Kajtuś czarodziej/Rozdział trzynasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kajtuś czarodziej
Wydawca Janusz Korczak
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Naukowa T-wa Wydawniczego W Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Paweł i Pietrek. — Kajtuś walczy z murzynem. — W książęcym hotelu. — Reporter gazet.

Nazywają Paryż stolicą świata.
Ze wszystkich lądów i krajów jadą tam ludzie, żeby się uczyć, pracować i bawić.
Zawitał i Kajtuś do stolicy świata.
Stoi bezradny przed dworcem i nie wie, co począć, w którą zwrócić się stronę.
Niby rozumie czarnoksięskim sposobem, co mówią wokoło; ale czuje się w obcej mowie, jak w ciasnem, pożyczonem ubraniu.
Spieszą tłumy, mkną pojazdy. Nikt na niego nie zwraca uwagi.
Jakże się zdumiał i ucieszył, gdy posłyszał nagle swoje imię.
— Patrz. Przecie to Kajtuś. Z pewnością go poznaję.
— Głupiś. Sam przyjechał? — I tak elegancko ubrany i z walizą bogatą?
— Więc dobrze. Spytamy się, — zobaczymy.
— Chcesz, to się pytaj. Ja się nie będę na pośmiewisko narażał.
Tak rozmawiają dwaj chłopcy: jeden taki duży, jak Kajtuś, a drugi starszy.
Patrzą oni, patrzy Kajtuś.
— Chyba ich znam? Gdzieś ich widziałem. Ale nie może sobie przypomnieć.
— Przepraszam bardzo, czy pan z Warszawy przyjechał?
— Tak, panie, — odpowiada Kajtuś także po francusku.
— Przepraszam, czy pan zawsze mieszkał w Warszawie?
— Od urodzenia.
Zbliża się starszy chłopiec i mówi do brata po polsku:
— No widzisz głupi? Przecież Kajtuś nie mówi po francusku.
— Może się nauczył. — Trzy lata nie widzieliśmy go.
— A już: nauczył się. On jeden był do nauki. Leniuch gorszy od nas.
Kajtusiowi przykro się zrobiło.
— Poczekaj: spytam się. Bo chyba rozumie? — Przepraszam, czy pan rozmawia po polsku?
— No pewnie, — przyznał się Kajtuś, znużony długim wstępem i ciekaw, kto oni.
— Więc Kajtuś? — krzyknęli obaj.
— Ten sam. — A wy kto?
— Nie pamiętasz? — Jakeśmy razem wybrali się do Wisły, i chłopcy ci ukradli ubranie?
— A jakeśmy ściągali ze straganów jabłka, i policjant cię gonił?
— Zdaje się, że było inaczej. To właśnie ciebie złapał policjant.
— Być może. — Tak dawno. — Dostałem wtedy pasem od ojca. — Pamiętasz, jakeśmy w garażu koło benzyny palili papierosy?
— A jakeśmy w sieni światła pogasili?
Śmieją się. — Gadają. — Przechodnie uprzejmie wymijają rozbawioną trójkę.
— Wiesz: chodź do nas. — Walizę zostaw na dworcu. — Poco masz się z tem taszczyć? Daj franka. — Zaraz ci kwit przyniosę. — Jutro odbierzesz. — Zaczekajcie tu na mnie.
— Góra z górą się nie zejdą, ale przyjaciel z przyjacielem... Znów Paweł, Pietrek i Kajtuś razem. — Pójdziemy dziś do cyrku.
Odebrali walizę i koszyk. — Spojrzeli bracia na siebie, — mrugnęli, — kwitu nie oddali.
Niebardzo się w Warszawie lubili. — Kajtuś łobuz, to prawda, ale oni złodziejaszki. Gdyby nie był czarodziejem, musiałby się lepiej pilnować. — A tak, — przyjemnie, że prowadzić będą: prawdziwi i znajomi ludzie, a nie — wyczarowany przewodnik.

