Kajtuś czarodziej/Rozdział piętnasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kajtuś czarodziej |
Wydawca | Janusz Korczak |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nareszcie. — Film: „Dziecko garnizonu“ — skończony. Wieczorem odbędzie się bal dla gwiazd filmowych i redaktorów gazet. — Scena, kiedy małego szpiega prowadzą na śmierć, a żołnierze płaczą, — wypadła świetnie. — Dyrektor wytwórni dziękuje Kajtusiowi.
— No dobrze już. — Jestem głodny. — Chodźmy już do domu, — mówi Kajtuś.
Zajechał samochód. Reżyser pomaga Kajtusiowi wsiąść. Niepotrzebnie wcale: może przecież sam. — Sekretarz siada obok Kajtusia. Szofer rusza.
— Czy zapłacili? — pyta Kajtuś.
— Zapłacili. Wczoraj odesłałem ostatnie już dwadzieścia tysięcy dolarów, które byłeś winien dyrektorowi cyrku. — Jutro podpiszesz umowę na nowy film: „Guliwer u olbrzymów“.
Kajtuś ziewa. Patrzy leniwie na domy i ogrody, niechętnie odpowiada na ukłony. — Kłaniają mu się, znają go tu. — Takie nudne: ciągle zdejmować kapelusz i jeszcze się uśmiechać.
Nie będzie jadł obiadu.
— Mówiłeś, że jesteś głodny.
— Więc co, że mówiłem? — Tak mi się podobało.
Zupa żółwiowa mu nie smakuje, sarna za miękka, kompot za słodki, w kremie za dużo wanilji. — Zjadł dwie porcje lodów.
— Położysz się po obiedzie — mówi doktór. — Zmęczony jesteś, a bal późno się skończy.
— Nie położę się, — odpowiada Kajtuś. — Proszę przygotować mniejszy samochód.
— Znów sam chcesz prowadzić?
— Przecież umiem.
— Ale nieostrożny jesteś. — Ostatnio mało nie wjechałeś na drzewo.
— Będę ostrożny.
— Pojadę z tobą.
— Nie trzeba. Chcę sam.
Wziął w kieszeń ostatnią gazetę.
— Może jednak pozwolisz, że ktoś z nas będzie ci towarzyszył?
— Nie męcz mnie, doktorze.
Sekretarz mrugnął, żeby już dać spokój.
— Ale obiecujesz, że nie będziesz się kąpał w morzu?
— Obiecuję. Nie będą się kąpał.
— Wrócisz przed wieczorem?
Kajtuś nie odpowiedział.
Wsiadł, pojechał i nie wrócił ani wieczorem, ani w nocy, ani wcale.
Samochód znaleziono bez trudu na brzegu — tam, gdzie Kajtuś zwykle wypoczywał po męczących próbach. Pod drzewem leżała gazeta, którą był zabrał. — Jeszcze tylko laska ze srebrną rączką. — Zmięta trawa: siedział na trawie i czytał gazetę. — Ślady stóp w stronę szosy, a nie do morza.
Sprowadzone psy policyjne stoją w miejscu i wyją żałośnie.
Jeśli kąpiąc się utonął, dlaczego niema ubrania? — Jeżeli go porwali, żeby żądać okupu, dlaczego niema żadnych śladów walki, — nigdzie znaków, że ktoś chodził, że był jakiś inny samochód?
Tajemnica: żyje czy nie żyje?
Kajtuś żyje. — W butach siedmiomilowych uciekł do New-Yorku. Na koncert Greya.
Tak mu się zachciało. — Usłyszeć znakomitego skrzypka.
Bo o Greyu często wspominał nauczyciel muzyki, dumny, że był jego uczniem.
— Kto raz usłyszy Greya, staje się na całe życie innym, lepszym człowiekiem. — Gdyby pokochano muzykę, gdyby wszyscy mogli go usłyszeć, — nie byłoby na świecie ani złych, ani nieszczęśliwych ludzi.
