale Pan Jezus wyciągnął żelazne ramię, pochwycił rękę niegodziwca i nie chciał jej puścić. Ta piękna historja przejmowała Kaśkę strachem. A pani wzięła dziś gałązkę bzu z poza ramek.
Wróciwszy do domu, stanęła z panem do obrachunku, a ten wygłosił na zakończenie:
— Za bez nie liczę, bo wytrącę ci z pensji.
Kaśka doznała w tej chwili dziwnego ciśnienia „pod piersiami“. Trzy centy, toć to nie majątek... ale zawsze pieniądz, co piechotą nie chodzi; a potem ten bez poszedł i tak na marne! Nikt z niego nie użył — tylko trzy centy przepadły... Od tej chwili Kaśka nie kupowała nigdy kwiatów i omijała stragany, przeładowane różnobarwnem kwieciem. Kaśka pracowała po całych dniach. Nigdy spoczynku, nigdy wytchnienia! Był to wielki deptak, który ugniatała ciężkiemi stopami, pochylając kark pod jarzmem, włożonem na nią ręką fatalności. Powróciwszy, nastawiała obiad, starając się o ile możności ukraść trochę czasu dla przeprasowania spódnicy pani lub koszul pana. Drzewo wydawano jej kawałkami, bez względu na to, czy kawałki były mniejsze lub większe, lub czy potrawy potrzebowały do gotowania się dłuższego czasu. Często płakała Kaśka, widząc ogień pochłaniający ostatnie polano, podczas gdy ryż był jeszcze twardy i bielał na dnie garnuszka. Deski, podtrzymujące pościel na łóżku, stanowiły wtedy nadzwyczajny zasiłek, a raz nawet odważyła się Kaśka spalić stary szaflik, którego szczątki znalazła rozsypane w piwnicy.
Niska, ciemna kuchenka, przepełniona wonią cebuli, grzybów i nieświeżego masła, zdawała się być małym przedsionkiem piekła, w którym wszakże musiała żyć i pracować kobieta, złożona z tych samych cząstek, z jakich inne składają się kobiety. Młoda, zdrowa, tęga, oddawała wśród tych ciemności i gorąca całą swą siłę, a to wszystko za odrobinę lichej strawy, za kość od mięsa, którą dano jej dla ogryzienia, za czerstwą bułkę, znalezioną w kącie kredensu, i za wspaniałe wynagrodzenie kilku guldenów, które rzucano jej co kwartał, odtrąciwszy przedtem wszystkie „szkody“, jakie w zbytnim pośpiechu robić nietrudno.
I zgrzana, zmęczona, śpiesząc się wiecznie, biegała od ogniska do stołu, od stołu do deski do prasowania — żyłując mięso, zalepiając gliną popsute drzwiczki pieca, krochmaląc hafty spódnicy, płucząc ścierki, lub biegnąc z konewką po wodę. A ten strach wieczny, czy coś się nie spali, nie popsuje! Naczynia zużyte, z przepalonemi dnami... masła niewiele... a pani ani zajrzy do kuchni, ani się zatroszczy!... Kaśka nie lubi, aby jej zaglądano w garnki, tak, jak to było u „żydów“. Ale zawsze należy się z panią naradzić, zapytać. Gdy coś zepsuje, pan skrupulatnie oblicza, a potem wytrąca z pensji. Czasem gorąca dusza upadnie na nogę, lub węgle wysypią się z pieca, i trzeba czemprędzej podnosić je palcami, a choć skóra gruba i przyzwyczajona do ognia, to bąble wyskakują nierzadko i tak się czasem węgiel do ręki przyczepi, jak pijawka, aż skóra skwierczy. Obcęgów niema, bo pan mówi, że to zbytek i wymysł niepotrzebny...
Ileż takiej drobnej nędzy, bólu i przykrości cierpi Kaśka w tej ciemnej i ciasnej kuchence, w której uwija się od rana do późnej nocy, oddychając ciężko, pełna dobrej woli, i energji, i niezużytej jeszcze siły! Gdy wyda obiad, umywa naczynie, szoruje rondle, klęcząc na podłodze, powalana cegłą, z włosami opadającymi na skronie, wynosi szafliki, potykając się na wąskich i ciemnych schodach. Pan sam wydziela jej cienką kromeczkę chleba, którą ona zjada najczęściej dopiero późno w nocy. Kaśka ma dziwny dar do robienia tak zwanych „szkód“. Jej wielkie, rozrośnięte członki obracają się z trudnością w szczupłej kuchence. Wyciągając rękę, uderza zawsze o jakiś sprzęt; schylając się, musi o coś potrącić, przewrócić, uszkodzić. Przytem kuchenka jest bardzo ciemna, a pan przez oszczędność nie pozwala zapalić we dnie lampki.
Nic więc dziwnego, że bezustannie się coś tłucze, a Kaśka rada nierada, odkupuje z bólem serca zbitą szklankę lub talerz, medytując nad swą własną niezgrabnością i dziwacznością pomysłu w budowie tak ciemnej kuchni.
Po obiedzie i umyciu naczyń, zabiera się Kaśka do prania i składania bielizny, albo dąży do magla z zawiniątkiem pod pachą. Co tydzień jest tak zwane „małe pranie“, a co miesiąc „wielkie“, przepełniające kuchnię przykrą wonią sody, mydła, brudnej bielizny i kłębami duszącej pary. Ile to wtedy zużywa się wody, którą Kaśka musi sama przynieść i zlać na dzień przed rozpoczęciem prania do beczki, ustawionej koło drzwi prowadzących z kuchni na korytarz! Kaśka przechylona na lewą stronę, nosi i nosi tę wodę i wylewa ją do beczki. Zdaje się jej, że z beczki ktoś dno wyjął, bo niema końca noszenia i wody wcale nie przybywa. Postawszy chwilkę, chwyta znów pustą konewkę, aby zejść na dół i za chwilę powrócić. Jest to wędrówka dziwnie przykra wśród tych ciemnych schodów, od których każdemu się w głowie kręci. Do tego deski wąskie z pod nóg się usuwają i cała noga nie może oprzeć się wygodnie. Ciężar ciągnie jak zwykle w tył; Kaśka czuje, że kiedyś potknie się i spadnie ze schodów. Niema nawet poręczy, żeby się zatrzymać w razie wypadku. To samo jest z noszeniem drzewa. W dodatku polana wysuwają się i staczają po schodach. Kaśka musi po nie wracać ze świecą, drżąc z obawy, aby kto tymczasem polan sobie nie przywłaszczył. Gdy zapadnie wieczór, Kaśka zapala lampkę i kończy swe dzienne zatrudnienie przy sztucznem świetle. Gdy ma wiele pracy, pierze lub prasuje do północy, a czasem i dłużej. W krótkiej spódnicy, bosa, z rękawami odwiniętymi poza łokcie, olbrzymia jej postać majaczy w kłębach pary. Żółty płomień niewielkiej lampeczki migoce wśród tych białych obłoków, jak niepewne światło trzeciorzędnej gwiazdki. Sprzęty kuchenne kryją się w tem półświetle, migocąc tylko żółtą barwą mosiądzu lub srebrnym blaskiem blachy.