Schodzą głęboko pod ziemią po kamiennych schodkach; a tam pod ulicą, pod domami, stacja oświetlona.
Metro! Tramwaj elektryczny pod ziemią.
Słychać dudnienie, potem huk, trzask — wpada z hałasem pociąg. Drzwi wagonów same się otwierają. — Ledwo zdążyli wskoczyć.
Mkną pod ziemią wąskiemi korytarzami. — Stacja za stacją, przystanek za przystankiem. — Jedni tłumnie wychodzą, drudzy wchodzą. — Tak wszystko prędko i składnie.
— Uważaj, tu się przesiadamy.
— Czego się tak spieszą?
— Bo to Paryż, bracie.
Przesiadają się. Idą w górę i na dół, a choć tłum ludzi, nikt nie pchnie nikogo. Tak zręcznie się wymijają.
— Właź prędzej, bo drzwi cię przytrzasną. W Paryżu nie wolno się gapić.
Teraz już Kajtuś dokładnie pamięta.
— Wyście wtedy do Francji wyjechali?
— No tak. Naprzód ojciec, potem my z matką. Byliśmy razem. Potem ojciec uciekł od nas; zostaliśmy sami. Potem matka znalazła męża — Francuza. — Potem matka umarła, a my zostaliśmy z tym ojczymem — Francuzem.
— Trzyma was?
— A co my go obchodzimy? — Jego niema całą noc, nas niema w domu cały dzień. Pijak, ale wesoły chłop.
— I wy też weseli.
— Bo co? — Płakać mamy? — Czasu szkoda. Zarobić trzeba. — My więcej tego Francuza karmimy, jak on nas. — Wesoły prędzej tu franka zobaczy. — Dużo masz forsy?
— Mam.
— Bo widzisz: poszlibyśmy do cyrku. Dziś murzyn walczy z turkiem. Ale ten murzyn silny: jak dał wczoraj w nos turkowi, odrazu wiadro krwi. — Jak cię szanuję, bracie. — Bokserzy. — Dziś rozgrywka. Pokażemy ci Paryż; zobaczysz nasze mieszkanie w hotelu.
— Wy w hotelu mieszkacie?
— Mais oui! Tu tak każdy łatek. — Kiedy ojciec pisał, że w hotelu mieszka, matka myślała, że bogaty. A pluskwy źrą, że rety! — W Ameryce znów każdy łapciuch ma własny samochód. — Co kraj, to obyczaj. — Ja nie będę szoferem; to samo, co dorożkarz. — Pilotem zostanę. — Wysiadamy.

Wyszli z Metra na ulicę. — Idą.
Brudny dom na wąskiej ulicy.
— To tu! — Zjesz z nami obiad.
Mały, ciemny, zaniedbany pokój. — Szerokie łóżko, stolik i dwa krzesła.
Postawili butelkę i szklanki. Ukrajali trzy porcje chleba.
— Pij. — Jedz.
— Co to, wino?
— Zobaczysz. — W Polsce barszcz lepszy, niż to wino; tanie, fałszowane. Kwaśne, ale w głowie kręci. — Gdybyś dał parę franków, możnaby kupić wędlinę.
Kajtuś położył na stole pięćdziesiąt franków.
— Zaraz kupię, — mówi Paweł.
— Poczekaj, ja z tobą, — mówi Pietrek.
— Nie trzeba. Za chwilę wrócę.
— Nie wróci, — mówi Pietrek, gdy Paweł jak strzała, wyskoczył z pokoju.
— Dlaczego nie wróci?
— Bardzo zwyczajnie: bo ma pięćdziesiąt franków. — Znam go dobrze: przecież to mój brat.
Zgadł. — Napróżno czekają.
— Pójdziemy chyba do restauracji. — Nie bój się. — Pierwszy dzień w Paryżu, — możesz wydać więcej pieniędzy; potem, jak poznasz miasto, nie będziesz tyle wydawał.