— Grey, to nie muzyk, to czarodziej. I więcej nawet, niż czarodziej.
Jakże go nie posłuchać? — Właśnie teraz, gdy Kajtuś chce rozpocząć nowe, lepsze życie?
Gdy Kajtuś nie był jeszcze czarodziejem, a zwyczajnym chłopcem, niespokojnym i złośliwym, wiele razy chciał się zmienić, poprawić.
— Już nie będę. Już teraz inaczej.
— Od jutra. Od poniedziałku. Po świętach. Od półrocza. — Już inaczej teraz.
Gdy stał się czarodziejem, też czuł, że istnieje coś więcej, jeszcze więcej i lepiej, niż czary. — Bo czy nie skarżą się dalej na niego? — „Kapryśny, — przybłęda, — uparty, — niekarny“.
Nie chce być ani bokserem ani gwiazdą filmową. Chce być, jak Grey: więcej, niż czarodziej. — Albo wróżem.
— Bo jeśli Zosia naprawdę jest wróżką?
I tak się dziwnie akurat złożyło.
Kiedy usiadł nad morzem, pełen niespokojnych myśli, — kiedy rzucił okiem na pierwszą stronicę gazety, — zobaczył dwie wiadomości.
Pierwsza:
Dawno oczekiwany film: „Dziecko Garnizonu“ został już ukończony.
Druga dużemi literami wiadomość:
„Dziś odbędzie się koncert Greya na rzecz bezrobotnych w New-Yorku“.
Kajtuś spojrzał na zegarek. W chwilę postanowił. — Zdąży. — Ale nie samochodem ani samolotem.
Uda się czy nie uda?
— Żądam i rozkazuję.
Cóż zresztą nadzwyczajnego? — Chce tylko posłuchać muzyki, pięknej gry na skrzypcach. — Nic więcej.
— Chcę, żądam i rozkazuję. Niech mnie buty siedmiomilowe zaniosą do New-Yorku.
Poczekał. Odetchnął. Spojrzał ostro na nogi. Powtórzył.
Czapkę niewidkę nacisnął mocno na czoło, — i niesie go wicher nie wicher, burza nie burza — ponad polami, lasami, górami.
Piękna, szalona podróż podniebna.
Mija pierwsza i druga godzina podróży, — w domu już się niecierpliwią, dlaczego Kajtuś nie wraca. — Trzecia godzina, — lekarz i sekretarz nie chcą czekać dłużej. — Pewnie Kajtuś nad morzem, jak zwykle? — Czwarta godzina, — już policja i całe miasto — wiedzą i szukają.
Wieczór zapada. Rozpalili nad brzegiem ogniska, rybacy wyruszyli z sieciami: może Kajtuś łódką popłynął i zabłądził, albo fala łódź zalała. — Mkną auta, dzwonią telefony.
Tu Kajtuś wylądował bezpiecznie, — wolny i zadowolony.
Zrzucił czapkę i buty czarodziejskie. Niewidzialny krawiec w mig przebrał go w nowe ubranie.
Wsiadł w pierwszy napotkany samochód i wydał polecenie. Na koncert Greya.
Zapłacił.
Kupił lożę nawprost estrady. I siedzi w wielkiej sali koncertowej.
Znużony drogą oparł się o fotel. Zmęczony podróżą, przymknął oczy. Zasnął.
Śni mu się? — Czy widzi? — Czy słyszy? Czy ziemia, czy niebo? — Płynie, a wokół kołyszą go fale pieśni.
Budzi się. — Patrzy.
Tam daleko stoi, kto? — Grey — jeden tylko człowiek. Trzyma w ręce, co? — Małe drewniane pudełko. — Bo czem są skrzypce? — Wodzi po czterech strunach kijkiem, — bo czem jest smyczek?
