<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kaśka-Karjatyda
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Literacki „Lektor”
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia i introligatornia M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I zaczęły się teraz dla Kaśki dnie najstraszniejszej nędzy i niedoli. Budowski, powiadomiony o wszystkiem, napisał jej odpowiednie świadectwo w książeczce służbowej, piętnując ją tem samem na najnikczemniejszą istotę. Nie zastanawiał się nad powodami błędu, nad okolicznościami, które ten błąd stworzyły. Nie rozumował również, że podobnem świadectwem strąca dziewczynę w przepaść, a odbierając jej możność zarobku, zmusza niejako do zapisania się w rzędy prostytutek lub złodziejek ulicznych.
Budowska również nie troszczyła się o dawną swą powiernicę. Gdy Kaśka przyszła wreszcie zabrać swój kuferek i upomniała się nieśmiało o książkę służbową i resztę zasług, Julja schowała się szybko do saloniku, bojąc się widoku dziewczyny, względem której miała obowiązki. Sam Budowski wręczył Kaśce książeczkę, co zaś do reszty zasług, wykazał jej bardzo zręcznie, że to ona właściwie winna mu jeszcze dopłatę za szkody, które poczyniła w gospodarstwie.
Kaśka, milcząc, zabrała swą pościel i przy pomocy Marynki zniosła ją na dół. Marynka bowiem pozostała jej przyjaciółką i ona to powiadomiła Kaśkę o zaszłych wypadkach.
— I tę bestję z komórki Jan wygnał także na cztery wiatry. Już on taki dla wszystkich jest. Ot... chłop! cóż dziwnego!
Kaśka nie odpowiedziała nic, jakkolwiek wiadomość, że i Rózię podobny los spotkał, sprawiła jej niejaką ulgę. Obejrzała się tylko wkoło, czy nie zobaczy gdziekolwiek Jana — ale napróżno! Stróż, widząc wchodzącą do kamienicy dziewczynę, uciekł do szynku, nie chcąc się z nią spotkać. Teraz, po dniu, czuł, że nie mógłby śmiało spojrzeć jej w oczy. Przyjął więc system, właściwy wszystkim prawie mężczyznom, zrywającym z kochankami — postanowił uciekać od Kaśki i nie spotkać się z nią nigdy.
Kaśka przeniosła swój kuferek do znajomego dawno mularza, który, ożeniwszy się, odnajmował teraz stancję — kątem. Za pieniądze, uzyskane ze sprzedaży pościeli, wegetowała jeszcze Kaśka blisko dwa tygodnie. Przez ten czas szukała zajęcia dziennego, bo złe świadectwo w książce służbowej nie dozwalało jej znaleźć stałego miejsca.
Prała więc w pobliskiej pralni, biorąc po kilka centów dziennie i dostając nędzne pożywienie, które jej teraz zadowolnić nie mogło. Stan jej, rozwijający się dość prawidłowo, ale nad wyraz uciążliwie, jak zwykle u kobiet zbyt silnie rozrosłych, sprawiał jej wiele cierpień i przykrości. Zewnętrznie nie zmieniła się wiele, wypełniała jeszcze i zdawała się teraz olbrzymką, gdy z zawiniętemi rękami, w koszuli spadającej z ramion, prostowała się ponad balją, otoczona kłębami białej, gęstej pary. Tylko twarz wybladła, podkrążone oczy świadczyły o wewnętrznem cierpieniu tej istoty, niedawno jeszcze młodej i zdrowiem tryskającej.
Teraz, gdy zrozumiała stan swój i przeczuła dziecko, ukryte w łonie, troszczyła się dnie całe nad przyszłością i nieuniknioną nędzą, w jaką popaść miała. Słowa obdartej kobiety, rzucone za nią tej chłodnej, smutnej nocy, kiedy wypuszczona z furdygi, jak zwierzę bezdomne błąkała się po Wysokiej Górze, słowa te brzęczały jej ciągle w uszach, nie dając jej ani na sekundę spokoju. Co zrobi z dzieckiem, skoro na świat przyjdzie? Czy ma je porzucić na ulicy, lub położyć pod próg szpitala, jak to inne kobiety robią? Nie — ona tego nie zrobi, boć suka szczenię swe tuli i zabierać nie dozwala. Do służby jednak z dzieckiem nikt ją nie przyjmie. Mogłaby oddać dziecko na wieś do mamki, ale na to trzeba mieć trochę pieniędzy, choć kilka guldenów, a ona zaledwie parę centów dziennie zarobić może...
I noce całe leży bezsennie, wpatrzona w przestrzeń, rozmyślając nad zebraniem pieniędzy dla opędzenia kosztów. Ona sama — to mniejsza! ale dziecko! dziecko pójdzie na marne, jak to przepowiedziała ta ohydna kobieta, spotkana na Wysokiej Górze, podczas pamiętnej dla Kaśki nocy.