Zjedli obiad w restauracji.
Widzi Kajtuś wieżę Eiffla, bulwary, place, magazyny. — Lubił i w Warszawie oglądać sklepy i chodzić ulicami, gdy palą się i gasną światła kolorowe. — A Paryż cały w blaskach i barwach.
— No, na dziś będzie dosyć. Więc idziemy do cyrku?
— Jeżeli daleko, lepiej pojedziemy.
— Ach, nogi cię bolą. — To Paryż, bracie. — Przyzwyczaisz się.
A no: cyrk.
— Daj forsę. — Stań tutaj; ja pójdę do kasy po bilet.
Dał Kajtuś sto franków.
— Ho, ho, — wcale zacny papierek.
Napróżno czeka Kajtuś. — Uśmiechnął się, — domyślił.
— Zgolili mi trochę gotówki. Niech im będzie na zdrowie.

Stanął sam w kolejce przed kasą.
— Gdzie oni się wszyscy pomieszczą?
Zmieścili się w ogromnym gmachu.
Głowa przy głowie. Zda się, niema już ani jednego miejsca, a płyną coraz to nowe szeregi, — rozchodzą się po wszystkich piętrach sali, do lóż, na parter i galerję.
Aż jedno tylko wolne miejsce zostało — obok Kajtusia.
Orkiestra zagrała. — Zaczęło się przedstawienie.
Pierwsze: tresowane konie.
Drugie: akrobaci.
Ale publiczność czeka niecierpliwie na zawody bokserów. — Ciekaw i Kajtuś. Dziwi się, że nikt nie bije oklasków. Może tu inna moda w Paryżu.
Po przerwie wyszli na arenę bokserzy. — A murzyn najwyższy, nogi stawia mocno.
Było na co patrzeć.
Kiedy walczyła trzecia para, węgier z grekiem, — Kajtuś był tak podniecony, że zapomniał nawet, gdzie jest, i krzyczał po polsku:
— Lu go! — Jeszcze! — Lej! — Mocniej!
Wtedy właśnie wolne miejsce obok Kajtusia zajęła piękna pani.
Kajtuś krzyczy, a ona patrzy z uśmiechem. — Potem wyjmuje z torebki kubek i flakon i zapytuje uprzejmie:
— Może kieliszek wina?
A Kajtusiowi w gardle zaschło od tego wołania. — Wziął, — wypił, — podziękował. — Oddał kubek złoty.
Nareszcie...
Wychodzi murzyn. — Łyska białkami oczu. Pokazuje w uśmiechu białe zęby. Kłania się. Grzmot oklasków. — Ktoś rzucił kwiaty, ktoś inny — pomarańcze. — Murzyn zajada, oblizuje się, gładzi po brzuchu. — Mówi:
— Dobra, smaczna papu!
Ale gdzie turek? — Dawaj turka. — Dlaczego się spóźnia?
— Prędzej. — Zaczynać!
Wychodzi na arenę dyrektor cyrku w czarnym fraku.
— Turek zachorował, — tłumaczy.
— Kłamstwo! Oszustwo! — pokazać go, — krzyczy, a potem ryczy galerja.
Doktór i higjenistka prowadzą turka; widać przecie, że walczyć nie może.
— Ma gorączkę. Nos obandażowany.
— Dlaczego nie uprzedziliście? — Oddać pieniądze. — Nie uda wam się!
Nagle Kajtuś zrywa się ze swego miejsca. Nikt na to uwagi nie zwrócił. — Zasłania twarz czerwoną maską. — Nikt go nie zauważył jeszcze. — Przepycha się do przejścia, zbiega po stopniach na dół i krzyczy potężnym głosem:
— Ja turka zastąpię. — Ja będę walczył.
Chcą go zatrzymać lokaje w czerwonej liberji, ale nie zdążyli. — Już jest na arenie.