Tylko rozpalone drzwiczki od pieca czerwienią się przejrzystą purpurą, posypane lekką warstwą rdzy, i drżą poruszane silnym pędem powietrza. U stóp Kaśki całe stosy bielizny poskręcanej, ułożonej w małych wanienkach, szaflikach i glinianych miskach, wiją się jak węże białe, to znów cieńsze, sinawe, zmoczone, — całe gniazda gadzin martwych, nieruchomych. Prawie połowę kuchni zajmuje balja, rozwarta, szeroka, okrągła, pełna gorącego ługu i świeżo z kociołka wyrzuconej bielizny, opiera się na dwóch krzesełkach, z których jedno opuszcza frendzlę z potarganej słomy i zamiast czwartej nogi ma podpórkę z sękatego polana.
Ponad balją schyla się Kaśka, zanurzając odważnie swe czerwone i popękaną skórą pokryte ręce w gorący odwar ługu dla wydobycia zeń pojedyńczej sztuki bielizny, i skręciwszy ją należycie, odkłada do tak zwanego „naparzania“. Skręcając z całej siły mokre płótno, stęka Kaśka mimowoli, a grube krople potu spadają z jej czoła.
Przez otwarte okienko wpada wprawdzie prąd świeżego powietrza, ale wątły to i zbyt wąski pasek. Zaduch panujący w kuchni pochłania go z żarłocznością dzikiego zwierzęcia i ani odrobiną nie dzieli się z dziewczyną, pragnącą świeżego powietrza. Od strony miasta dolatuje to turkot dorożki, to jęk, to śmiech ludzki. Miasto usypia albo budzi się, według potrzeby i upodobań mieszkańców. W nocy czuwają tylko bogacze lub nędzarze. Stara to jak świat historja, a przecież wiecznie nowa. Kareta, wioząca upudrowaną damę, przemyka szybko po bruku, a turkot jej mięsza się z bolesnem westchnieniem Kaśki, której palce koło paznogci pękają ze skręcania bielizny.
Zapadła noc cicha, wspaniała, pełna tajemniczych szeptów, zwierzeń miłosnych lub planów zbrodniczych. Roztoczyła zasłonę, jak paw swój ogon różnobarwny. Miljonami gwiazd świecących i urokiem ciemności draźni umysły, podniecając ciekawość. Miasto lubi noc i chętnie zarzuca na siebie czarny jej welon. Miasto jest grzesznicą, która bez czarnej zasłony nie pójdzie na schadzkę miłosną. Dlatego-to miasto tak chętnie chłonie w siebie ten deszcz z ciemnego popiołu, który z zachodem słońca spada na dachy domów. Równocześnie z zapaleniem latarni ulice przybierają wygląd zupełnie odmienny. Niepozorne domki stają się kamienicami, a okazalsze budynki rosną do wielkości pałaców. Ubogie wystawy sklepowe leją potoki światła gazowego, kupy nagromadzonych kamieni lub cuchnącego błota nikną w ciemnościach. Rzezimieszki gotują się do zwykłych wypraw nocnych, a z otwartych drzwi drugorzędnych restauracji wylewa się na ulicę pomięszany szczęk talerzy, nawoływanie kelnerów i bezładna, a krzykliwa rozmowa gości. Gdzieniegdzie z otwartego okna wybiegnie na ulicę dźwięk fortepianu, lub głos jakiejś domorosłej artystki. Zagłuszy go przecież piosnka ulicznika, lub turkot przejeżdżającej dorożki.
I noc, ta najpiękniejsza przemiana — tak poetyczna, tak wspaniała, napełnia miasto gorączką niespokojną, nigdy nienasyconą żądzą zabawy lub przywłaszczenia sobie cudzej własności. Rzec można, że wraz z nadejściem nocy jakieś niezdrowe miazmaty zapełniają powietrze i wciskają się do mieszkań, a potem do płuc ludzkich. Mrowisko nazwane miastem zaczyna się poruszać, niepokoić; ludzie płaczą, śmieją się, tańczą lub obdzierają, stosownie do upodobania. Z nadejściem świtu gorączka ustępuje, powietrze oczyszcza się — kochankowie rozstają się, pijacy padają bezprzytomni i zasypiają, gracze rzucają karty, złodzieje przestają kraść — i wszystko powraca do porządku normalnego. Ponad miastem rozpościera się szarawe niebo, przez które przedzierają się niepewne blaski złotawe. Jeszcze kilka tonów balowej orkiestry, jęk mordowanej ofiary, wykrzyknik pijaka — a wszystko zapadnie w głęboki sen ołowiany, od którego nabrzmiewają powieki. Rozpusta i zbrodnie ustępują, a praca dnia białego panuje znowu, obejmując w swe posiadanie ludzi czynu i dobrej woli. Po zacieśnionych ulicach i zakątkach błąkają się cienie nocne, niepewne, drżące, jakby przesiąknięte wyziewami alkoholu, którym noc skrapia płaszcz swój królewski, aby nim potem owinąć rozmarzone głowy i ciała ludzkie.
Pod ścianami bielejących domów biegnie szybko dziewczyna, której noc wydarła urok nieświadomości, w jakiej dotąd żyła. Biegnie szybko, pragnąc uniknąć światła dziennego, pogrążona w rozpamiętywaniu nad niedawną przeszłością, której już nic i nikt przywrócić jej nie może.