Dokoła niej, w ciasnej izdebce, wśród zaduchu i ciemności, śpią jej współlokatorowie, oddychając ciężko. Nawet wśród nocnego spoczynku trapią ich sny męczące. We śnie kończą pracę, rozpoczętą na jawie. Mięszają wapno, roznoszą szafliki, podają cegłę, spinają się na rusztowania. Niekiedy w kołysce zapłacze niemowlę, lub zaskomli pies, drzemiący w kąciku. Wszyscy przecież śpią twardo, tym snem, właściwym tylko spracowanym nędzarzom.
Kaśka niemniej spracowana, przecież czuwa. Wsparta na ręku, trawi się cała w bezsilnej i próżnej chęci wydobycia grosza. Gorączka ją ogarnia. Sprzedać cokolwiek?
Nie ma już nic na sprzedaż. Pościel i trochę bielizny przeszły na własność mularzy. Niedostateczna strawa w pralni zmusza ją do zakupywania drobnych wiktuałów, które spożywa z żarłocznością zwierzęcia. Nie ona temu winna. Jest w niej druga istota, łakoma, chciwa, niewyrozumiała, niepojmująca niedostatku, nieznająca jeszcze braku środków dla zaspokojenia głodu.
I to stworzenie nasycać Kaśka, bądź-co-bądź, musi. Nieubłagane jest, gdy głód mu dokuczy... nie waha się zadawać najprzykrzejszych męczarni.
Kaśka ma jeszcze jeden towar na sprzedaż. Tym towarem jest jej własne ciało. Ale wrodzona uczciwość wzdryga się przed tą ostatecznością. Serce w niej zamiera na myśl podobnego poniżenia.
Pralnie, w której Kaśka znajdowała do tej chwili zarobek, nagle zamknięto. Wskutek niedozoru, lub z własnej woli właścicielki, zginęło kilka koszul feldfeblów i podoficerów.
Kaśka znalazła się znów na bruku po dwutygodniowej pracy. Mularze, u których mieszkała, widząc ją bez zajęcia i nie widząc żadnych korzyści z lokowania u siebie tej nędzarki, wymówili jej „kąt“, oddając innemu lokatorowi. Wszystkie nieszczęścia waliły się na jej głowę, popychając na dno przepaści.
Ona wszakże walczyła jeszcze, podnosząc głowę, pomimo ogromu niedoli.
Głodna, obszarpana, powlokła się na miasto, szukając „roboty“, do której resztę sił oddałaby chętnie za prosty kawałek chleba.
Dzień wiosenny śmiał się w rozkosznej pełni. Jeszcze śnieg leżał nad rynsztokami, a przecież u góry świeciło jasne słońce, pokryte delikatną, przejrzystą zasłonką. Okna domów, zamknięte szczelnie podczas zimy, otwierały się leniwe, jak oczy argusa, jedno po drugiem, chłonąc w ciemne wnętrze mieszkań jasność i woń wiosenną. Kobiety migały lakierowanymi bucikami i pomalowanemi twarzami z pod gęstych welonów. Mężczyźni, drżący w zbyt lekkich wiosennych okrywkach, nadawali sobie miny zwycięsców. Wystawy sklepowe wylewały ze swych okien całe gamy jasnych barw, śmiejących się w fałdach lekkich tkanin i kulistych zgięciach parasolek... I całe to przedpołudnie wiosenne zdawało się jakiemś preludjum do harmonijnej melodji, która miała rozlegać się niedługo w przestrzeni i trwać zaledwie... jedną wiosnę.
Kaśka wlokła się bezmyślnie po ulicach zaciskając na piersiach fałdy podartego kaftanika. Zaczepiła już kilka podobnych sobie nędzarek, pytając, czy nie mogą jej nastręczyć zarobku. Wzruszyły ramionami i odpowiedziały, że same dni kilka nic w ustach nie miały. Później wszakże miały nadzieję dostać zarobek przy budowie lub reparacji domów, albo przy roznoszeniu kwiatów po ulicach miasta. Magistrat potrzebował dawniej także kobiet dla uprzątania śniegu na ulicach, teraz czynność tę pełnią więźniowie pod strażą dozorców. Odpadł więc w ten sposób dobry zarobek, bo przynoszący dziesięć centów dziennie.
Kaśka powlokła się dalej. Na niebieskiej tablicy rozkładał się napis „Pralnia zagraniczna“. Kaśka przesylabizowała pierwsze słowo i wsunęła się w bramę. Na dziedzińcu kręciły się kobiety, wylewając błękitną wodę lub szumiące mydliny. Z niskiej oficynki dochodziły wybuchy śmiechu lub kłęby pary. Kaśka wkrótce stanęła na progu pralni. Cichym i urywanym głosem prosiła o zajęcie, choćby o pozwolenie noszenia wody.