— Czerwona maska! Czerwona maska! Co to za chłopak?
Dyrektor cyrku odwraca się. — Patrzy. — Nie rozumie.
Galerja krzyczy:
— Nie błaznować! — Kanciarze. — Nie zgrywać głupich.
Ale parter i loże — bogata publiczność się śmieje. — Ciekawi, jaką to niespodziankę przygotował dyrektor. Bo znany był z dowcipnych pomysłów.
A widok był naprawdę zabawny. — Jak boks boksem, nie widział nikt jeszcze takiej pary.
Murzyn też myśli, że to żart białych panów. — Podchodzi z uśmiechem do Kajtusia, chce go wziąć na ręce, podnieść do góry, żeby lepiej małego widzieli...
Ale Kajtuś wyrwał się, skoczył i tak jakoś całem ciałem zręcznie uderzył, że murzyn się obalił, a Kajtuś na niego. Podnosi się niezgrabnie murzyn, a Kajtuś już w rękawiczkach, uderzył go dwa razy. Kajtuś stoi, a murzyn leży.
Teraz już wszyscy się śmieją.
— Dobrze malec udaje. — Niech pokaże, czy silny. — Niech pokaże, co umie.
Skinął Kajtuś na dyrektora cyrku, coś mu szepnął do ucha.
Zaraz wnoszą lokaje żelazny drąg zakończony dwiema ciężkiemi kulami. Kajtuś splunął w garść, rozstawił nogi, ale udaje, że nie może udźwignąć.
— Za ciężkie, — woła galerja. — Przynieść co innego.
Lokaje chcą zabrać. Ale Kajtuś ich pchnął, aż się potoczyli. Zrzuca marynarkę, posyła ręką pocałunek w stronę galerji, — wydaje okrzyk, — podbiega, — chwyta ciężar jedną ręką. Podniósł, podrzucił, chwycił, — dwa razy lekko wywinął w powietrzu. Cisnął na piasek.
Żelazne kule z głuchym łoskotem wbiły się w ziemię.
— Więc co? — Zgadzacie się — woła czerwona maska do publiczności.
— Przyjmujemy! — Zgadzamy się.
— Dobrze. — Niech walczy.
Murzyn zakłopotany patrzy na Kajtusia. — On jeden może poznał, bo dziki wierzy w czary.
— Czarny się boi. — Patrzcie. — Niech żyje Czerwona Maska!
Orkiestra zagrała.
W te pędy posłali po ubranie sportowe.

Kajtuś niedbale atakuje, murzyn opędza się tylko, jak przed natrętną muchą. — Widać, że na niby się broni. — Biały pan wie, co robi, biały pan jest mądry: jakiś kawał urządził z tym drągiem i kulami.
Ale galerja czujna, — nie pozwoli się lekceważyć.
— Dosyć! — Nie chcemy, tak, — woła niezadowolona.
W tej samej chwili murzyn otrzymuje trzy mocne uderzenia, — krótkie, szybkie, jak błyskawica.
Odrazu cisza.
Murzyn splunął krwią. Już ostrożniej się broni. — Kajtuś ostro naciera. — Jego zręczne skoki budzą większy jeszcze podziw, niż siła.
— Wygląda tak, jakby naprawdę walczyli, — mówi w loży prezes klubu bokserów.
— No tak. Ale czarny wcale nie naciera.
— A pan chciałby może, żeby zmiażdżył dzieciaka?
— Nie chcę, ale się obawiam. Widzi pan: murzyn już zły teraz. — Jeżeli go galerja zirytuje krzykami, ta zabawa może się źle skończyć.
A galerja krzyczy:
— Nie daj się, czarny! — Zuch Czerwona Maska. — Precz z małpą. — Szympans, goryl.