Jednokonny fiakier zatrzymał się przed kamienicą. Z powozu wysiadł młody i piękny mężczyzna. Ruchem nerwowym szarpie węzeł krawatki. Wchodząc do bramy, rzuca fiakrowi rozkaz czekania na zapłatę. Nic dziwnego. Noc ogołociła go ze wszystkich pieniędzy, jakie posiadał. Przegrał wszystko. Karol, drzemiący w przedpokoju, otwiera swój zniszczony i stary pugilares, aby zapłacić dorożkę, którą „jaśnie pan“ z klubu powrócił. Szuler rzuca się na otomankę i każe zapuścić ciemne zasłony u okien. W pokoju robi się sztuczna noc. Młody ten człowiek żyje tylko nocą.
Z otwartych drzwi nocnej kawiarni wysunął się bokiem człowiek już niemłody, o silnym, siwiejącym zaroście. Idzie niepewnym krokiem, mrugając zaczerwienionemi powiekami i bełkocąc wyrazy niezrozumiałe. To literat. Przed nim rysuje się w niepewnym blasku poranka jakiś obdarty włóczęga. Obaj patrzą na siebie wzrokiem osłupiałym. Po chwili literat kiwa protekcjonalnie głową i przechodzi na drugą stronę ulicy. Obdartus woła za nim: „Moje uszanowanie!“ Za chwilę obydwa giną w jakimś zaułku, a może we drzwiach innej kawiarni lub szynku.
Od strony miejskiego ogrodu i pól otaczających miasto powiewa miłe, poranne powietrze. Prąd ten wypędza resztki wspomnień nocnych, włóczących się po niezamiecionych trotuarach. Szmer kupionych lub występnych pocałunków, szelest wygranych przy zielonym stoliku banknotów, dźwięk niewypróżnionych kieliszków, ostatni krzyk dogasającej orgji, — wszystkie te szmery nocne, niewyraźne, złączone w jedno jak olbrzymi akord źle dobranej orkiestry, przesuwają się z ulicy na ulicę, gnane światłością dnia białego, zawstydzone, pragnące ciemności sztucznej.
Nie dla wszystkich jednakże czarny welon nocy niesie pragnienie rozkoszy, zabawy, słowem — zadowolenia podrażnionych namiętności. Są istoty, które z nadejściem nocy zapalają światło i obliczają ilość godzin i nawał pracy, który muszą pokonać przed udaniem się na spoczynek. I w mdławem świetle lamp występują zgięte plecy, spuszczone głowy, chude profile o wydłużonych nosach i zapadłych policzkach. Pochyleni nad biurkami, kreślą szybko wyrazy na podłużnych ćwiartkach papieru, lub opierając znużoną głowę na przedwcześnie zżółkłą skórą obciągniętej dłoni, pogrążają się w zamyśleniu i pracy.
Kobiety blade, bez uśmiechu na ustach, siadają przy maszynach do szycia, opierając zbolałe nogi na misternie wyrobionej podstawie, której deseń wpija się w rozpalone i najczęściej tylko pończochą osłonięte stopy. Dokoła nich wznoszą się całe stosy falban, upięć, staników, a o kilka kroków na drucianej podstawie bezgłowa lalka prezentuje sztywną kibić, strojną w świeżo wykończoną suknię. Inne znów stają do balji, nakładają węgle w żelazko, a cała troska tych istot zwykle krystalizuje się w pytaniu: „czy nafta wystarczy i czy skończy się to wszystko przede dniem?“ Bezsennie spędzona noc, a w następstwie niszczenie sił nie idzie w rachubę. To drobnostki, o których się nie myśli. Człowiek tak długo zdrów, dopóki nie zachoruje, a gdy go powali choroba, to albo umrze, albo wyzdrowieje. A praca nie czeka; każdy musi pracować za siebie; z czegóż bowiem żyć będzie?
Tak samo rozumowała Kaśka, gdy pochylona nad balją śledziła z trwogą ubytek nafty w rezerwoarze małej lampki kuchennej. Pranie bielizny — to nie żarty. Siedem razy przechodzi każdy kawałek przez ręce, zanim się go rozwiesi na sznurach. Wierzch ręki puchnie od silnego tarcia, jak poduszka, a skóra ściera się zupełnie. Kaśka wie, że na to pomaga gliceryna, ale wydawać dziesięć centów na głupie ręce, to się nie opłaci. Wprawdzie u pani stoi na komodzie mała flaszeczka, a pani mówiła raz, że to jest właśnie gliceryna, ale Kaśka nie śmie prosić o kilka kropel. Pani mogłaby się rozgniewać za taką śmiałość niezwykłą.
Kaśka ma oprócz nawału pracy jeszcze kilka udręczeń więcej moralnej natury. Jakkolwiek jest tylko biedną sługą, lubi towarzystwo i gawędkę z jaką przystępną osobą. Pinkusowa Lewi kręciła się przez cały dzień boży po kuchni, gadając jak nakręcona katarynka. Kaśka wciągnęła się powoli w tę paplaninę i wiodła nieraz z panią długie dysputy, kończące się sprzeczką. Gdy Pinkusowa milkła, Kaśka, po skończonem zatrudnieniu koło gotowania obiadu, oddawała się pogawędce z niańką, również jak ona chrześcijanką, piastującą na rękach rudego, pokrzywionego Bernania, jedynego potomka rodu Pinkusów Lewi. U Budowskich była Kaśka wiecznie sama, zamknięta jak w więzieniu w ciemnej i ciasnej kuchni, odgadując poza wilgotnymi murami słoneczną jasność letnich poranków lub miły chłód, spływający z nadejściem nocy. Kręciła się więc w milczeniu po swej klatce, dławiąc słowa, cisnące się na usta, tłumiąc w sobie potrzebę rozmawiania i starając się ulżyć sobie przeciągłemi westchnieniami, podobnemi do jęku duszy potępionej. Miała całe piersi, całe gardło pełne jakichś wyrazów, które potrzebowała wypowiedzieć, jakkolwiek treści tych słów dokładnie określićby nie potrafiła. Pani siedziała zawsze w sypialnym pokoju zachmurzona i bezczynna, albo leżała na łóżku wpół ubrana, milcząca, z ustami zaciśniętemi.
