<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom I
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX

Była czwarta rano, gdy Sulpicjusz opuszczał Paryż,
Ani jedna chmurka nie plamiła nieba, wszystko w przyrodzie tchnęło spokojem i świeżością. Młody pisarz wciągał pełnemi piersiami czyste powietrze poranku. Czuł się lekkim i szczęśliwym. Rad był temu że żyje, i że świat taki piękny, i że może cwałować na koniu szerokim gościńcem, wśród pól i łąk okrytych zielonością, Przez drogę powtarzał sobie v myśli wszystkie zalecenia Cyrana. oraz poczciwe rady Zuzanny, która obficie wyposażyła go niemi przy pożegnaniu.
Młodzieniec, odważny jak zawsze i jak zawsze o nic się nie troszczący, nie zauważył, że jest śledzony, czy też wprost ścigany. W odległości jakichś pięciuset, czy sześciuset kroków za nim pędzili konno: Ben Joel, Rinaldo i pan Esteban.
Jedynie ten ostatni występował w swej własnej postaci. Zmienił tylko odzież; zamiast bowiem wczorajszych łachmanów, miał na sobie kaftan z bawolej skóry, nowe spodnie z zielonego aksamitu i długą, szarą opończę, wyglądającą wcale przyzwoicie, wszystko, naturalnie, dostarczone przez Rinalda.
Natomiast towarzysze zbira zmienili się nie do poznania.
Ben Joel nadał sobie powierzchowność uczciwego kupca, podróżującego w sprawach handlowych; obciążył on swego konia pakunkami, które pospolici wędrowni handlarze dźwigają zwykle na plecach.
Chytre oblicze Rinalda, przekształcone zapomocą zręcznej charakteryzacji, wychylało się do połowy tylko z pod szerokich skrzydeł kapelusza; sukienna jego odzież, mało efektowna, ale z dobrego materjału i starannie odrobiona, nadawała mu pozór jakiegoś zamożnego rządcy dóbr lub dzierżawcy, który o wczesnym ranku wybrał się na objazd folwarków.
Każdy z jeźdźców różnił się tak bardzo od towarzyszów, każdy nosił w całej swej postaci znamię tak odrębne, że kto spotkał tę trójkę, nie domyślał się z pewnością, że ma przed sobą ludzi jedną myślą związanych i do jednego celu podążających. Przypuszczać on mógł raczej, że jeźdźcy, spotkawszy się wypadkiem w drodze, postanowili przez czas pewien jechać w kompanii, aby podróż wydała im się mniej długą i nudną.
Starając się pozostawać w przyzwoitej odległości od Castillana, posuwali się oni nieco wolniej, niż on, szło im bowiem o to, aby nie zbudzić w ściganym podejrzeń.
Od chwili gdy opuścili Paryż, żaden z nich nie przemówił ani słowa, Esteban de Poyastruc rzucał tylko od chwili do chwili spojrzenie na Rinalda, jakby go chciał wybadać, Włoch jednak nie myślał ust otwierać..
Po godzinie jazdy zbir nie mógł już wytrzymać i zapytał, czy prędko zatrzymają się?
— Nieprędko — odburknął sługus.
— Tyle ceregieli o sprzątnięcie jednego człowieka! — zauważył pogardliwie Esteban.
— Szaleńcze! — zgromił go Rinaldo. — Młody pisarz tyleż znany jest w Paryżu, co Kapitan Czart we własnej osobie. Są oni zawsze razem, jak święty Roch ze swym psem. Gdybyśmy go zabili dzisiejszej nocy lub też w tej chwili, nie upłynąłby dzień jeden, a już Bergerac byłby o tem uwiadomiony Otóż, jest rzeczą niezbędną, aby Bergerac sądził, że jego sekretarz znajduje się wciąż w drodze; inaczej może on sam wmieszać się do sprawy i szyki nam pokrzyżować. Musimy przydybać Castillana w jakim kącie odludnym, gdzie by nie wiedziano: kto on zacz, skąd przybywa i dokąd dąży. Zrozumiano?
— Najzupełniej — odrzekł szlachcic prowansalski. — Ale jeżeli rzeczy będą iść tą koleją, zaciągnie on nas do samego Orleanu.
— Tak pan sądzisz, panie Esteban? Otóż upewniam pana, że już w Estampes będziesz mógł puścić mu finfę pod nos. Po przebyciu pięciu lub sześciu mil, zarówno człowiek jak koń domagają się odpoczynku i muszą skręcić z gościńca do jakiej przydrożnej oberży.