A oto w tysiące serc idzie tyle cichych szeptów, — wspomnień, tęsknoty. — Niezrozumiałe wyrazy dają nieznane rozkazy. — Dziwna jasność, i ciepło, i cisza, i piękno, i słodycz.
— Tak, to więcej niż czar.
Kajtuś słucha.
Nagle pomyślał, że to się skończy, że Grey przestanie grać. — Szkoda.
Ktoś mu przeszkadza. — W sąsiedniej loży siedzi pan, młody jeszcze, ale ma siwe włosy. Sam jeden, czarno ubrany. Bogaty. — W krawacie szpilka z wielkim brylantem.
Patrzy na Kajtusia smutnemi oczami.
Już ktoś kiedyś patrzał tak na niego.
Kto?
— Babcia.
Kajtuś poruszył się niespokojnie na swoim fotelu. — Wstał.
— Chcę mieć skrzypce.
— Chcę mieć skrzypce.
Palce drżą. Serce bije. Czuje Kajtuś dziwne ciepło w rękach i w sercu. — Serce bije. Skrzypce grzeją. Palce drżą.
Zaczyna grać. Cicho — cicho. — Razem: tam Grey na estradzie, tu Kajtuś w swej loży.
— Czy pozwalasz? — pytają się nieśmiało skrzypce Kajtusine.
— Pozwalam. Proszę, — odpowiadają skrzypce Greya.
Zasłuchana sala nie zauważyła, że razem teraz grają. Nikt nie zauważył młodego chłopca w loży. Jeden tylko pan z brylantem i smutnemi oczyma, siwemi włosami.
Kajtuś gra coraz śmielej, donośniej. Uśmiechnął się. Babcia mu się ukazała, — miła, niezapomniana. — Łagodnie patrzy na Kajtusia i szepce:
— Bądź dobry, — bądź dobry.
Łagodnie patrzy i szepce:
— Największy skarb człowieka, to czyste sumienie.
Kajtuś gra głośniej, Grey ciszej, ledwie porusza smyczkiem po strunach.
Widzi Kajtuś rzekę szeroką, a nad rzeką miasto na wzgórzu. — Co za miasto? Ach. Warszawa. — Co za rzeka? Wisła szara. — Oto ulica uboga i dom znajomy, w domu skromny wysoko pokój. Wysoko na piętrze z ciemnego korytarza. — Widzi stół, przy którym odrabiał lekcje, i łóżko, i doniczkę w oknie, i kubek do kawy, — i ojca i mamę.
Szarpnął strunami skrzypiec: ujrzał sobowtóra.
Gra Kajtuś o swojej szkole, podwórku szkolnem, gwarnem. Gra pauzę hałaśliwą. Widzi ławkę, na której siedział w klasie. Opowiada dźwiękiem strun o sprawiedliwym kierowniku szkoły. — Daleko, daleko...
Gra bajki, które słyszał, gdy mały był i do szkoły nie chodził. Gra Czerwonego Kapturka, Kopciuszka i kota w butach. O krasnoludkach i o dobrej wróżce, — i o Zosi sierocie i jej mamie — wdowie.
Widzi Kajtuś cmentarz i grób babci, — o babci opowiada, o słabej, pochylonej dobrej — opowiada skrzypcami.
Dwie łzy stanęły w kącikach pod powiekami, rzęsami je kołysze w górę, na dół, w górę, na dół.
Śpiewają skrzypce Kajtusine o dziadku, który był porywczy, o tajemniczym zegarze i dzikiem winie, o psach i o kurce, która przestała się nieść. — Dawno... bardzo dawno...
— Kto ty jesteś? — pytają się skrzypce Greya.
— Zgadnij, — odpowiada Kajtuś. — Zgadnij, słuchaj.
I znów o Wiśle, a nad brzegiem Wisły domy drewniane, chaty rybaków. — Chat przybywa, — wyrastają dworki i pałace. Jeszcze szumi bór, ale drzew już mniej, już mniej drzew wysokich nad szarą rzeką. — Dawno, najdawniej.