Jeżeli się odezwała, to mówiła zawsze głosem łagodnym, cichym i nie przeciągała rozmowy. Owszem, starała się zakończyć ją jaknajrychlej.
Inne służące z kamienicy traktowały Kaśkę z góry i z lekceważeniem nieopisanem. Służyła u „państwa“, mającego najgorszą opinję w całym domu. Skąpstwo Budowskiego było znane, a o nocnych wycieczkach Julji krążyły głuche wieści po korytarzach i schodach kuchennych. Przytem mieszkali na trzeciem piętrze, nie mieli przedpokoju, a drzewo kupowali w sklepiku na polana. Tacy ludzie nie mogą wzbudzać u służby szacunku, a tem mniej dziewczyna pozostająca w służbie u takich „państwa“. Kaśka dostrzegła od razu nieprzyjazne twarze swoich koleżanek. Na jej grzeczny ukłon lub pozdrowienie odpowiadano mruknięciem lub lodowatem milczeniem. Przytem wiedziano, że przyszła wprost od „żydów“. Nie musiała być wiele warta, skoro służyła po żydach. I kucharka pani hrabiny, osoba pobożna, należąca do bractwa Różańcowego i włócząca się po kuchni z miną zakrystjaną, przewracała oczy białkami, objawiając w ten sposób wielką wątpliwość co do rodzaju kary, jaką Kaśka powinna w przyszłem życiu odbyć za wysługiwanie się żydom. Inne służące, a zwłaszcza młoda dziewczyna imieniem Marysia, napełniająca wąskie schody szelestem spódnic wykrochmalonych, nie ze względów religijnych, ale z powodu usposobienia antysemickiego, odwracała się demonstracyjnie od Kaśki i nie chciała wdawać się w bliższą znajomość z „tłumokiem“ z trzeciego piętra.
Ta nazwa „tłumok“ przyrosła powoli do pleców Kaśki. Słyszała ja nieraz, przechodząc koło otwartych drzwi kuchennych, skąd wydobywał się nosowy głos kucharki hrabiowskiej i skrzekliwy głosik młodej pokojówki.
Marysia służyła u starej panny, a głównem jej zatrudnieniem było wyprowadzanie na spacer dwóch rozczochranych pinczów, noszących słodkie nazwy Parysa i Lali.
Kaśka czuła, że jakaś nieprzebita ściana dzieli ją od innych kobiet, które powiewając różowemi lub seledynowemi sukniami, wychodziły co niedziela na spotkanie kochanków. Ona nie miała ani różowej sukni, ani kochanka. Zresztą, nie wolno jej było wychodzić co niedzielę z domu. Budowski zapowiedział wyraźnie, że może wyjść tylko raz na miesiąc na trzy godziny. Przesąd nie pozwalał jej zająć się szyciem, lub jakąś inną robotą. Umywszy się więc i uczesawszy starannie, siadła na kuferku, oglądając paznogcie lub wykrzywiając nogi. Były to niewątpliwie wcale przyjemne zajęcia, ale nie mogły zapełnić kilku godzin popołudniowych, które wlokły się z przerażającą powolnością. Raz spróbowała Kaśka zaśpiewać piosenkę, zasłyszaną jeszcze w fabryce. Słów nie pamiętała wprawdzie, ale nutę uchwyciła dobrze. I naprzód zanuciła nieśmiało jakąś melodję w rodzaju krakowiaka, poddając się wspomnieniom, jakie piosenka ta niosła za sobą. Później ośmieliła się — i piosenka nucona przez dziewczęta fabryczne zadzwoniła wśród ciasnych ścian kuchenki. Nagle otworzyły się drzwi od jadalnego pokoju. Stanął w nich Budowski, dnia tego jeszcze bardziej zdenerwowany, i ruchem ręki nakazał rozśpiewanej dziewczynie milczenie.
— Miłosierdzie Boże! — jęknął sknera. — Czego tak wyjesz? Czego?
Kaśka zawstydziła się bardzo. Chciała sobie trochę pośpiewać, aby własny głos usłyszeć, a pan napada na nią i mówi, że „wyje“. Uczuła się w tej chwili bardzo zgnębioną i smutną. Resztę wolnych godzin spędziła skurczona na brzegu kuferka, lękając się poruszyć, aby nie sprawić szelestu własną spódnicą. Przez zakratowane okienko widać było szmat nieba o ciemno-lazurowej barwie. Kaśka wpatrzyła się w czysty ten błękit i coś ją ścisnęło w gardle. Była bliską płaczu — taka młoda jej dusza rwała się do świata i ludzi. Nie była przecież beksą, ale ot po prostu taka ją napadła tęsknica, że aż ją we środku bolało. Cały tydzień harowała koło bielizny, a w niedzielę nawet nie ma się z kim ucieszyć, nagadać...
Siedzi w kącie i patrzy na odrobinę nieba, i myśli, jakby to dobrze było w taki dzień pójść na miasto, a nawet pojechać tą koleją, co to po mieście chodzi, a konie ją ciągną.
Trzeciego tygodnia swej bytności u Budowskich Kaśka, schodząc w niedzielę po południu po wodę, spostrzegła przez uchylone drzwi kucharkę pani hrabiny, siedzącą koło okna z książką w ręku i czytającą przez okulary godzinki czy psalmy pokutne. Kaśka nie miała książki, ale czytać, choć z trudnością, mogła. Przecież książka to nie gliceryna, pani nie rozgniewa się za pokorną prośbę o pożyczenie jakiej pięknej i pobożnej książki. Kaśka usiądzie przy oknie tak, jak ta kucharka od pani hrabiny, i śliczne modlitwy czytać sobie będzie. Przynajmniej przejdzie popołudnie, a czytać może pocichu, nie przeszkadzając panu, tak jak wtedy, gdy napadła ją chętka śpiewania.
I ułożywszy rzecz całą, wchodzi Kaśka do sypialni, w której, jak zawsze, znajduje się pani, leżąc z otwartemi oczami na łóżku.
