Kajtuś czarodziej/Rozdział czternasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Trzy występy w cyrku. — Pokaz pływacki. — Na okręcie. — Kajtuś gwiazdą filmową.

Mówią o dyrektorze cyrku, że pijak i karciarz, że chciwy i skąpy.
No tak, to prawda. Lubi wypić, — i w karty gra i targuje się z artystami, bo chce więcej zarabiać. — Mówią, że ma szczęście, że ma „nos“, to znaczy, że zwęszy w porę dobry interes.
Ale nie mówią, dlaczego tak się dzieje: dyrektor kocha cyrk, kocha konie i kocha ludzi z talentem.
Targował się dwa miesiące z baronem Bergiem, ale kupił dla cyrku arabskiego ogiera; ogier był wnukiem Almanzora i Beli, synem Reszała i Flory. — Tresurę wspaniałego araba powierzył młodemu i nieznanemu jeszcze wtedy Paulo Dorini.
A czy nie zakupił najdroższych tygrysów bengalskich dla pogromcy Leopardiego?
Czy nie urządził wodnej pantominy dla tancerki Mironow?
Komu zawdzięczają sławę bracia-komicy, jak Puk i Puc?
A kto leczył skoczka Valetti, gdy złamał nogę w cudzym cyrku, w Bostonie? Kto urządził jubileusz starego Potina, którego zapomnieli już wszyscy?
Na to, by zarobić, trzeba mieć spryt, na to, by zarobione pieniądze wydać, trzeba mieć rozum.
Poznał i ocenił wartość Kajtusia.
Lepszego opiekuna Kajtuś nie mógł znaleźć.
— Słuchaj, miły przyjacielu — mówi dyrektor cyrku. — Chcą ci dać sto tysięcy dolarów za występy bokserskie w Ameryce. — Mnie chcą dać za ciebie trzysta tysięcy franków; ale nie jestem faktorem. — Radziłem się doktorów. — Powiedzieli, że za tydzień będziesz zupełnie zdrów. — Ale gdyby przez nadmierny wysiłek takie rozszerzenie serca powtórzyło się parę razy, zostałbyś kaleką na całe życie. Miałbyś kaszel, duszność i spuchnięte nogi; byłbyś, jak stary, chory człowiek — już na zawsze. — Nie radzę ci.
— A co mi pan radzi? — zapytał się Kajtuś.
— Mój plan jest taki. — Wystąpisz trzy razy w moim cyrku, bo Paryż chce koniecznie cię widzieć. — Każdy występ tylko dziesięć minut. — Będą to łatwe popisy zręczności, nie siły. — Na własny koszt posyłam cię do miasta Hollywood w Ameryce. — Pojadą z tobą: lekarz, nauczyciel gimnastyki, nauczyciel muzyki i sekretarz. — Będziesz miał tam domek w ogrodzie, własny samochód i konia. — Wszystko kupię, zapłacę. — Będziesz gwiazdą filmową, nie cyrkowcem. — Gdy urośniesz i zechcesz, możesz wrócić do cyrku.
— Zgadzam się, — mówi Kajtuś.
— Bardzo się cieszę, że mi ufasz.
Serdeczny uścisk ręki potwierdził umowę.

„Trzy występy Czerwonej Maski“.
Na słupach, na ścianach, w gazetach ogłoszenia z fotografją Kajtusia.
— Siłacz. — Bokser. — Sławny!
„Za trzy dni... Pojutrze... Jutro.“
— Występ — siedem minut i czterdzieści sekund. — Tak orzekli doktorzy.
Na koniu arabskim w świetle reflektorów ukazał się na arenie Kajtuś. W trykocie z przepaską, lśniącą złotemi i zielonemi cekinami.
Orkiestra gra. Koń dumnie potrząsa grzywą. Kajtuś ręką wita publiczność.
Murzyn przynosi stolik; na stoliku różne kółka, drążki, chorągiewki, piłki.
— Popis zręczności.
— Nie chcemy — krzyknął ktoś, a za nim wszyscy.
— Nie chcemy. — Nie pozwalamy. — Żadnych sztuk. — Nie męczyć chłopca. — Dać mu płaszcz, bo się zaziębi. — Niech rośnie i będzie zdrów...
Kajtuś pokazuje na migi, że wcale nie zmęczony. — Wychodzi dyrektor cyrku, chce uspokoić publiczność.
— Pięć minut.
— Nie! — Żadnych sztuk. Ani chwili. — Przyszliśmy pokazać go dzieciom i sami na niego popatrzeć.