— Znajduje się dobra oberża w Estampes? — zapytał zbir.
— Nie wiem; nigdy tam nie byłem. Zastosujemy się zresztą najzupełniej do gustu i wyboru młodzieńca. Mam nadzieję, że się na nim nie zawiedziemy.
— Och! — wtrącił Ben Joel — każda oberża będzie dla nas dobra na ten krótki przeciąg czasu!
— Przepraszam! — zaprzeczył Esteban. — Przecie nie wyprawimy młokosa na tamten świat, zlazłszy zaledwie z siodeł.
— Czemużby nie? — zapytał Rinaldo.
— Gdyż zajedziemy tam późno, gdyż ja jestem bardzo głodny, a zwłaszcza bardzo spragniony, i wreszcie, gdyż nie mam zwyczaju bić się na czczo, chyba gdy jestem do tego przymuszony.
— O, panie Esteban! — zaśmiał się drwiąco Rinaldo, mierząc wzrokiem kościstą figurę zbira — uważałem pana za istotę mniej cielesną.
— Czy to przytyk? — zapytał Prowansalczyk straszliwie marszcząc czoło.
— Nie gniewaj się —pośpiszył uspokoić go Rinaldo,-Będziesz pan mógł najeść się, napić i zabić swego człowieka jak najwygodniej. Ale cóż to? gdzież on się podział?-przerwał nagle sługus, wspinając się na strzemionach.
W istocie Castillan popędził konia i trójka straciła go z oczu.
Dano ostrogi koniom, które ruszyły galopem. Młodzieniec ukazał się znów oczom ścigających.
Reszta drogi odbyła się bez żadnych ważniejszych zdarzeń.
Przewidywania Rinalda ziściły się: pierwszy popas odbył Castillan w Estampes.
Było samo południe, gdy młodzieniec zatrzymał się przed bramą zajazdu pod „Uwieńczonym Pawiem“ i rzucił cugle stajennemu, który doń podbiegł.
Zamierzał on posilić się tu i ruszyć w dalszą drogę dopiero za nadejściem nocy, ażeby dotrzeć do Orleanu o godzinie pierwszej dnia następnego.Podróż nocą nie przestraszała go, obliczał zaś, że w ten sposób zrobi dwa popasy, co dwanaście lieux, pierwszego dnia, to znaczy, odbędzie około ćwierci drogi do Saint-Sernin.
Świetny w normalnych warunkach apetyt Sulpicjusza wzmocnił się jeszcze dzięki jeździe wierzchowej i świeżemu powietrzu, to też młodzieniec, głosem instynktu kierowany, zwrócił się odrazu w stronę kuchni.
Godzina była jak najlepiej wybrana dla łaknących żołądków. Zegar kościelny wydzwonił właśnie dwunastą i ostatniemu uderzeniu zegara odpowiedział zgrzyt obracających się rożnów, nadzianych ptactwem, oraz różnemi pieczeniami, które żar o niska wspaniale jut przyrumienił.
—Przybywasz w samą porę, mój młody panie! — powitał Castillana oberżysta. —Jeszcze jeden obrót rożna, a pieczyste przypaliłoby się z pewnością. Czem mogę panu służyć?
— Daj mi pan co chcesz, byle prędko.
Kucharz zdjął szybko rożen i zsunął zeń różne rodzaje pieczystego do olbrzymiej brytwanny, pełnej masła roztopionego i soku z mięsa. Następnie jednym zamachem ręki nakrył stół, na półmisku fajansowym w kwiaty położył dymiącą pulardę i, przysuwając Castillanowi stołek, rzekł zachęcająco:
— Racz pan zasiąść. Na pierwszy ząb i to wystarczy.
Castillan usiadł i przypuścił bohaterski atak do pulardy. Izba tymczasem napełniała się ludźmi.
W tłumie, który pod „Uwieńczonego Pawia“ sprowadzała godzina obiadowa, przeważał żywioł wojskowy. Oberża, w której zatrzymał się Castillan, zaliczała do swych stałych gości sporą liczbę oficerów i kadetów z pułku imcipana de Castelialoux, który kwaterował właśnie w Estampes i w którym sam Cyrano służył był niegdyś w stopniu kapitana.
Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, gdy otwarły się z hałasem drzwi i wkroczył do izby Esteban de Poyastruc, wiodąc z sobą Ben Joela i Rinalda. Było umówione, że w krwawej komedii, jaka się tu odegra, pierwsza rola przypadnie zbirowi, on też wysunął się odrazu na plac pierwszy.