Gra Kajtuś fanfarę. Orkiestra wojskowa. Rżą konie, chorągwie powiewają.
— Kto to?
— Król.
Gra Kajtuś walki i boje, zwycięstwa i porażki, najazdy i pożary, — niewolę ponurą, — wojnę, — zmartwychwstanie.
— Skąd ty jesteś? — pyta się Grey cichym szeptem strun.
— Z Polski, — Kajtuś odpowiada.
Chce już przestać, bo bardzo zmęczony. Nie może.
Płynie stara Wisła, jak płynęła dawno i najdawniej. Szumi bór, nad borem żórawie. — Płynie z gór do morza, tam szybko i burzliwie, potem cicho i wolno, falą szeroką, do morza.
— Moje miasto. — Moja rzeka. — Ja.
Skończył. — Nie biją oklasków. — Cisza.
Stało się to błyskawicznie, z zawrotną szybkością, — w mgnienie.
Silne ręce chwytają Kajtusia, unoszą, wynoszą z sali.
Chce krzyknąć, ale ciężka dłoń zasłania mu usta.
Zmęczony, nie może wydać rozkazu. — Nawet nie próbuje.
Kajtuś, już teraz doświadczony czarodziej, wie, kiedy myśl lotna zdolna jest do czarów, wie kiedy gnuśna, niezdatna do czynu.
Myśl!
Raz silna, młoda i bogata. Myśl! — Czysta, jasna i gorąca. Myśl! — Mądra, odważna, zuchwała. Myśl! — Dzika, dumna, wolna, własna.
Myśl!
Cicha, dobra, smutna. Myśl! Lękliwa, spłoszona, spętana. Myśl! Słaba, senna, ociężała.
Kajtuś bardzo — bardzo zmęczony. Bardzo zmęczona i leniwa myśl jego czarodziejska. — Leniwa i bezsilna.
Niosą go. Wszystko jedno! — Korytarzem, na dół wąskiemi schodami. — Wszystko jedno. — Ich jest czterech dorosłych i silnych, a Kajtuś jeden mały chłopiec. Oni uzbrojeni w rewolwery.
A Kajtuś bezbronny. — Nawet skrzypce i smyczek wyjęli z bezwładnych rąk.
— Nie bój się.
Wcale się nie boi.
— Nic ci się złego nie stanie.
Ani się boi, ani dziwi.
Jest ich czterech.
Wybiegli na ulicę. Jeden niesie Kajtusia. Dwóch po bokach. Czwarty otwiera drzwi samochodu.
Policjant zauważył. Za późno!
Siedzi Kajtuś we środku. Oni dwaj po bokach. Trzeci na przedniej ławce. Czwarty obok szofera.
Migają jasno oświetlone domy, sklepy. Kajtuś widzi, oczy ma otwarte, ale jego myśl śpi. — Nic go nie obchodzi.
Porwany!
Zaledwie samochód stanął przed pięknym ogrodem, zajaśniała brama i sama się otworzyła. Zaledwie zajechali przed pałac, zapaliło się światło na marmurowym tarasie i we wszystkich oknach wspaniałego pałacu.
Lokaj zgiął się w niskim ukłonie i prowadzi Kajtusia po dywanie do gabinetu miljonera.
— Proszę zaczekać.
Zabrał z biurka telefon i wyszedł.
Kajtuś został sam. — Bardzo dobrze.
Jedną ścianę pokoju zajmuje wielka szafa, pełna książek dużych i małych. Na stole książki w bogatych oprawach. Na trzech ścianach obrazy. — Portrety nad biurkiem: jeden obraz przedstawia młodą kobietę, a drugi portret chłopca. — Na biurku kałamarz, przycisk, popielniczka, wiele różnych pamiątek kosztownych.