Ale wprędce musiała się cofnąć. Sama właścicielka, przy pomocy swych pracownic, obrzuciła ją całym potokiem obelg, mianując ją „obdartą włóczęgą, czyhającą tylko na cudzą własność“. Rzeczywiście, łachmany Kaśki nie wzbudzały zaufania, a każdemu z patrzących na tę dziewczynę ludzi nasuwało się jedno pytanie:
— Dlaczego taka silna i rosła, a napozór zupełnie zdrowa kobieta włóczy się bez zajęcia po ulicach, zamiast wziąć się do pracy?..
Nikomu wszakże nie przyszło na myśl, że droga pracy była dla Kaśki zamknięta. Służba — przez złe świadectwo, nakreślone w książce, inne zajęcia — dla braku miejsca, lub przez łachmany, okrywające jej ciało.
Z poza wystawy rzeźnickich sklepów, pomiędzy zielenią i różową barwą azalji, piętrzyły się stosy mięsiwa, trzęsły żółtawe galarety, mieniły się rozmaitymi kolorami salcesony. Była to czysta ironja, jakby urągowisko dla nędzarzy, stojących na wąskim trotuarze i patrzących na świeże mięso, którego smak i zapach odgadywali poza przejrzystą taflą lustrzanej szyby.
Kaśka przyłączyła się obecnie do tej gromadki i, popychana przez przechodniów, znalazła się w pierwszej linji. Patrzyła długą chwilę na rozłożone szynki i ozory, a dotkliwy kurcz ściskał jej wnętrzności. Jak błyskawica przemknęła przez jej głowę myśl, aby wybić szybę i porwać kawałek mięsa, aby nasycić się choćby chwilowo. Ale już policjant rozganiał ten tłum obdarty, tamujący przejście w zacieśnionej i niezmiernie ruchliwej ulicy. Kaśka, na widok ciemnego czaka i lśniącego półksiężyca, uciekła szybko — bała się nad wyraz wszelki policji i jej reprezentantów. Idąc wciąż wzdłuż ulic, znalazła się nagle przed drzwiami kościoła Benedyktynów. Tak, tu przecież spocznie choćby chwilę. Kościół dla wszystkich otwarty! Niedawno stróż jakiś spędził ją z kamienia, stojącego u bramy wysokiej, trzypiętrowej kamienicy. Powiedział, że tu nie miejsce dla włóczęgów, — w kościele przecież pozwolą jej posiedzieć spokojnie...
Bóg! — zapomniała o nim! Tak dawno nie modliła się — nie była w kościele! Od chwili upadku coś ją wstrzymywało, ile razy chciała przestąpić próg świątyni. Zdawało się jej, że coś ją ciągnie za odzież i przykuwa do miejsca. Było to z samego początku, bo później nawet nie próbowała zachodzić do kościoła. Dziś przecież weszła bez przeszkody, bez tego dziwnego uczucia, które wytrącało ją dawniej z przedsionka świątyni. Kościół nie zmienił się zupełnie. Ta sama wilgoć, spadająca z wysokich sklepień, też same cienie, snujące się wzdłuż filarów, te same szepty ciche, gorące, czepiające się złoconych szat aniołów, cały ten chłodny, a mimo to jakąś namiętnością dewotki drgający spokój owionął nagle wchodzącą dziewczynę i zrobił na niej przygniatające wrażenie. Machinalnie prawie osunęła się przed najbliższym ołtarzem i, zrobiwszy znak krzyża, modlić się poczęła. Ale modlitwa nie szła jej zupełnie. Myśli plątały się, jak nici źle pomotanej przędzy. Głód szarpał jej wnętrzności. Oczy zasłaniała mgła.
Nagle Kaśka posłyszała poza sobą ciche, przytłumione łkanie; płacz ten wypływał z kącika, w którym czernił się skurczoną masą konfesjonał, błyskający ze swego wnętrza białą komeżką siedzącego tam księdza.
Jakaś kobieta, czarno ubrana, klęczała u kratek, zanosząc się z płaczu.
Z ust księdza wybiegały słowa, rzucane pośpiesznie, przyciszonym głosem. Chwilami przecież szept ten stawał się głośniejszym i można było rozróżnić kilka wyrazów:
— W Bogu szukaj pomocy!... Bóg pociechą jedyną...
Kaśka pochyliła głowę.
Tak! ona była winną bardzo. Niedość, że zgrzeszyła, — zamiast oczyścić się z grzechu, ona trwała w swej hańbie, odwracając się od Boga, który mógł dać jej pomoc i pociechę.
W prostym a praktycznym umyśle głodnej i opuszczonej dziewczyny pomoc ta rysowała się w doraźnem otrzymaniu jakiejkolwiek pracy, a przedewszystkiem ciepłej strawy, która mogłaby zaspokoić głód, trapiący ją od kilkunastu godzin. I pod tem wrażeniem postanowiła przystąpić do konfesjonału, aby złożyć u stóp księdza ciężar swych grzechów, a natomiast otrzymać jakąś pociechę i pomoc w swej niedoli.