Murzyn już się nie śmieje. Nie spuszcza z Kajtusia oczu. — Ma plan: tak go odepchnie, że Kajtuś zwichnie rękę; a choćby nawet złamał: musi go ukarać. — Malec krzyknie z bólu, a ręka bezwładnie zwiśnie.
A Kajtuś rozzuchwalony i gniewny, że murzyn nie atakuje — skacze wokoło i młóci raz za razem ze wszystkich stron. Tylko mu maska przeszkadza, i tchu już brak, i w sercu ból coraz większy.
Rozległ się gwizdek sędziego.
Kajtuś pada na krzesło. Masażyści wycierają zdrętwiałe ręce i nogi. Dyrektor cyrku chłodzi go ręcznikiem.
— Dosyć, — wołają jedni.
— Nie przerywać. — Chcemy widzieć. — Jeszcze.
Murzyn stoi i czeka. Żuje gniew.
No, zaczyna się druga runda.
Buch, buch! — Uderzenie pierwsze i dziesiąte. — Dziesiąte i dwudzieste. Jak deszcz, jak grad. — Murzyn nachylił się. — Dostał. — Zachwiał się. Odskoczył w tył.
Zacisnął zęby.
Idzie na Kajtusia.
Cisza. Zamarli wszyscy w oczekiwaniu.
Blady strach: zabije. — Nerwowi zamknęli oczy. — Dwie księżne i markiza zemdlały. — Dyrektor cyrku opowiadał potem, że raz jeden tylko widział podobną scenę w cyrku: lew gotował się do skoku na pogromcę; to było pięć lat temu w Londynie.
Straszny obraz.
Kołysząc się, pochylony, — murzyn z krwią nabiegłemi oczami, idzie na Kajtusia.
Kajtuś cicho.
— Stój. — Rozkazuję: stań!
Murzyn stanął. — Podnosi rękę.
— Niech mi się zmieni twarz. Niech się zmieni.
Zrywa maskę z twarzy.
— Już!
Aparaty filmowe i fotograficzne stukają.
— Tik, tik, tik.
Reflektor syczy.
Olbrzymia czarna łapa mierzy w głowę Kajtusia. Druga nisko, przygotowana do odparcia ciosu. — Zęby zaciśnięte, twarz wykrzywiona.
— Zgubiony.
Komisarz policji wyjmuje rewolwer.
Za późno.
Rozległo się głuche uderzenie: murzyn runął z rozmachu na dywan. Bo Kajtuś w porę odskoczył.
Posypały się uderzenia drobnej ręki. — Mięśnie murzyna drgają pod skórą. Leniwie się podnosi: stracił wiarę w swą gwiazdę. Sława jego zgasła.
Już nie udaje nawet. — Broni się niezgrabnie. — Tak, to naprawdę walka.
Gwizdek.
Kajtusiowi pociemniało w oczach. — Nie słyszy okrzyków i oklasków. Bezwładnie siedzi na krześle.
Murzyn zbliża się, — stawia nogę Kajtusia na swym karku. — Kajtuś otwiera oczy, z wysiłkiem wyciąga ręce. Murzyn opiera głowę na jego kolanach; Kajtuś całuje go w głowę, gładzi kędzierzawe kudły.
Ludzie płaczą. Huragan oklasków.
Olbrzym bierze Kajtusia na ręce ostrożnie — ostrożnie i wynosi z areny.
Kajtuś znów w hotelu, ale w innym, bogatym. W książęcym pokoju na wspaniałem łożu.
A przed hotelem tłumy.
— Biorę go do Ameryki za 10.000 dolarów.
— Ja daję sto tysięcy, — woła drugi opasły jegomość.
— Przychodzę złożyć powinszowania w imieniu klubu bokserów.
— Kosz kwiatów od pani markizy.
Pan z lornetką rozpycha tłum.
— Proszę mnie wpuścić do pokoju małego boksera. Jestem z ajencji telegraficznej. Muszę napisać do gazet, skąd się wziął, kto on taki.