Usiadł Kajtuś przy stole na wygodnym fotelu i przegląda rysunki w książce. Jedne ciekawe, drugie nieciekawe. Nieuważnie, niecierpliwie przerzuca karty, czeka, — patrzy na ścianę.
— Kto jest ten chłopiec, do kogo podobny, kogo przypomina? — Oczy tego chłopca już raz kiedyś widział.
Kajtuś przeciągnął się. Nudno. Ziewa. Myśl jego śpi.
Myśl!
Raz pamięta, raz błądzi i nie wie. — Myśl! Raz pyta się ciekawie, chce wiedzieć i szuka, woła, ściga, to znów kryje się i ucieka, nie umie i nie chce.
Myśl! Posłusznie pracuje, albo uparta odmawia posłuszeństwa.
Otwierają się cicho drzwi, i stają przed Kajtusiem nieznajomy siwy pan z loży — ze szpilką z brylantem, i Grey.
Grey podchodzi do Kajtusia, podaje rękę, gładzi ją, nie wypuszcza z dłoni.
— To bardzo dobrze, żeśmy się spotkali. Długo na ciebie czekałem, — mówi.
— Pan na mnie czekał?
— Dziwisz się, — mówi Grey, — ale zrozumiesz, skoro ci wytłumaczę. — Prawda, że grałeś nie z nut, a z pamięci? — Prawda, że gdybym cię poprosił o powtórzenie, jużbyś teraz nie umiał? — Prawda, że nie umiałbyś nazwać tego, co grałeś? — Więc powiem ci. — Ta pieśń nazywa się: „Smutek“. — Ta pieśń nazywa się „Tęsknota“. — W smutku i tęsknocie więdnie duch człowieka, albo zakwita. A kwiatem ducha jest natchnienie.
— Pani uczyła nas w szkole, że tylko poeci piszą w natchnieniu wiersze.
— O nie. Każdy człowiek w natchnieniu nie tylko pisze, ale gra, i śpiewa, i tańczy, poznaje i przeczuwa. W natchnieniu znajduje przyjaciela, zdobywa nowe dla siebie prawdy, odmawia własną modlitwę. W natchnieniu rozmawia z duchami tych, co umarli i narodzą się dopiero, rozmawia i ślubuje wierność tym, których nigdy nie widział, — i brata się z człowiekiem i psem, gwiazdą, kamieniem i kwiatem.
— Czy rozumiesz teraz, dlaczego, nie wiedząc kim jesteś i gdzie przebywasz, tęskniłem, szukałem i czekałem na ciebie?
— Nie rozumiem, może trochę rozumiem, — przyznał się Kajtuś. — To bardzo trudne i nowe, o czem pan mi mówi, panie Grey.
Lokaj wniósł na srebrnej tacy kolację. — Kajtuś teraz dopiero spostrzegł, że jest bardzo głodny; cały dzień nic prócz lodów nie jadł.
— No dobrze, — mówi Kajtuś, — jestem tu i jem z wami kolację. Wszystko bardzo mi smakuje: i wino i sardynki, i tort, i kawior. Siedzę na wygodnym fotelu w pięknym gabinecie. Podoba mi się tu, ładnie tu. — Odbyłem daleką i trudną drogę, zmęczyło mnie natchnienie. — Z przyjemnością odpoczywam. — Nie grozi mi tu nic. — Pan się na mnie gniewa, panie Grey?
— Za co?
— Bez pozwolenia przeszkodziłem panu na koncercie. Bardzo pana przepraszam.
— Nie trzeba. Za dokonane piękne czyny przepraszać nie trzeba.
— No właśnie. — Więc teraz wytłumaczcie mi panowie, co się stało, co to byli za ludzie, dlaczego mnie porwano? — Gdzie ja jestem?
— Jesteś w pałacu miljonera.
Głosem cichym odezwał się teraz sąsiad Kajtusia z loży na koncercie.