Zapłakana dewotka, po kilkakrotnem ucałowaniu tłustej ręki spowiednika, usunęła się w głąb kaplicy, wydając ciągle przytłumione westchnienia.
Bóg pociecha jedyna!...
I pod tą dewizą, z tą myślą przewodnią, rozpoczęła Kaśka swą spowiedź. Uklękła na niewygodnych stopniach, drżąc cała ze wzruszenia. Tak dawno nie wsuwała się do ciemnej głębi konfesjonału! Tak dawno nie zbliżała się do kratek, które przejmowały ją zawsze jakiemś nieokreślonem uczuciem przestrachu. Dziś przecież przestrach ten łagodziło o wiele rzewniejsze uczucie, jakaś chęć opowiedzenia swej niedoli, cierpień przebytych, pragnienie dobrego słowa, porady, pomocy, którą u stóp ołtarzy jeszcze od dziecka jej ukazywano. I z sercem przepełnionem żalem, ze szczerą i prawdziwą skruchą za błąd popełniony, rozpoczyna swą spowiedź w prostych słowach, nie kryjąc nic aż do chwili swego upadku... Powoli przecież milknie, zmrożona dziwnem upartem milczeniem, jakie panuje z drugiej strony kratki. Silny zapach miętowych pastylków, połykanych przez księdza, odurza ją i sprawia zawrót głowy. Spowiednik jej milczy, znużony tą gadaniną chaotyczną, szeptaną drżącym, urywanym głosem, nie mogąc zrozumieć jeszcze dokładnie, czego chce ta dziewczyna, wyrażająca się niejasno i tak cicho, że prawie dosłyszeć jej nie może.
Gdy Kaśka, opanowana nagle uczuciem wstydu, milknie wobec koniecznego przyznania się do winy przed tym obcym człowiekiem, który, mimo sutanny, jest przecież mężczyzną, ksiądz rzuca zwykle w takich razach pytanie:
— Co więcej?
Ach! tak! co więcej! — łatwo wymówić takie słowa, ale jakże trudno opowiedzieć to „więcej“ bez pomocy, bez dobrotliwej zachęty, koniecznej dla niewyzutej ze wstydu kobiety. I po długiem wahaniu, zdławionym głosem, naglona przez zniecierpliwionego księdza, przyznaje się do nieprawnego związku z Janem, cierpiąc w tej chwili podwójnie. Raz, w pogwałceniu tajemnicy swej hańby, — powtóre, w ciężkiem, bolesnem wspomnieniu chwil, które wtrąciły ją w przepaść niedoli i rozpaczy.
Ale nowy pocisk spada na jej schyloną głowę. To piorunujące, potępiające ją słowa, ciskane z ust kapłana. Gromi ją, przejęty cały fanatycznem oburzeniem. Obrzuca ją wyrzutami za zbłądzenie z prawej drogi, po której winna była kroczyć do końca życia. Piekło ją czeka! piekło i szatani, którym wpadła w ręce, oddając się występkom i grzechom, nieprzebaczanym, chyba po najstraszniejszej pokucie...
Ksiądz jest w swem prawie. Spełnia obowiązek gorliwie, wyprowadzony ze zwykłych, kilkugodzinnych drobnych grzeszków kobiecych tym wielkim występkiem shańbionej dziewczyny.
Pokuta i jeszcze raz pokuta!
U stóp konfesjonału osuwa się prawie bezprzytomna z bólu i głodu Kaśka. Pokuta? ale czyż ona w tej chwili nie przechodzi najsroższych męczarni? czyż nędza, głód i to dziecko, szarpiące się w jej łonie, nie jest dostatecznem cierpieniem do zmazania jej winy? Czyż jeszcze więcej cierpień fizycznych i moralnych ma spotkać ją za chwilę fikcyjnej rozkoszy, która w jej nędznem życiu zaświeciła, jak błędny ognik wśród trzęsawiska?
Ksiądz odmawia jej rozgrzeszenia i, ostrym głosem naznaczając pokutę, każe modlić się i błagać Boga o miłosierdzie. Poczem wychodzi z konfesjonału, nie spojrzawszy nawet na skurczoną na schodkach dziewczynę. Ona mimowoli wyciąga za nim rękę i ze ściśnionego gardła wymykają się słowa:
— Proszę księdza!... proszę księdza!...
Chce go prosić o jakąś robotę, chce mu powiedzieć, że doba cała upływa, a ona w ustach nie miała nic, oprócz wody, że...
Ale napróżno. Ksiądz odchodzi w stronę zakrystji, wyprostowany, sztywny w swej sutannie i białej komeżce, oszytej szeroką koronką. Spełnił swój obowiązek. Odmówił rozgrzeszenia grzesznicy, poza tem nie ma nic do spełnienia.
Kaśka pozostała sama.
A więc i Bóg jej nie chce! i Bóg ją odtrąca przez usta księdza, rzucającego jej, zamiast pomocy i pociechy, jedno straszne słowo:
Pokuta!...