Dla Julji niedziela ma tę odrębną cechę od innych dni tygodnia, że Budowski pozwala jej ubrać się w ciemno-zieloną, przystrojoną aksamitem suknię i prowadzi ją rano do kościoła. Julja sukni tej przez cały dzień nie zdejmuje, ale nie zważając na jęczenie męża, wygniata aksamit, leżąc zupełnie ubrana na łóżku.
Gdy Kaśka stanęła przed nią, Julja otwarła wiecznie zaspane oczy i spojrzała z pewnym rodzajem zdziwienia na zaczerwienioną twarz dziewczyny.
Budowski oddał się w tej chwili czyszczeniu lampy, a było to zwykłe jego zatrudnienie, które mu wypełniało długie popołudnie niedzielne. Gdy Kaśka cichym i nieśmiałym głosem wyjąkała swą prośbę, o pożyczenie jakiej pobożnej książki, Julja zakłopotała się szczerze.
Lubiła Kaśkę bardzo i czuła dla niej pewien rodzaj wdzięczności za dopomaganie w oszukiwaniu męża; chętnie uczyniłaby zadość jej żądaniu, ależ prośba Kaśki tak jest dziwną, że doprawdy nie wie, jak wybrnąć z tego położenia.
Służąca prosi o książkę!
Cóż jej da do czytania, ona, która pogrążona w swej apatji, sama oprócz kroniki w Kurjerze nic prawie nie czyta? W tem bezdusznem, ślimaczem życiu, jakie pędzi, nie przyszło jej nigdy na myśl, że służąca może poprosić o pożyczenie książki. Mimo wszystko, czuje słuszność żądania Kaśki i, przygryzając bezkrwiste wargi, wysila swój umysł dla wynalezienia jakiegoś utworu literackiego, którymby bez wiedzy męża rozporządzić mogła. Prosić Budowskiego o pożyczenie jakiejś książki, drzemiącej na etażerce wśród pustych buteleczek od wody kolońskiej, znaczyłoby to samo, co nastąpić gniazdo żmij. — Ona sama książek nie posiada, ma tylko jedną do nabożeństwa, oprawną w aksamit — ale egoizm przeważa dobroć serca. Ręce Kaśki ogromne, o szerokich, spłaszczonych palcach, jakkolwiek czysto wymyte, nie dają dostatecznej rękojmi, że oprawa „Wspomożenia wiernych“ powróci z kuchni nieuszkodzona.
Trzeba przecież jakoś zakończyć z tą dziewczyną, która stoi wciąż z pokorą wielką, czekając na wypełnienie zaniesionej prośby.
Nagle Julja przypomina sobie, że idąc za mąż dostała od matki książkę, noszącą tytuł: „Kobieta, czyli historja łzy i śmiechu“, oryginalnie napisaną przez J. G.
Julja nie czytała nigdy tej książki, schowała ją do komody pomiędzy prześcieradła, i otwierając szufladę, widzi czasem okładkę, czerwieniącą się wśród białych fałdów maglowanego płótna. Tak będzie najlepiej; choćby nawet Kaśka tę książkę zniszczyła, to niewielka szkoda, bo oprawa tania, papierowa, źle naśladująca skórę.
Czy forma i treść będzie przystępna dla umysłu dziewczyny, o to Julja się wcale nie troszczy. Chce czytać, niech czyta; czy zrozumie, czy skorzysta — to mniejsza. Zresztą, lepiejby zrobiła, położywszy się spać, — szorowała podłogę i o drugiej w nocy spać poszła.
Mimo to, objaśnia Kaśkę, gdzie książkę znajdzie w komodzie. Sama jest zaciężka, aby wstać i „Historję łzy i śmiechu“ swej słudze wręczyć. Gdy Kaśka, przyciśnąwszy do piersi niewielką, wąską książeczkę, wynosi się z sypialni, Julja oddycha swobodniej, i zatulając prawie całą twarz w poduszkę, zasypia tym niezdrowym półsnem, właściwym tylko anemicznym kobietom.
Kaśka uszczęśliwiona powracała do kuchni. Nareszcie ma rozrywkę, godziny jej teraz szybko upłyną, wie o tem. Zapewne pani dała jej historję o jakiej dobrej królowej, która zamiast chleba pokazała róże swemu srogiemu nielitościwemu małżonkowi, lub o tym dobrym świętym, który biedne sierotki po ulicach zbierał i opiekował się niemi jak ojciec rodzony.
Kaśka to wszystko czytała dawniej, teraz radaby przypomnieć sobie niektóre szczegóły; a wreszcie, co piękne i dobre, to można dziesięć razy odczytać. To nic nie zaszkodzi. Teraz czwarta. Jeszcze cztery godziny czasu do nastawienia samowaru i podania herbaty; przeczyta więc przynajmiej pół historji, a może zdąży przeczytać całą. Zresztą jeśli nie skończy, to poprosi pięknie panią, aby pozwoliła zatrzymać książkę do drugiej niedzieli. Wprawdzie ma dozwolone wyjść na przyszły tydzień, ale piękna historja ciekawsza o wiele, i Kaśka zostanie w domu przez całe popołudnie, aby dokończyć rozpoczęte czytanie. I z całem przejęciem się ważnością tej nadzwyczajnej chwili, Kaśka przystawia krzesełko do maleńkiego okienka, z którego pada skąpy promień światła. Nie jest jej tak widno, jak kucharce pani hrabiny; ta ma wygodną kuchnię z szerokiem weneckiem oknem; ale cóż począć, okna już nie przerobić; trzeba dobrze oczy roztworzyć i starać się, aby światło na książkę padało.
I z zadowoloną, rozjaśnioną twarzą otwiera Kaśka „Historję łzy i śmiechu“, rozpoczynając czytanie dzieła od sylabizowania tytułu, nazwiska wydawcy i właściciela drukarni.
Dopełniwszy tego aktu, przewraca kartkę, i przyciszonym szeptem, utykając, poprawiając się, krztusząc, wycierając nos, czyta co następuje: „Kobieta, ta połowa społeczeństwa, ów cel badań wieków i mędrców, cel uwielbień i uniesień — w istocie jednak rzeczy samej pozostała sfinksem dla ogółu, sfinksem dla siebie samej...“ Kaśka oddycha ciężko i urywa czytanie.
Niema nic o królowej, ani o świętych pańskich.