— Tak, jestem miljonerem. — Tu oto na ścianie widzisz dwa obrazy: tu wisi portret mojej żony, a tu portret mojego synka. Byli, a już ich niema; żyli, ale już nie żyją. Jednego dnia o jednej godzinie, w jednym wypadku samochodowym zginęli oboje. — Odtąd żyję samotny wśród obcych i nieżyczliwych ludzi. — Jestem bogaty i bardzo nieszczęśliwy.
— Zdaje się, że rozumiem. — Dlatego kazałeś mnie porwać?
— Tak. Chcę, byś został ze mną. Kupię ci wszystko, co zechcesz; dam wszystko, czego zapragniesz. Będę ci posłuszny. Możesz tu rozkazywać. — Pokażę ci twoje pokoje, — tam mieszkał mój synek. — Zmienię wszystko tak, jak zażądasz. — Jeśli lubisz podróżować, będziemy podróżowali: mam własny wagon salonowy i własny yacht. — Możemy mieszkać w górach, albo nad morzem, w Ameryce albo w Europie. — Chcę, byś został ze mną.
Długie milczenie. Tylko zegar tyka.
— A co to byli za ludzie, ci czterej... panowie?
— To są moi detektywi, moja straż. — Pilnują, żeby nikt na mnie nie napadł, żeby nikt do mnie nie strzelił.
— Ma pan wrogów?
Bogacz uśmiechnął się boleśnie.
— Mam wielu nieżyczliwych. Głodni i bezrobotni myślą, że to moja wina; a bogaci zazdroszczą mi, że mam więcej od nich; chcą mieć jeszcze więcej, a ja im przeszkadzam.
— Więc niech pan nie przeszkadza, niech pan da pracę i chleb tym, którzy nie mają.
— Gdybym chciał nie przeszkadzać, musiałbym zamknąć wszystkie moje kopalnie, fabryki i składy. Bo kto u mnie kupuje, nie kupuje u nich. Byłoby jeszcze więcej rodzin biednych bez pracy, nowe tysiące bezrobotnych.
— Więc pana lubią te tysiące ludzi, którzy pracują w pana kopalniach, biurach i fabrykach?
— Nie, nie lubią mnie.
— Może mało pan im płaci?
— Gdybym więcej płacił, musiałbym sprzedawać swój węgiel i żelazo drożej, cena mojego sukna, mojej kawy i gumy byłaby wyższa: nikt nie będzie u mnie kupował. Odrazu wszystko stracę.
— Więc dlaczego? — zaczął Kajtuś, ale nie skończył pytania.
Bo oczy ma otwarte i widzi, — i słyszy, — i czuje, ale myśl jego zmęczona zasnęła.
Grey spojrzał na zegar.
— Późno już... Widzisz chłopcze, — myślą ludzie, radzą i różnie probują. Jedni powoli i mozolnie, drudzy prędko, w natchnieniu. — Teraz późno. Jeżeli tu zostaniesz, nieraz będziesz jeszcze rozmawiał z swoim opiekunem. — On bardzo pragnie, abyś z nim pozostał. Teraz wszystko zależy od ciebie.
Miljoner niespokojnie poruszył się w fotelu.
— Tak, wszystko zależy od ciebie. — Widzę, że na biurku niema telefonu. Zabrał go pewnie lokaj. — Nie, nie chcę cię więzić. — Nie chcę i nie mam prawa. — Możesz telefonować do kogo chcesz, możesz pisać listy i sam je wrzucać do skrzynki pocztowej. Możesz zamknąć się na klucz w swoim pokoju albo wyjść pieszo na miasto. — Nie dawaj mi dziś odpowiedzi. Ani jutro nawet. — Zastanów się dobrze, czy chcesz zostać moim przybranym synem. — A teraz jedno pytanie: czy nie będziesz się bał spać sam w swoim pokoju?
— Nie boję się, — odpowiedział Kajtuś.
Miljoner zadzwonił na lokaja.