W umyśle kobiety powstaje nagle chaos nieopisany. Gdzież jest ten Bóg miłosierny, który żałującym przebacza, nagich przyodziewa, głodnych karmi? Wszak ona, żałująca, obdarta, głodna, przywlekła się w mury świątyni, aby tu, wśród złoconych aniołów i puszek z napisami „dla biednych“, znaleźć lekarstwo na swe cierpienie. Pomimo przecież żalu i skruchy, odtrącono ją, uznając jej cierpienia jako karę niedostateczną za danie życia jeszcze jednej istocie, za wypełnienie celu, do którego stworzoną została. Kazano jej pokutować, zapomniawszy, że w urodzeniu dziecka leży najsroższa męczarnia, pokuta za grzechy całego życia. Jeden krzyk konającej w bólach rodzenia grzesznicy czyż może się równać z całą kwartą łez, wylanych w samolubnem zamknięciu przez pokutującą dewotkę?
Z okien świątyni padały promienie świateł, rozkładając się różnokolorową strugą na kamiennej posadzce.
Kaśka, podniósłszy głowę, łzawemi oczami wpatrywała się w te wesołe światełka, mieniące się barwą tęczy. W uszach jej brzmiała ilość pacierzy, wyznaczona przez księdza jako pokuta. — Siedem Ojczenaszów, siedem Zdrowasiek, jedno Wierzę. Cóż było to bezmyślne klepanie wyuczonych słów w porównaniu z męczarnią, jaką nosiła w swem łonie?
Na klęczkach posunęła się do ołtarza i wsparła głowę o wygiętą tegoż podstawę. Biały, cieniuchny obrus dotykał jej rozpalonej twarzy. Moczyła go łzami, które teraz gorącą strugą płynęły po jej policzkach. Ponad ołtarzem wybladła i zmęczona twarz Chrystusa, w cierniowej, ze złocistej blachy ukutej koronie, ukazywała się z ciemnego tła, jak uosobienie bólu i znękania. Na białej płycie, pomiędzy lichtarzami, na stopniach nawet ołtarza, żółciły się drobne figurki z czystego wosku, tak zwane „ofiarki“. Dziwaczne te krzyżyki, laleczki, ręce lub nogi, pokrzywione, niekształtne, składane w chwili rozpaczy lub wdzięczności za otrzymane dobrodziejstwo, służyły później na świece, które, po stopieniu wosku z tychże ofiarek, z łatwością były wyrabiane.
Za dobrych czasów Kaśka niejednę taką ofiarkę złożyła u stóp ołtarza. Dziś klęczy, wpatrzona mimowoli w ten wosk żółty, przezroczysty, który często gryzła i połykała, dziwiąc się, że ma smak nieokreślony.
— Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj!.. — szepczą jej spieczone gorączką usta.
Jest to miljonowa cząstka pacierzy, które odmówić ma za popełnione grzechy.
— Chleba naszego!...
Szum w uszach dziewczyny powiększa się z każdą chwilą, a ręka nerwowym ruchem wysuwa się w stronę „ofiarek“.
— I odpuść nam nasze winy!
Kaśka popełnia w tej chwili świętokradztwo. Ze stóp ołtarza chwyta żółty, drobny krzyżyk i gniecie go kurczowym ruchem w palcach. Poczem podnosi kawałki wosku do ust i żuje go, łudząc się, iż posila się jakąś strawą. I znów zaczyna odmawiać szczerze pacierze, ale ogarnia ją nagła senność, której oprzeć się nie może. Oczy jej zamykają się mimowoli, serce bić przestaje — i Kaśka osuwa się na ziemię, zemdlona, nieprzytomna cisnąc w ręku okruchy wosku.
Padając na ziemię, szepcze jeszcze:
— Odpuść nam nasze winy...
Prośba ta pokorna rozbrzmiewa wśród sklepienia, jak rozpaczliwy jęk zanadto dręczonej istoty. Kaśka leży wciąż nieruchoma, straszna swą bladością i nędzą, kąpiąc obdarte łachmany w różnokolorowych promieniach światła, zaściełających posadzkę. Ponad nią Chrystus, surowy, wybladły, z twarzą ascety, zdaje się powtarzać słowa swego sługi:
— Pokuta! pokuta!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Teraz już panna możesz iść do domu.
Kaśka podnosiła się z kuferka, na którym siedziała, i postawiła wypróżniony talerz na ziemi.