— Hej! oberżysto! — krzyknął na gospodarza — trzeba mi tu zaraz kilku miejsc przy stole. Jednego miejsca dla mnie, a dwóch dla tych panów, których miałem honor spotkać w drodze i którzy, jak ufam, zaszczycą mnie i przy obiedzie swem towarzystwem.
Dwaj zbóje skłonili się na znak zgody.
Gospodarz powiódł niespokojnym wzrokiem po sali, następnie, zwracając się do Estebana, rzekł z żalem:
— Sam pan, widzi, że wszędzie pełno.
Palec Prowansalczyka skierował się w stronę Castillana, który spokojnie dokończał swej pulardy.
— A ów-że stolik?
— Prawda! — z pośpiechem wyrzekł oberżysta. Jeśli ten młody pan pozwoli, będzie można nakryć panu obok niego.
— Jeśli pozwoli? Byłoby to dość zabawne, gdyby ośmielił się nie pozwolić, gdy ja tego żądam!
Mówiąc to Esteban wziął kapelusz do ręki, przywołał na swe wstrętne oblicze uśmiech, zastosowany do okoliczności i, podszedłszy do Castellana, któremu skłonił się z przesadną grzecznością:
— Panie! — zaczął.
Sulpiciusz podniósł głowę schyloną nad talerzem i, niezmiernie zdziwiony, zmierzył wzrokiem osobliwą figurę nieznajomego.
— Panie! — podjął zbir, z niezmąconą niczem krwią zimną — widzisz pan we mnie szlachcica, prześladowanego przez fatalność. Przybywam do tej oberży głodny jak wilk, przybywam w dodatku z dwoma innymi podróżnymi, których poznałem w drodze i których pragnąłbym z serca ugościć. Przybywszy, znajduję wszyskie stoły zajęte, z wyjątkiem tego, przy którym pan siedzisz. Ośmielam się przeto błagać pana, abyś naiłaskawiej raczył podzielić go z nami.
Wysłuchawszy cierpliwie tej oracji, Castillan obrócił wzrok na dwóch innych „podróżnych“ których Prowansalczyk przedstawił mu zaraz po przedstawieniu samego siebie i których miny dwuznaczne wcale mu się nie podobały.
Cokolwiek bądź, był on zbyt dobrym towaszem, aby odmawiać prośbie, którą Esteban przedstawił mu z tak wielką uprzejmością.
— Jestem szczęśliwy, że mogę przysłużyć się panom taką drobnostką — odrzekł. — Przy stoliku tym jest bardzo przestronnie jednemu; czterem może być cokolwiek za szczupło. Ale to nic, ściśniemy się odrobinę. Raczcie panowie usiąść, bardzo proszę.
— Jesteś pan dobrym kompanem — oświadczył Esteban — i z przyjemnością wypróżnię butelkę za pańskie zdrowie.
„Za jego zdrowie! — pomyślał Ben Joel. — Otóż co znaczy: wieńczyć swą ofiarę kwiatami.“
Gospodarz energicznie zakrzątnął się około nowych gości i na stole zjawiły się niebawem talerze, półmiski i butelki. Towarzysze Estebana de Poyastruc, widząc, z jakim zapałem zabrał się on do obiadu, przyszli do przekonania, że szlachcic ten nietylko nie potrafi bić się na czczo, lecz owszem, musi najpierw upić się, aby się bić dobrze.Odkrycie to zaniepokoiło ich nie żartem.
Ale postępowanie Estebana uspokoiło ich wkrótce. Tęgie łyki, które raz po raz powtarzał, zdawały się wpływać nań dobroczynnie, dodając bytsrości jego spojrzeniu i wymowy językowi. Zamiast mroczyć się, twarz jego stawała: się coraz jaśniejszą.
Gdy obiad zbliżał się do końca, mrugnął on znacząco na towarzyszów, jakby mówił: „Baczność! zabieram się do dzieła!“
Ten znak porozumienia nie uszedł uwagi Castillana. W umyśle jego zrodziło się podejrzenie.
Cyrano zbyt wymownie zalecał mu ostrożność przed możliwemi podejściami hrabiego i jego wysłańców, aby spostrzeżenie tego rodzaju nie skłoniło go do podwojenia czujności. Zresztą od samego początku uprzejmość Estebana wydała mu się podejrzaną.
Zrobił ruch, jakby zamierzał wstać i opuścić izbę. Prowansalczyk zatrzymał go, mówiąc:
— Spodziewam się, że nie porzucisz nas pan w ten sposób?