To pewnie będzie dalej — trzeba cierpliwie czytać, a historja przyjdzie sama. Tak raz już było, ona pamięta dobrze, — z początku niby nic, a później śliczności!...
— „Nietylko saint-simoniści, lecz i kobiety z wyższem wykształceniem, pisząc o emancypacji kobiet, podawały jako główny jej warunek...“.
Kaśka ociera spocone czoło i poprawia się z determinacją na krześle.
Spociła się a przecież historji nie znalazła. Mimo to czyta dalej, jęcząc, stękając, wykrzywiając usta; nakoniec zmęczona fizycznie i moralnie, z wyrazem najwyższego zniechęcenia opuszcza książkę, a głowę pochyla na piersi.
Miły Boże! jakaż ona głupia!
Czyta od godziny, aż śmiertelne poty na nią występują, a przecież nic zrozumieć nie może. Przychodzą takie słowa, jakich ona jako żywo nigdy nie słyszała! Jakaś „ulekczycielka“ — Kaśka wymówić nawet porządnie nie może, bo język się jej zwija. Pani się pytać nie śmie. Niedość, że prosiła o książkę, a pani w nieprzebranej swej dobroci uczyniła zadość jej życzeniu, jeszcze będzie niepokoić panią dlatego, że w ciemnocie swojej zrozumieć nie może, „dlaczego saint-simoniści podawali jako główny warunek rozwoju emancypacji zniesienie małżeństwa“.
A przecież, czytając o dobrej królowej i o miłosiernym świętym, rozumiała każde słowo, nawet płakała nad losem maluchnych sierotek, pozostawionych w jakimś ciemnym, brudnym kącie i umierających z głodu. Szkoda, że pani takich książek nie ma; to zaraz inaczej robi się na duszy, gdy człowiek coś tak pięknego przeczyta. Zaraz można porównać cudzą nędzę do swojej biedy, a przecież widzi się wtedy łaskę bożą, czuwającą nad biednym człowiekiem. Choć skąpe, ale jadło jest, i kuchnia nie taka ciemna i smutna się wydaje — bo inni i tego nawet nie mają.
I szczerze zmartwiona siedzi Kaśka ciągle pod okienkiem, trzymając w ręku książkę, jak żebrak zgłodniały, któremu dano dla zaspokojenia głodu z drzewa wystrugany owoc. — Godziny wloką się powoli, skazówki ściennego zegara posuwają się z dziwną ospałością po zniszczonym cyferblacie. Kaśka bezmyślnym, osłupiałym wzrokiem wpatrzyła się w ciemną i porysowaną czarnemi bruzdami ścianę kuchni.
Stanowczo na przyszłą niedzielę wyjść musi — cóż robić będzie znów całe popołudnie? Dusi ją formalnie i potrzebuje trochę powietrza. — Wprawdzie nie ma nikogo, aby jej w przechadzce towarzyszył, ale czy to każda dziewczyna potrzebuje mieć kochanka? Ona ma swoje zdanie pod tym względem. Jak się wdać z mężczyzną, to już z takim, co będzie z niego mąż; bałamuctwa nie chce; napatrzyła się dosyć na smutny koniec dziewczyn, co to ledwo podrósłszy zaraz o kochankach myślały. Kaśka nie rozumie doprawdy, dlaczego się tak śpieszyły? Padły tylko na ludzkie języki i poszły na poniewierkę. I w swem późnem rozwinięciu silnej kobiety nie może zrozumieć, co miały w krwi te inne dziewczęta, które, dojrzewając w dziecinnym prawie wieku, niszczyły swe drobne ciała, rzucając się przedwcześnie w objęcia pierwszych lepszych mężczyzn. Zresztą, ona nie przeczy, że życie samej, wiecznie samej dziewczyny, jest bardzo smutnem, bardzo przykrem, — ni to się komu użalić, ni pośmiać się lub wyjść na spacer; ale tak znów nie przebierając, nie znając prawie, poufalić się, mówić „ty“, przyjmować „fundowanie“ i wracać późno w noc, albo wystawać przed sienią, — to trzeba mieć pusto w głowie i nie myśleć o jutrze.
Gdy się jej trafi uczciwy człowiek z kondycją, a wyraźnie i po bożemu wypowie swoje zamiary — Kaśka chętnie pójdzie z nim na „promenadę“ i zbiegnie wieczorem, aby się zobaczyć choć na krótką chwilkę.
Kochanek — to obraza Boga, narzeczony — to już co innego. Prawie mąż, tylko ślubu brak; ale ślub nie ucieknie, a zawsze już taka dziewczyna po językach ludzkich nie chodzi. Drugą, mimowolną troską Kaśki był... Jan.
Stróż, z dziwnym instynktem, wrodzonym każdemu mężczyźnie, gdy idzie o uwiedzenie kobiety, zmienił się po prostu w jawnego wroga.
Po bliższem zastanowieniu doszedł do przekonania, że Kaśka jest „jezuitką“, a opór, stawiony przez nią w pamiętnem mu spotkaniu na schodach, wziął za „jezuitość“ w najlepszym gatunku.
Pani hrabinie wolno być „jezuitką“, bo od tego pani, żeby miała w głowie przewrócone — i za to kiedyś swą karę odbierze, ale taka głupia i prosta dziewczyna, zamiast być taką, jak inne, udaje świętą i oczy zawraca, zamiast poczęstować go uczciwym kułakiem, gdy spotkał się z nią w ciasnem przejściu i przycisnął trochę do ściany. Chowa się dla męża, dlatego taka harda; chce czepka, i myśli, że złapie jakiego głupca na swoją uczciwość. I cały urok miłego, łagodnego wejrzenia Kaśki, które olśniło przez krótką chwilę Jana, a w duszy jego stłumiło zwierzęcość męskiej żądzy, niknie wobec tej brutalnej złości, która mimowoli przepełnia całą istotę obrażonego w swej dumie mężczyzny.
I z bezwzględnością najwyższą obrzuca dziewczynę tysiącami zarzutów, które, im błędniejsze, tem bardziej potęguje, czując przecież niesprawiedliwość, jaką tem Kaśce wyrządza.