Dużo dzieci było w cyrku. — Biją oklaski i rzucają kwiaty.
Przykro nawet było Kajtusiowi, ale dyrektor powiedział, że publiczność ma prawo żądać, ma prawo zabronić.
I powtórzyło się to samo trzy razy — wieczór po wieczorze.
Miejsca w cyrku wyprzedane do ostatniego. — Tylko Kajtuś już nie w trykocie, a w skórzanej kurtce, przybranej białem futerkiem. Murzyn prowadzi konia, a oni krzyczą i fotografują.
— Brawo Czerwona Maska. Niech żyje!
Zmieniają się światła. Kajtuś puszcza baloniki w różnych kolorach, strzela z łuku w górę strzałami z czekolady, a te padają w ręce najmłodszych dzieci.
Tak uczcił szlachetny Paryż swego faworyta i triumfatora.

Jacy oni dobrzy, jacy mili, — mówi Kajtuś. — Ale nie mogę przecież brać za darmo pieniędzy. — Chcę podziękować, coś zrobić chcę dla Paryża, — jakąś niespodziankę. — Niech pan wymyśli — ja wszystko potrafię.
Dyrektor zapalił cygaro.
— Poczekaj. — Już wiem. — Dla dzieci szkolnych bezpłatne przedstawienie. — Ale co?
Dyrektor wstał, chodzi po dywanie. Zatrzymał się. Nalał szklankę wina. — Wypił. — Mruczy coś pod nosem. — Stanął przed Kajtusiem.
— Umiesz pływać?
Rozumie się, że umie. Pisali przecież w gazetach. Polował na wieloryby.
— Doskonale. — Mamy w Paryżu basen. Wokoło basenu kamienny amfiteatr. Pięćdziesiąt tysięcy miejsc. — Zaprosimy szkoły na popis pływacki.
Zgoda.
Popis pływacki odbył się w obecności ministra oświaty, klubów sportowych i uczniów czterystu dziewięćdziesięciu szkół.
Rozsiedli się gęsto na kamiennych stopniach. Pogoda prześliczna. Słońce świeci. Na basenie ukazuje się kajak, w nim Kajtuś. — Wiosłuje. — Opłynął basen wokół. Łódka się przewraca. — Z wioślarza Kajtuś staje się pływakiem.
Murzyn przez megafon daje objaśnienia.
— Tak pływają kozacy, tak aszanci, tak syngalezi. Tak pies, tak żaba, tak foka, tak ryba, gdy ucieka, gdy chwyta zdobycz, gdy pochwycona na wędkę. Tak rekin, tak krokodyl i hipopotam.
Bokiem, nawznak, pod wodą. — Tonie i wzywa ratunku; ratuje tonącego. — Młynek w wodzie. — Głową na dół, nogami do góry. — Odbił się o wodę, kozła wywinął w powietrzu. — Wreszcie rzecz niepojęta: chodzi na czworakach po wodzie.
Skoki: z jednego, dwóch i czterech pięter.
Huragan oklasków.
Minister daje znak, że więcej nie pozwala.
— Król wód!
— Czarodziej rzek i mórz!
Na dwa dni zwolniono szkoły. Niesposób było utrzymać chłopców w ławkach szkolnych.
Przed hotelem przez dwa dni stały tłumy. Samochody jeździły innemi ulicami.
W nocy, w tajemnicy opuścił Kajtuś Paryż.
Salonowym wagonem. Dyrektor odprowadza go do portu.

Pierwszy raz widzi Kajtuś morze i okręt. — Kapitan okrętu oprowadza go i daje objaśnienia.
To kajuta Kajtusia; to jadalnia pasażerów pierwszej klasy; to czytelnia i sala kinowa, to pływalnia. — Czy chce obejrzeć maszyny?
Kajtuś patrzy i oczom nie wierzy. — Czy to możliwe że to wszystko zrobili ludzie, a nie czarodzieje? — Pyta się:
— Do czego ta maszyna? — Poco to? — Jak to się porusza?
— Już dosyć, — mówi doktór. — Tu gorąco, powietrze niezdrowe.
— Zaraz, zaraz.
Zagląda do pieca.
— Jak wulkan, — mówi.
Uparł się, że zostanie, dopóki okręt nie ruszy: chce zobaczyć te wielkie koła i tłoki podczas pracy.
— Czy mogą się zepsuć? Co będzie wtedy z okrętem? — Dlaczego ta maszyna czynna, chociaż okręt stoi?
— To dynamo: oświetla okręt i wentyluje. — No, pójdziemy już.