— Przepraszam — odrzekł młodzieniec — ale godziny moje są policzone.
— Ba! jakkolwiek miałoby to popsuć panu rachunek, musisz poświęcić nam jedną z tych godzin. Zanim się rozstaniemy, wypada uczcić znajomość naszą wypiciem butelki wina Kanaryjskiego.
— Zgoda!-rzekł Castillan, siadając napowrót.
Kiedy wino Kanaryjskie, rozlane w kieliszki, wzmocniło jeszcze zażyłość pomiędzy czterema biesiadnikami, Esteban wystąpił z nowym projektem.
— Ech! — wyrzekł — takie picie nic nie warte! Przy kieliszku trzeba czemś się zająć. Kubek i kości bardzoby się nam tu przydały. Co pan myślisz o tem?
— Myślę-oświadczył wyraźnie Castillan, zniecierpliwiony natręctwem, z jakiem Esteban narzucał mu swe towarzystwo — że już wielki czas myśleć o podróży. Zresztą, nie lubię żadnych gier i wskutek tego wcale grać nie umiem.
Prowansalczyk przygryzł wąsa i rzekł, marszcząc się:
— Czy to ma znaczyć, mój panie, że propozycję moją uważasz za niewłaściwą?
— Bynajmniej. Żałuję jedynie, że upodobania nasze różnią się. Oto wszystko.
— To znaczy jak najwyraźniej, że moje upodobania są, według pana, złe, i że jestem, — powiedziawszy wyraźnie — oszustem. To tak, mój panie? to ośmielasz się znieważać mnie? — zagrzmiał Esteban, podnosząc się, jakby go nagle wściekły gniew z miejsca podrywał.
— Nic podobnego w myśli mi nie postało — odparł spokojnie młodzieniec, niewiele sobie czyniąc z udanego dniewu zbira. — To przeciwnie, pan, jak mi się zdaje, szukasz rozmyślnie awantury!
— Awantury? Do diabła! Jeśli pan masz równy wstręt do szpady, jak ja do kości, awantury, których ludzie z panem szukają, mało obchodzić go muszą.
„Nie wątpię już — pomyślał Castillan, usłyszawszy to wyzwanie — że w tem wszystkiem tkwi hrabia de Lembrat. Nie bardzo to przyjemne rozpoczynać podróż od bójki, ale — tem gorzej! Ten drągal nie przestrasza mnie wcale swemi sępiemi ślepiami!”
Uczyniwszy w myśli tę uwagę, sekretarz Cyrana podniósł się, oparł obie ręce o stół i, patrząc śmiało w twarz zbira, zapytał tonem niezmiernie łagodnym:
— Kiedy pan raczysz nareszcie zakończyć ten żarcik?
— Jedno słowo! — rzekł tamten. — Grasz pan, czy nie grasz?
— Nie gram.
— A czy bijesz się?
— Zawsze!
Zbir skłonił się.
— Przykro mi — rzekł, — że nasz obiad w taki sposób się kończy, ale pan sam tego chciałeś. Sądzę, że nic nie będziesz miał przeciw temu, abyśmy załatwili napoczekaniu tę drobną sprawę. Czy masz pan sekundantów?
— Znajdę ich — odrzekł Castillan, przebiegając oczyma grupę oficerków, którzy nadbiegli na hałas wywołany sprzeczką.
— A panowie — zwrócił się Esieban do Ben Joela i Rinalda — czy nie odmówicie mi swych usług?
— Bezwątpienia — odpowiedział Rinaldo, — Obadwaj wprawdzie, jak sądzę, posiadamy mało doświadczenia w tego rodzaju sprawach, nie wypada nam jednak odmawiać.
— Chodźmy zatem,
— Jeszcze słowo — wtrącił Castillan, Czy pana co zmusza do takiego pośpiechu?
— Im prędzej, tem lepiej.
— Dla mnie byłoby lepiej odłożyć tę rzecz do wieczora. Chciałbym załatwić kilka spraw przed spotkaniem.
— Przystaję. Będziemy się bili przy latarni.
— Jeśli to panu dogadza, przystaję i ja.
I Castillan wyszedł z izby.
W pół godziny później miał już sekundantów. Byli nimi dwaj oficerowie z pułku Casteljaloux, którzy na samo imię Cyrana pośpieszyli z ofiarowaniem swych usług.
Esteban, pozostawszy z towarzyszami, spojrzał na nich, czyniąc znaczący ruch głową.
— Wiecie-rzekł-com mu zaproponował?
— Cóż takiego?