Najwięcej gniewa go to pragnienie zostania ślubną żoną, które Kaśka wyjawiła, rozmawiając z nim przed bramą. Według niego, najgorsze to świadectwo o moralności dziewczyny. Chce się pewnie plecami męża zasłaniać, aby swoje broić; o! Jan zna już takie żony, zna nawet bardzo blisko... mógłby niejednę nazwać po nazwisku, ale byłaby z tego heca, a on hec przez baby nie lubi.
I pomimo gniewu, powraca bezustannie myślą do tej tęgiej dziewczyny, której ciało podziwia, pomimo nazwy „tłumoka“, jaką jej inne służące nadały. I drwiąc z niej nielitościwie, wspomina z prawdziwą rozkoszą chwilę, gdy był tak blisko niej, że czuł jej ciepły oddech na swej rozpalonej twarzy. Mogą sobie z niej żartować dowoli te płaskie dziewczyny o spiczastych ramionach, — on w głębi duszy przyznaje Kaśce wszystkie zalety ciała i wie dobrze z doświadczenia, że taka tęga i zdrowa kobieta zdarza się jedna na sto, a może na dwieście.
No! gdyby ją spotkał teraz pociemku na schodach, nie darowałby jej raz wyrządzonej obelgi... Przycisnąłby ją tak mocno do ściany, że całą „jezuitość“ by zgubiła. Nie pomogłoby przewracanie oczów, drugi raz nie można wziąć na kawał; wtedy — po prostu ztumaniał i ustąpił. Zresztą, dnia tego wypił kilka halb piwa i parę kieliszków, na zgodę z Fajczarzem, czeladnikiem rzeźnickim, któremu przeszłej niedzieli za niezgodność przekonań oko podbił. Dlatego był jakiś nieswój, a ona skorzystała i teraz, choć udaje, że zapomniała, pamięta dobrze jego głupotę i dobrze się po kątach chichocze.
Tylko ma w sobie tę dobrą stronę, że jest zawsze taka schludna i czysto wymyta, że aż przyjemnie człowiekowi spojrzeć. Choć zapracowana i często od szorowania zbiegnie na dół wypłukać ścierki, to kaftanik na niej świeży, a ręce, choć grube i czerwone, są czyste, i ochota bierze uszczypnąć to ciało jędrne a naciągnięte, aż lśni w promieniach słońca. Głowę ma także niczego, włosy gładko rozdzielone, tak, jak Jan właśnie lubi, wyczesane dobrze, a świecą się na skroniach, jakby czemś posmarowane... Wcale ładna dziewczyna, tylko wielka szkoda, że taka głupia i, zamiast się bawić, suszy się i kwasi.
I bezustannie myśl Jana powraca do Kaśki i krąży koło niej, wyszukując nowe zalety, aby potem zalety te obracając na jej niekorzyść, przedstawić dziewczynę, tak sobie jak i drugim, w najgorszem świetle.
Marynka z drugiego piętra jest mu dzielnym sprzymierzeńcem w tej sprawie.
Ta niska, krępa dziewczyna, o dość kształtnej figurce, ściśnięta w pasie starą sznurówką swej pani, pozostaje z Janem w ścisłej przyjaźni, która to przyjaźń w niezbyt czystem źródle początek bierze. Marynka brała życie z zabawnej strony, z rozrzutnością bogacza szafowała swą młodością, a kierowała się według znanego przysłowia:
„Co z brzegu — to nieprzyjaciel“.
Wskutek tego pełno miała znajomości, ale naprawdę nie wiązała się z nikim. Lubiła co niedziela iść za rogatkę lub na Wysoką Górę z innym mężczyzną. Mając nieograniczoną swobodę ze względu na Parysa i Lalę, którym ruch był nadzwyczajnie potrzebny, — skoro wydała obiad, przygładzała włosy, zapiekała grzywkę, a usmarowawszy twarz tanim różem i brwi przypalonym korkiem, brała na ręce oba pieski i z szelestem wykrochmalonych spódnic znikała, trzaskając drzwiami.
Wesoła, świegocąca jej natura odrazu przypadła do charakteru Jana, który w swojem „farmazońskiem“ usposobieniu nie lubił długotrwałych związków, przypominających księżowską stułę.
Marynka była dziewczyną niewymagającą. O małżeństwie nie mówiła nigdy, nie myślała brać sobie tak ciężkiego kłopotu na wolną szyję. Po krótkich przedwstępnych krokach, ogłosili nagle zdziwionej tym wypadkiem rzeszy znajomych swój stosunek, nie krępując się od tej chwili, całując się przy drzwiach otwartych i gorsząc kucharkę pani hrabiny, która od tej chwili nie mogła bezpiecznie pójść po jarzyny do piwnicy, aby nie napotkać na wąskiem przejściu tych dwojga ludzi, żartujących lub chichoczących w zagłębieniu ściany.
Marynka miała, oprócz ciemnych oczów i zadartego noska, dar jeszcze jeden. Umiała „naciągać“ mężczyzn, to znaczy, według niej, doprowadzać do ofiarowywania sobie rozmaitych drobnostek, które ona z minką zachwyconą przyjmowała. I Jan przejść musiał przez podobnego rodzaju „naciągania“.
Jednego „pierwszego“ — był to krzyżyk, maluchny krzyżyk srebrny, pozłacany, z turkusikiem we środku. Marynka dnie i noce całe mówiła o tym krzyżyku, który za marne trzy guldeny było można kupić na rynku, u pokątnego jubilera. Później — były to znów kolczyki, dwa listki z bombelkami, emaljowane na czarno. Zapewne, była to rzecz droga i cena dość wysoka — dosięgała ośmiu guldenów, ale Marynka „z maleńkości“ miała delikatne uszy i tombakowe uszko u kolczyka zaogniało jej ciało....
Jan kupił kolczyki, nacisnął czapkę i przysiągł sobie, że zerwie. Niepotrzebnie wszakże przysięgał, bo Marynka znudzona romansem ze stróżem, postanowiła pójść wyżej i oddała swe serce tęgiemu kanonierowi w bronzowym kabacie i ciemno-błękitnej czapce.