Stojący przed nią staruszek brząkał niecierpliwie pękiem kluczy, trzymanych w pokręconych od reumatyzmu palcach. Znalazł Kaśkę na podłodze kościelnej nieprzytomną, martwą prawie. Przyszedł właśnie zamykać kościół, gdy potknął się o tę dziewczynę, leżącą na podłodze, jak kawałek drzewa. Przy pomocy dwóch posługaczy kazał ją przenieść do swej izdebki i otrzeźwił po długich staraniach. Staruszek miał dobre serce, które nie zasklepiło się w fanatycznem, a samolubnem życiu i klepaniu pacierzy. Talerz ciepłej zupy i kawałek chleba był najlepszem dla osłabionej dziewczyny lekarstwem. Podzielił więc swój obiad na dwie części i jednę wlał prawie przemocą w zaciśnięte gardło Kaśki. Ona, pod wpływem ciepła, panującego w izdebce, przyszła powoli do siebie; odpoczęła, a teraz, milcząc, zabierała się do odejścia. Wiedziała, że był to przytułek chwilowy i że prędzej czy później opuścić ten kącik musi.
Staruszek wpatrywał się w nią uważnie, poczem wzruszył znacząco ramionami.
— Czemu ty do roboty nie idziesz?... taka wielka dziewka, żeby głodem marła!...
Kaśka podniosła na mówiącego załzawione oczy.
— Od tylu dni szukam roboty i nie mogę znaleźć. Byłam w pralni, zamknęli ją bez jakieś oszustwo. Teraz ani ugryź znaleźć nic nie mogę.
— A do służby?
Kaśka uśmiechnęła się smutnie.
— Ktoby takiego obszarpańca wziął — zaczęła, wskazując na swoje łachmany; — na stancji tak się wydarłam, nawet na wodziarkę by nie puścili do porządnych państwa!
Nie wspomniała o złem świadectwie. Chciała sobie, bądź co-bądź, zaskarbić łaskę tego poczciwego staruszka, który pierwszy ulitował się nad jej nędzą i podał jej łyżkę strawy.
Lecz on teraz zamyślił się długą chwilę. Widocznie nie chciał ograniczyć swej pomocy na jednorazowem wsparciu. Szukał jakiegoś zajęcia, które mógłby powierzyć tej nędzarce zgłodniałej, padającej ze znużenia, a mimo nędzy niekalającej się w występku i rozpuście.
Z wprawą, właściwą każdemu mężczyźnie, ocenił młodość i niezużyte ciało Kaśki, — zrozumiał, że gdyby ta dziewczyna miała złe instynkta, mogłaby z najwyższą łatwością zapewnić sobie byt i dostatnie utrzymanie. Jeśli mdleje z głodu u stóp ołtarza, musi być bądź-co-bądź, uczciwą. I nie rozumując, nie badając, nie rzucając gromów na głowę nieszczęśliwej, nakazuje jej stawić się za trzy dni w zakrystji tegoż kościoła do pomocy w myciu podłogi, okien i oczyszczania schodów w całem zabudowaniu.
— Dostaniesz kilka groszy, tylko pracować trzeba... wiesz!
Kaśka, podziękowawszy, wyszła na ulicę, nie mogąc przecież pozbyć się smutku i znękania. Zakrystjan dał jej nadzieję zarobku, ale zarobek to chwilowy i oddalony jeszcze długim przeciągiem kilkudziesięciu godzin. Co robić teraz będzie? gdzie głowę złoży?
Słońce miało się ku zachodowi. Miasto chłonęło w siebie resztę światła i ciepła, wysuwając ze siebie ponure i smutne cienie. Bezlistne drzewa Plantacji, wałów, przecinających miasto, wznosiły się, jak szkielety, czekające na osłonę. Kaśka szła bezustannie z głową schyloną, okrążając place, sznurkując wzdłuż ulic, przeciskając się przez ciasne zaułki. W wędrówce tej podobną była do hieny, zamkniętej w klatce, do żyda tułacza, krążącego bez celu, bez świadomości spoczynku. Nie patrzyła na ludzi, — byli jej obojętni; czuła tylko, że noc się zbliża, a z nią konieczność ukrycia się pod jakimś dachem. Nie czuła chwilowo głodu, ale lęk przed nadchodzącą nocą dręczył ją niewypowiedzianie. I szła, szła wciąż, spoglądając na ciemne okienka piwnic, czerniące się wzdłuż murów. O! gdyby dostać się do wnętrza takiej piwnicy i pozostać tam noc całą! Bezwarunkowo, byłoby to rzeczą niewątpliwie najbezpieczniejszą.
Ciemnawo już było, gdy Kaśka znalazła się nagle pod parkanem, okalającym Politechnikę. Pusto było w tej części miasta, zamieszkanej przeważnie przez arystokrację. Wysokie, białe kamienice wznosiły się jak rzeczywiste pobielane groby, mieszcząc w sobie trupy, gnijące w bezczynności lub rozpuście. Groby te błyskały rzędami okien czarnych, smutnych jak jamy oczne w nadpróchniałej czaszce. Tu dogorywały wielkie rody kraju, stawiając sobie za życia grobowce. Tylko wśród tego cmentarzyska wznosił się gmach Politechniki jakiś zdrowszy, czerstwiejszy, otwarty szeroko dla przyjęcia odgłosów, które wiosenne fale z miasta przynosiły.