— Nie, zaczeka. — Musi zobaczyć: lubi rzeczy potężne. — Czy jest huk i zawrotna szybkość?
Nie było rady. Stała się rzecz niebywała. Okręt opuścił port o godzinę wcześniej, niż było w rozkazie. — Dopiero na pełnem morzu dogonił ich statek, który przywiózł śpóźnionych pasażerów i marynarzy. — Za ten kaprys Kajtusia zapłacił dyrektor cyrku pięćset dolarów kary.
— Nie szkodzi. — To reklama. — Dobrze Kajtuś zrobił: ludzie sławni powinni mieć kaprysy.
Najstarszy marynarz uścisnął mu rękę.
— Czterdzieści lat wożę ludzi przez ocean. Dumny jestem z takiego pasażera.
Wieczorem w sali balowej odbył się bankiet na cześć Kajtusia. — Panowie we frakach, panie w białych sukniach patrzą na Kajtusia przez lornetkę.
Chłopcy okrętowi przyglądają mu się z podziwem i zazdrością. Czytali o nim w gazetach.
— Więc to wszystko prawda, — nie czar i nie sen? — Więc zwyczajni ludzie, jeżeli zapłacą, mają takie okręty i pociągi, zabawy i wygody? — Kto bogaty, ma wszystko. — Dlaczego więc babcia i ojciec mówili, że pieniądze szczęścia nie dają?
Późnym wieczorem wrócił z doktorem do kajuty.
— Od jutra, mój przyjacielu, należysz do mnie. Rano kąpiel po lekkiej gimnastyce. Śniadanie: mleko, bułka, owoce.
— Jakie owoce?
— Nie wiem jeszcze. Poradzę się z naczelnym kucharzem i poszukam w księgach lekarskich: zdaje się, że na okręcie najzdrowsze są winogrona.
— No, a co po śniadaniu?
— Przechadzka po pokładzie. Potem lekcja muzyki. — Trzy partje warcab, albo kino. — Dziesięć minut gimnastyki, albo pływania. — Obiad. — Leżakowanie. Wszystko z zegarkiem.
— Więc jestem jakby w niewoli?
— Tak. — Wszyscy jesteśmy niewolnikami naszych obowiązków. A im kto więcej wart, tem więcej go pilnują. Ty, miły przyjacielu, masz wielkie talenty. — Potrzebny jesteś ludziom. Nie należysz do siebie. — Bardzo pilnować cię trzeba.
Dziwnie to jakoś powiedział.
Kajtuś spojrzał mu w oczy. Westchnął. Jakby przeczuł.
— Nie wolno, bo niezdrowo.
— Nie wolno, bo niebezpiecznie.
— Nie wolno, bo zawcześnie, — bo późno, bo deszcz, — nie wolno, bo gorąco.
Co dzień to samo.
— Zrozum pan wreszcie: nudzi mi się.
— To trudno. — Wczoraj ubyło ci na wadze sto gramów.
— Chcę na bocianie gniazdo.
— Tam wiatr: nie można.
— Chcę do hali maszyn.
— Nie. — Pamiętasz: miałeś potem katar. Termometr wskazywał dwie kreski gorączki.
— Chcę z chłopakami okrętowymi zabawić się w futboll.
— Wiesz, że nauczyciel gimnastyki zabronił.
— Więc w berka?
— Nie. — Możesz się od nich zarazić. To zwyczajni chłopcy; jeden z nich ma anginę, a śpią w jednej kajucie.
— Trzy razy próbował Kajtuś zemścić się, spłatać figla:
Skoczy z pokładu do morza. — Wykąpie się w całem morzu, jak delfin, nie w ciasnym basenie. — Kąpiel w oceanie!
— Chcę, żądam, rozkazuję. Skoczyć, nurka głębokiego, na samo dno, w głębiny.
Powtarza. — Nic. Opuściła go siła i władza; dlaczego?

Urósł Kajtuś podczas podróży: dwa centymetry mu przybyło i sześćset gramów.
Doktór zadowolony, a Kajtuś zły.
— No widzisz: nie kaszlesz, nie bolą cię plecy ani głowa. Masz rumieńce. — Termometr...
Pluję na termometr, gwiżdżę na rumieńce. — Nawet w szkole było lepiej, bo miałem pauzę i podwórko. Mogłem robić, co chcę. — Hollywood wcale mi się nie podoba.
Już chciał powiedzieć, że woli Warszawę, ale się w porę zatrzymał.