Portjer kłania się nisko, niżej i aż do samej ziemi.
— Przepraszam. — Nie wolno. — Przepraszam. — Nie pozwolono. — Przepraszam; dziś nie.
— Ależ moje gazety muszą wiedzieć. Moi czytelnicy nie mogą czekać.
Wychodzi przed hotel sam dyrektor cyrku.
— Nie można, panowie. — Doktór stanowczo zabronił. — Chłopiec jest bardzo zmęczony.
— Ale ja muszę. — Skąd go pan wyszukał? Jestem redaktorem. — Siadaj pan do mego samochodu: razem zjemy kolację.
Wsiedli. Rozmawiają.
— Więc naprawdę pan nie wie? — To źle. — Za dwie godziny zaczną drukować poranne gazety. — Musimy napisać. — Czy francuz, czy paryżanin, ma rodziców, — sierota? — Co robił do tej pory?
— Doktór zabronił mu mówić. — Rozumie pan: serce. — Taki wysiłek.
— Ha, trudno. — Ale wiadomość być musi. Obiecałem do czterech gazet. — W dodatku głodny jestem, jak wilk.
Samochód zatrzymał się przed restauracją.
— Niech pan zamówi coś do zjedzenia, ja idę do telefonu.
Telefon pierwszy — do pierwszej gazety:
— Czerwona maska, który pokonał murzyna, jest synem pijaka. Sprzedany przez ojca Cyganom, występował w wędrownych cyrkach. Pierwszy raz w Paryżu...
Telefon drugi:
— Nieznany chłopiec jest synem lorda. Gdy miał lat sześć, już był silny; w bójce zabił brata. — Wypędzony przez ojca, chował się w chacie rybaka. Brał udział w wyprawach na wieloryby...
Telefon do trzeciej gazety:
— Mały bokser pochodzi z rodziny górników. Urodził się podczas pożaru. — Woził węgiel, utrzymywał całą rodzinę: matkę, dwie siostry i brata.
Czwarty telefon:
— Gdy miał rok, zabłądził w lesie. — Wychowała go w górach bura niedźwiedzica. — Dlatego taki silny. - Niedawno usłyszał pierwsze ludzkie wyrazy. — Dziadek jego Wyrwidąb, babka — Waligóra. — Zresztą piszcie, co chcecie. Głodny jestem i basta.
Rzucił słuchawkę i wszedł na salę.
Dyrektor cyrku siedzi przy stoliku z literatami i bankierami.
Wszyscy przy wszystkich stołach mówią o Kajtusiu:
— Ależ heca z tym malcem. — Nic podobnego nie widziałem w życiu. — A przecież byłem korespondentem z trzech wojen. — Brałem udział w wyprawie na biegun północny i na pustynię Gobi. — Widziałem dziesięć koronacyj królewskich. — Byłem na czubku wszystkich piramid i na wieży Babel. — Dwadzieścia sześć razy pojedynkowałem się. — Polowałem na orły skalne. — Dwa razy byłem rozszarpany: przez tygrysa i przez kulę armatnią. — Topiłem się, trułem, wisiałem na szubienicy indyjskiej, w Afryce ludożercy ugotowali mnie w rosole z żółwi szyldkretowych. — Ale wszystko to głupstwo w porównaniu z dzisiejszą walką.

Dyrektor lekko zapukał do drzwi. — Wyszedł doktór w białym fartuchu.
— Co słychać?
— Śpi. Spokojnie oddycha. — Nawet puls dobry. — Jutro pozwolę z nim porozmawiać, ale tylko panu i tylko pięć minut.
— To dobrze. — No, spać, bo i ja zmęczony.
Przed hotelem dyrektor cyrku spotkał się z murzynem.
— A wy co tu robicie?
— Ja do chłopak. — Żeby żyła. — Żeby nie źle. — Żeby nie chora. — Ja kochać mała bokser. — Fajno biła! — Zuch cacy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.