Kaśka mimowoli usiadła pod parkanem i oparła zmęczoną głowę na powalonym pniaku. Wiedziała, że długo tak siedzieć nie może, choć nigdzie nie widać było czarnej sylwetki policjanta. Postanowiła tylko odpocząć krótką chwilę i pójść dalej... dalej...
Nagle, ktoś szarpnął ją za ramię.
Był to głuchoniemy chłopak, uczeń Wodnickiego. Wychodził z pracowni po wieczorny posiłek. Za chwilę miał wrócić, gdyż spał tam zawsze u stóp Switezianki lub Mojżesza, śmiejąc się przy przebudzeniu z niekształtnych stóp Św. Apostołów.
Poznał Kaśkę odrazu. Wzbudziła w nim pewien rodzaj uwielbienia, pomimo obszarpanych łachmanów, jakimi była okryta. Wzrósłszy pomiędzy powiększanemi postaciami posągów, patrząc na te wielkie torsy, biodra, potężne uda, olbrzymie karki, — pogardzał drobnemi istotami, wpadając w rodzaj ekstazy na widok zolbrzymiałych członków. Kaśka ze swem rozrośniętem ciałem wyróżniała się wśród tłumu i odrazu zyskała aprobatę głuchoniemego. Usiadł więc przy niej, wydając dzikie krzyki i ciągnąc ją za rękę. Ona poznała go również i patrzyła na niego, nie mówiąc wszakże słowa. Wiedziała, że się to na nic nie zda — kaleka jej nie zrozumie. Powoli widok tego chłopca obudził w niej bolesne wspomnienia. Wszakże to była u rzeźbiarza tego samego dnia, w którym wpuściła Rózię na strych i poznała ją z Janem. Dwie wielkie łzy spłynęły z podsiniałych oczów dziewczyny i toczyły się zwolna po wychudłych policzkach.
Lecz głuchoniemy porwał się nagle i przykląkł tuż przy niej. Brudną i gipsem powalaną ręką obtarł te łzy, lśniące jasną bruzdą wzdłuż twarzy kobiety. Chłopak miał serce niezmiernie wrażliwe na cudze cierpienia. Często psy nie znoszą łez i płaczu człowieka. Ten niemy chłopak miał taką psią litość nad nieszczęściem Kaśki. Wrzaski pawia, jakie wydawał dla wyperswadowania dziewczynie zbytniego smutku, mogły rzeczywiście rozweselić niejednego.
Ale Kaśka nie uśmiechała się, pomimo komicznych grymasów, jakie chłopak wyprawiał. Patrzyła nań wciąż przez łzy, które zeszkliły jej źrenice. Kaleka wykonywał teraz nadzwyczajne skoki, ku uciesze kilku obszarpanych dzieciaków. Te wyrosły nagle jakby z pod ziemi i stały ponad rynsztokiem brudne, blade, a mimo to szczerze roześmiane z małpich min głuchoniemego. Kaśka spojrzała na tę grupę obdartusów, z których najmłodsze liczyło zaledwie rok życia. Trzymała je na ręku kilkoletnia dziewczynka, a dziecko wybladłe, wynędzniałe, zwieszało głowę dużą o nagiej prawie czaszce, niekształtną, wielką jak bania, głowę prawdziwego idjoty. Kaśka doznała dziwnego ściśnienia — dziecko takie i ona mieć będzie, a choć to jeszcze do tej chwili daleko, przyjdzie dzień, w którym głowa taka uparcie pojawi się na świecie i jeść domagać się pocznie.
Ściemniało się już zupełnie. Gromadka dzieci powlekła się do domu, a w oknach pobielanych grobów błyskały mdłe, niepewne światła lamp — jakieś niezdrowe, anemiczne blaski, o niewyraźnych, różowych lub niebieskich cieniach. Budziło się tam sztuczne życie, powolne, trwające zaledwie kilka godzin nocnych, nieprzynoszące nikomu pożytku.
Głuchoniemy siedział wciąż skurczony przy nogach Kaśki — teraz już nie wydawał swych nadludzkich wrzasków. Z nadzwyczajnem natężeniem śledził pojawienie się świateł w oknach, wydając za każdym błyskiem przytłumiony, chrapliwy dźwięk, mający zapewne wyrażać zachwyt.
Gdy, według jego obliczeń, ostatnie światełko zabłysło, porwał się nagle z ziemi, ciągnąc Kaśkę za rękę. Gestami zapytywał, czy idzie do domu; dziewczyna uśmiechnęła się smutnie. Potrząsnęła głową i wskazała na parkan, jako na ostatni swój przytułek. Głuchoniemy z dziwną przenikliwością pojął sytuację. Zrozumiał, że Kaśka nie miała domu, nie miała dachu, pod którymby zmęczoną głowę skłonić mogła. Czyż on sam nieraz nie bywał w podobnem położeniu? I stał chwilę zakłopotany nie chcąc opuścić tej wielkiej dziewczyny, do której czuł poniekąd sympatję.