Więc cóż z tego, że piękny pałacyk w ogrodzie? — „Najwygodniejszy i najdroższy“, — bo tak telegrafował dyrektor cyrku i taki właśnie wynajął.
— Nie wolno, nie można, nie trzeba.
Na okręcie nudził go doktór, a teraz więcej jeszcze, sekretarz i reżyser filmowy.
Próby, próby i próby.
— Jeszcze raz. — Scena sto dziesiąta.
— Poco, kiedy już umiem?
— Ty umiesz, ale inni źle grają.
— A co mnie to obchodzi?
Czasem na złość gra źle, bo niech go przestaną męczyć, przebierać, jak lalkę.
Gra sierotę. Obraz będzie się nazywał:
„Dziecię garnizonu“. Albo: „Tajemnica małego Dżeka“. — Jest szpiegiem, — przekrada się przez druty kolczaste.
Niech już fotografują.
Nie: bo raz czapka niedobra, to znów spodnie inaczej podarte, nie tak, jak potrzeba; worek za duży, więc zasłania lewą nogę.
Znów krawiec przymierza, znów fryzjer inaczej układa potargane włosy.
Kłócą się, czy rana ma być na policzku, czy na czole. A Kajtuś stoi, jak głupi i czeka.
— No dosyć.
— Jeszcze chwileczkę.
W scenie trzydziestej, gdzie sierota ma płakać, Kajtuś nagle wywalił jęzor i śmieje się w aparat.
— No widzisz, mój miły. Sam teraz jesteś winien. Umyślnie popsułeś taśmę. Musisz powtórzyć.
Woli grać sam albo z dziećmi, a najgorzej z dorosłemi gwiazdami.
— Już dobrze, — dąsa się Kajtuś.
Ale dorosła gwiazda niezadowolona, bo podniosła rękę za wysoko, albo głowę trzymała za nisko. — Więc znów od początku.
Znów Kajtuś biegnie i rzuca się jej w objęciach i głośno woła:
— Mamo!
A cicho:
— Niech pani do choroby trzyma łeb, jak trzeba.
Gwiazda się obraziła. Musi ją Kajtuś przeprosić.
Przerwa nareszcie. Ba! — Przyszedł redaktor angielskiej gazety, chce porozmawiać z Kajtusiem. Przyszedł dyrektor wytwórni. — Przyszedł delegat wręczyć podziękowanie za popis pływacki. Żona miljonera chce go ucałować.
— Niech pocałuje psa w nos.
Patrzą na niego, jak na małpę w zwierzyńcu. A gdy Kajtuś nie chce, sekretarz mówi:
— Podpisałeś umowę.
No tak: zobowiązał się, podpisał.
— Jeszcze jeden ostatni raz. — Przecież jesteś artystą, przecież ci zależy, żeby obraz był ładny, — mówi reżyser.
— Nie jestem artystą i wcale mi nie zależy.
— To ważna scena, drogi przyjacielu.
— Nie jestem pana przyjacielem. Nie lubię pana, nie znoszę.
— Ależ za co?
— Za to, że pan jest dla mnie taki dobry, taki cacany. — A dlaczego pan pchnął staruszka, dlaczego pan wytargał za uszy tych chłopców i wyrzucił i nie zapłacił ani grosza?
— Wytłumaczę ci, tylko bądź cierpliwy. Dziewczynkę wziąłem z łaski, bo mnie jej matka prosiła. — Dałem lustro i kazałem się w tydzień nauczyć.
— Czego?
— Miała się naprzód uśmiechnąć, potem patrzeć trochę zdziwiona, trochę przestraszona, potem miała się ucieszyć. — Leniuch, nie nauczyła się. Straciłem przez nią dwa dni. — Chłopcy mieli się bić na ulicy, i samochód miał ich przejechać.
— Wiem. Źle się bili, bali się, że samochód naprawdę ich przejedzie.
— No tak. Więc wybrałem odważnych. Zepsuli mi trzydzieści metrów taśmy. Musiałem karę zapłacić.
— Pan wszystko umie wytłumaczyć.
— Nie rozumiesz, drogi kolego.
— Nie chcę być pana kolegą i powiem dyrektorowi wytwórni, że chcę innego reżysera.
— Zgodzi się, napewno się zgodzi. — Da innego reżysera, a mnie wypędzi. I stracę chleb; a mam żonę i dziecko. — On chce się mnie pozbyć: weźmie młodszego, tańszego i jeszcze surowszego dla aktorów. — Bo mówi, że jestem za mało energiczny, zbyt pobłażliwy. Nie rozumiesz, chłopcze. — Mieszkasz w pałacu i nie wiesz, co się tu dzieje.