Jan ustąpił chętnie zajmowane miejsce i bez swarów i awantur rozeszła się ta gwałtowna miłość, która niedawno jeszcze hałasem swoim przepełniała korytarze, klatki schodowe, piwnice i strychy — niepokojąc lokatorów i urągając moralności publicznej. Wbrew jednak zwyczajowi, przyjaźń pomiędzy Janem i Marynką trwała ciągle, a nawet czasem, gdy Marynka zapóźniła się, Jan w miejsce „szperki“ odbierał zapłatę, całując ciepłą szyję dziewczyny, której przyciszony chichot rozlegał się w bramie i wbiegał wraz z nią na wąskie, ciemne schody.
Tak stały rzeczy, gdy Kaśka przybyła do kamienicy. Gdy wszakże Jan, zadraśnięty w swej miłości własnej, wystąpił otwarcie przeciw Kaśce, a w dodatku nazwał ją „dragonem“ — Marynka w gorących wyrazach poczęła dopomagać temu potokowi szyderstw, jaki z ust Jana płynął. Instynktem, właściwym każdej, bodaj najniżej pod względem inteligencji stojącej kobiecie, odgadła, że Kaśka, mimo wszystko, podobała się Janowi i zajęła go.
Jakkolwiek miała innego kochanka, nie chciała, aby Jan pocieszył się prędko po jej stracie, i dlatego z całą siłą trywjalnego dowcipu zwróciła się przeciw Kaśce, podburzając przeciw niej inne sługi, ośmieszając w oczach całego domu... Dopomagała Janowi w czynieniu rozmaitych psot i szkód, za które potem biedna Kaśka ze skromnej swej pensji płacić musiała. Zrywano stare i powiązane sznury, na których suszyła się bielizna Budowskich; wylewano wodę z szaflika, gdy Kaśka trochę „deszczówki“, złapać pragnęła. Przez ciemne schody przeciągano szpagat, ciesząc się, gdy posłyszano ciężki łoskot spadającej z kilku stopni Kaśki. Gdy przechodziła przez dziedziniec, szmer szyderczych śmiechów wznosił się poza nią. Śmiała się pokojowa hrabiny, przewieszona na oknie, prezentując w czystem świetle południowej pory jasno-blond włosy, skręcone zgrabnie na wierzchu głowy. Poza nią czerniał czepek kucharki, a członkini bractwa Różańcowego nie gardziła wesołością, mającą na celu wyszydzenie tej bezbożnicy, która nie wahała się „żydom“ służyć i mace z nimi zajadać. Śmiała się chuda i koścista właścicielka sklepiku, która nie mogła Kaśce darować, że omijała jej kram, załatwiając w innym, sąsiednim, drobne sprawunki z rozkazu swego pana. Śmiały się sługi tapicera, mieszkającego w oficynie, zezowata niańka i opasła kucharka; śmiała się sama żona tapicera, która, będąc dawniej sługą, z największą rozkoszą zajmowała się sprawami kuchennemi; ale najwięcej śmiała się Marynka i Jan, — on, oparty o miotłę, z fajką w zębach, z czapką junacko pochyloną na lewe ucho.
Kaśka szła wolno, z pochyloną głową, ze ściśniętem gardłem, rozumiejąc dobrze, że powodem tej wesołości była ona sama, a właściwie jej wielka i, według niej, niezgrabna postać. I pochylała jeszcze więcej ramiona, jakby chcąc na zaokrąglony grzbiet przyjąć te wszystkie wybuchy śmiechu, które co rano rozlegały się wśród podwórka i, czepiając się murów kamienicy, biegły wśród okien, aby tam zbudziwszy echa, spadać siekącą chłostą na zgnębioną i srodze tem dotkniętą Kaśkę. Cóż zrobiła wreszcie tak złego, aby sprawiano jej tyle przykrości? Że wyrosła większa niż inne, nie jest przecież temu winna, — i ona z pewnością nie roześmiałaby się na widok dziewczyny dwa razy większej od niej samej.
Nie każda może wyglądać jak z „porcyneli“. Schodzi im z drogi jak może, stara się nie być nikomu najlżejszą zawadą, mimo to wyśmiewają się z niej i spokoju nigdy nie dadzą. W bezmiernej łagodności nie znajduje ostrego słowa, któremby zażegnać mogła żarty i szyderstwa, jakiemi ją przytłaczają. Wie przecież, że gdyby miała dostateczny zasób odwagi, mogłaby kazać zamilknąć całej tej niepoczciwej zgrai, która rzuca się na nią, jakby ostatnią z ostatnich. Lecz do nikogo nie czuje tak wielkiego żalu, jak właśnie do... Jana. W prostocie swej i prawdziwej uczciwości nie szuka wykrętów, nie pragnie oszukać siebie samej, lecz czuje, że Jan podobał jej się bardzo — i poddaje się temu uczuciu z posłuszeństwem biernej, wiecznie do uległości przywykłej istoty. Gdy na ciemnym zakręcie schodów cisnął ją brutalnie, zwykła trwoga, przejmująca jej istotę za zbliżeniem się mężczyzny, ogarnęła ją i tym razem. Lecz gdy pod wpływem jej prośby usunął się i dozwolił przejść spokojnie, w Kaśkę wstąpiło głębokie przekonanie, że odtąd potrafi kierować nim i pozyska w ujarzmionym nie wroga, lecz... przyjaciela.
Przy świetle dziennem spostrzegła, że Jan był przystojnym mężczyzną — i odkrycie to sprawiło jej przyjemność wielką, z której sobie na razie sprawy zdać nie mogła. Rozmowa przy bramie i drwinki Jana dotknęły ją boleśnie. Wydał jej się zupełnie innym, zmienionym. Miał w sobie pewność ulicznego uwodziciela i ton jego mowy nie miał w sobie nic, coby zdradzało cokolwiek uprzejmości. Gdy później otwarcie połączył się z nieprzyjacielsko usposobionemi kobietami i stanął do jawnej walki, Kaśka uczuła wielki smutek i długo w noc zasnąć nie mogła, rozbierając w skłopotanej głowie każdą drwinkę, która z ust stróża wyszła. Pragnęła nie spotykać się z nim nigdy, a mimo tego postanowienia znajdowała wiecznie jego barczystą postać na swej drodze. Czy była w tem jej, czy jego wina?
Zdaje się, że wina była wspólnością obojga.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.