Nagle, wydał triumfalny krzyk. Porwał Kaśkę za rękę i pociągnął ją w stronę Politechniki. Dlaczegóż ona nie miałaby nocować w pracowni Wodnickiego? Odstąpi jej swego sienniczka i przykryje kocem — on sam położy się gdziekolwiek. Czyż nieraz nie zabierał już włóczącego się bez pana psa i nie dozwalał mu spocząć obok siebie? Tylko musiał się wtedy przekradać cicho wraz ze swym towarzyszem, przemykając się szybko wzdłuż cichych i wysokich kurytarzy. Był to rodzaj kontrabandy ta nędza, przemycana przez kalekę do wnętrza gmachu, którego posadzka lśniła się nieposzlakowaną czystością szlifowanych płyt kamiennych.
Kaśka z dziwną łatwością dała się uprowadzić chłopcu. Wiedziała tylko, że wiedzie ją pod dach i ochrania od możliwego spotkania z policją. Na progu pracowni zawahała się przecież.
W wzrastającym zmroku bryły mokrej gliny, nakryte wilgotnemi szmatami, błyszczały jak fantastyczne zwierzęta. Olbrzymie posągi rysowały się niepewnym matem, znikając pod cieniami sklepienia.
Głuchoniemy przecież wepchnął dziewczynę prawie siłą i zamknął starannie drzwi. Poczem zapalił zapałkę i wydostał z kieszeni ogarek świecy. Ogarek ten umieścił na wystającym kancie podstawy Switezianki i zapalił knot. Słabe żółtawe światło rozlało się po kąciku pracowni. Światło to objęło głównie nogi białego posągu spowiniętej w siatkę rusałki. Kaśka spojrzała z trwogą na tę białą, nieruchomą kobietę, wyciągającą w górę ręce. Tak, poznała ją dobrze. To była taka sama sługa jak ona, dziewczyna, która pozbywała się wszelkiej osłony i pozwalała lepić się z gliny za kilka szóstek.
Kilka szóstek!...
W umyśle Kaśki powstał chaos wielki. I jej ofiarowywano podobny zarobek, odrzuciła go przecież, dumna w swą siłę roboczą, w tę wieczną pracę ręczną, w jaką się wprzęgnąć chciała...
Dziś przecież, kto wie! — głód i nędza, to twarda szkoła. Dziś nie oburzyłaby się, gdyby ów mały pan zaproponował jej to samo. Może byłaby się zgodziła, gdyby pozwolił zachować jej jakąkolwiek osłonę, — stanęłaby tak samo z wyciągniętemi rękami, jak ta kobieta, bielejąca w niepewnem świetle dogasającej świecy...
Głuchoniemy rzucił Kaśce u stóp posągu swój biedny sienniczek i, śmiejąc się wskazywał to nędzne posłanie. Kaśka skinieniem głowy podziękowała mu za gościnność. To biedne nieme dziecko wyrządzało jej przysługę wielką, dając jej schronienie. Chłopak śmiał się i gryzł sobie palce z wielkiej uciechy, gdy Kaśka wreszcie, znużona, położyła się na sienniczku. Stał jeszcze długą chwilę nad nią, patrząc, jak przymykała zmęczone powieki. Dogasająca świeca drgała w ostatnich konwulsjach, rzucając cochwila tańczące blaski. Z podartego kaftanika Kaśki wychylało się gołe ramię, bieląc się w urywanych blaskach. Ramię to rysowało się jasną plamą wśród ciemnych gałganów, występując w świetle, lub znikając w cieniu.
Kaleka nachylił się nad zasypiającą dziewczyną. To białe ciało żyjącej kobiety pociągało go ku sobie i dopraszało dotknięcia. Do tej chwili dotykał się tylko marmurowych lub gipsowych ramion posągów — nie mógł się oprzeć pokusie. Wyciągnął rękę i posunął palcami po ramieniu Kaśki. Choć ciało było chłodne, chłopiec poczuł żar, przebiegający mu palce — zmieszany, cofnął się w przeciwległy kąt, mrucząc jak dzikie zwierzę. Cóż, u djabła, miała ta dziewczyna pod skórą, aby tak parzyło?
Kaśka tymczasem spała twardo, zapadając w stan, graniczący z bezwładnością. Ponad nią posąg Switezianki unosił się lekki i smukły jak wodna lilja. Śpiąca u stóp posągu dziewczyna pełnym swym korpusem stanowiła zupełne przeciwstawienie do tej dziewiczej postaci, bielejącej wśród ciemności. Niemniej przecież ta potężna szyja, pełne ramiona, wspaniałe piersi i silne biodra stanowiły pyszny materjał dla stworzenia typu kobiety-olbrzymki, kobiety roboczej, kobiety matki.
Gasnąca świeca rzuciła jeszcze jeden blask, obejmując razem tym przelotnym promieniem martwą Switeziankę i żyjącą Karjatydę.
Za chwilę obie utonęły w ciemnościach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.