— Nie wiem, — pomyślał Kajtuś, — ale dowiem się. Chcę wiedzieć.

Doktór zamyka drzwi pokoju Kajtusia.
— Dobranoc.
Kajtuś leży cicho. Potem ostrożnie podnosi się, ubiera, nakłada czapkę niewidkę i przez ogród wychodzi na ulicę.
Chce wiedzieć co się dzieje, jak żyją bezrobotni w tem bogatem mieście gwiazd filmowych.
Co widział... co słyszał...
Oto biedny pokój i jego mieszkańcy.
— Niema pracy, — mówi ojciec rodziny. — Za miesiąc mają nakręcać nowy obraz, gdzie potrzebne są tłumy. Może uda się coś zarobić.
Inny pokoik. Wdowa i dzieci.
— Nie mam szczęścia, — żali się sąsiadce. Albo jestem za gruba, albo za cienka, albo mam nos za długi, albo za krótki. Słyszałam, że potrzebne są dzieci. Idę. — A oni akurat brzydkiego dziecka szukają; moje za ładne. — Więc znów nic.
Chwali się w innem mieszkaniu młody robotnik,
— Mam robotę. — Dobre i trzy dolary. — Będę stał w oknie; będę patrzał na zbiegowisko. Potem rzucam w tłum cegłę. — Muszę się uczyć przed lustrem, bo potrzebny jest zwierzęcy wyraz twarzy. — Garbaty z jedną ręką może dostać dziesięć dolarów. Nie mają jeszcze, ale znajdą.
Aż usłyszał Kajtuś i o sobie.
— Temu szczeniakowi, to dobrze. Obchodzą się z nim, jak z jajkiem na miękko. Będą o nim pisali, że zarabia krocie. — Reżyser dlatego nas tak męczy, że on nie chce przychodzić na próby. — Delikatny przybłęda: mówi, że nudne. — A nie łaska po pięć godzin dziennie udawać przed lustrem, że się dusisz?
— Niedługo tak będzie. — Za jakiś rok znudzi się publiczności. Znajdą sobie innego. — Żeby już raz to „Dziecię garnizonu“ skończyli. — Najgorzej grać z gwiazdą, gdy kaprysi.

Podsłuchał Kajtuś w czapce niewidce rozmowę w swoim pałacu:
— Dziwny chłopiec, — mówi nauczyciel muzyki. — Czasem przyjemnie mieć z nim lekcję, a czasem aż trudno wytrzymać. Czasem gra prześlicznie, to znów ma palce jak z drewna.
— Nigdy niewiadomo, co mu strzeli do głowy, — żali się sekretarz. — Gdyby nie ja, już by zerwał umowę. — Nie pozwoli sobie zwrócić najmniejszej uwagi. — Zaraz się obraża i mówi: „no to nie“. Albo: „co mnie to obchodzi“. Uparty, ambitny i kapryśny. — Może się zmarnować, a byłaby szkoda.
— Rozpieszczony i zuchwały, — mówi nauczyciel gimnastyki. — Dla niekarnych niema miejsca na świecie.
— Nie ma silnej woli, — żali się doktor. — Niecierpliwy, chce odrazu i zaraz. Kiedy go ząb bolał, byłem u czterech dentystów. Już tak się ostrożnie starali. Aleee. Wyrywa się, złości, ucieka. Chce leczyć ząb z zamkniętemi ustami. — Czasem już naprawdę zawiele sobie pozwala.
— Telegrafowałem do dyrektora cyrku, żeby przyjechał się nim opiekować. — Sam prowadzi samochód i pędzi, jak warjat; zabić się może. — Uparł się, że za tydzień obraz musi być gotowy.
No tak, Kajtuś nudzi się i buntuje. Nie chce, nie będzie się słuchał. — Nie poto jest czarodziejem, żeby robić to, co mu każą. — Podpisał umowę, więc niech skończą nareszcie ten film, żeby dyrektor cyrku otrzymał pieniądze, bo wydał dużo na podróż Kajtusia. Jeszcze tydzień będzie cierpliwy, a potem:
— Do widzenia.
Nie chce ani reżysera, ani sekretarza, ani doktora, ani nauczycieli, ani krawców i fotografów, ani redaktorów i gwiazd filmowych.
Chce być sam i wolny.
Nudzi się. Źle mu w obcem mieście wśród obcych ludzi.
Jeszcze tydzień: zaczął, więc skończy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.