— Pojedynek przy latarni.
— Cóż stąd?
— Nie byle kto, moi kochani panowie, może się bić w ten sposób. Trzeba do tego znać wszystkie subtelności szermierstwa. Myślałem, że mi dacie do zakłucia pisklę, tymczasem, jak mi się zdaje, będę miał do czynienia z opierzonym już dobrze kogutem.
— Do kroćset! — mruknął Rinaldo — a jeżeli on pana zabije?
Zbir uśmiechnął się lekceważąco.
— Bądź spokojny, kochany panie. Zobaczysz dziś wieczorem, jak to według wszelkich prawideł kładzie się swego zapaśnika tak, aby nie mógł się już podnieść.
Castilłan spędził resztę dnia w wynajętej izdebce, gdzie napisał długi list do Cyrana.
Pismo to dał do przechowania jednemu ze swych sekundantów, zalecając, żeby zawiózł je do Paryża na wypadek, gdyby pojedynek zakończył się dlań nieszczęśliwie. Oficer przyrzekł mu to solennie.
Młodzieniec ujął następnie szpadę, aby się rozruszać; po krótkiem egzercytowaniu się schował ją do pochwy, zadowolony z siebie. Uczeń Cyrana w sztuce szermierskiej mało sobie czynił z grożącego mu niebezpieczeństwa, a ów pojedynek przy latarni, którego zasady znał wybornie i na który Esteban tak wiele liczyć się zdawał, nie przysparzał mu najmniejszego kłopotu.
Gdy nadeszła godzina spotkania. Castillan zeszedł ze swymi sekundantami do izby gościnnej, gdzie czekali już Esteban i jego kamraci.
— Zaopatrzyłem się już w potrzebne przyrządy rzekł zbir. — Gospodarz pożyczył ślepej latarki, a co do reszty, sądzę, że moja opończa jest dostatecznie szeroka, aby nam w tym wypadku usłużyć.
— Doskonale — rzekł Castillan, — Do dzieła zatem, panowie.
Ztyłu oberży znajdowało się małe podwórko, którego ziemia twarda i równo ubita, przedstawiała odpowiednie do zapasów miejsce.
Tu postanowiono rozprawić się,wszyscy bo wiem jednozgodnie osądzili, że nie należy nadawać sprawie rozgłosu, wtajemniczać w nią ludzi postronnych i budzić czujności straży.
Esteban położył na ziemi zapaloną latarnię, oraz swą opończę i rzekł do Castillana: I — Tym razem, niezleżnie od swych upodobań, musisz pan zagrać ze mną w kości. Los musi roztrzygnąć:jakie każdemu z nas przypadną środki obrony.
—Gra zbyt jest piękna, abym dla niej nie zapomniał na chwilę o swych zasadach. Gdzie kości?
— Oto są. Proszę wyrzucie.
Sulpicjusz wziął kubek, potrząsnął kostkami i wysypał je na ziemię w miejscu oświetlonem przez latarnię.
— Szósta i dwójka! — wymienił głośno, schyliwszy się dla policzenia punktów.
— Dobre cyfry! — zauważył Esteban, zbierając kostki do kubka.
— Czwórka i szóstka! — zawołał, wyrzucając zkolei kości. — Jestem wygrany dwa punkty i mam prawo wyboru.
Po tych słowach pochwycił latarnię i zaraz też szpadę wydobył.
Castiilan wziął opończę i owinął ją sobie dokoła lewej ręki.
Pojedynek przy latarni, albo raczej: pojedynek z latarnią, należał do tych, w których walczy się, jak to mówią, pierś przy piersi. Wymagał on niezmiernej zręczności, przytomności umysłu, a zarazem podstępu, i nierzadko bywał śmiertelnym dla obu zapaśników.
Trzymający latarnię to olśniewał jej blaskiem przeciwnika, to zakrywał światło, pogrążając go w ciemności, Drugiemu płachta służyła najpierw z tarczę osłabiającą siłę ciosów; następnie posługiwać mógł, się nią, jak rzymski gladiator siatką,zarzucając ją na przeciwnika.
— Jestem na pańskie usługi — rzekł Castillan,stając na stanowisku, nie bokiem, lecz z wystawioną naprzód piersią, którą osłaniało pokryte opończą ramię.
— Zaczynajmy — odparł zbir.
W tejże chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Esteban schował latarnię za siebie.
Szalone natarcie, natychmiast zresztą odparowane, pouczyło Castillana, że ma przed sobą niepospolitego gracza.
Tymczasem jednak wzrok jego począł oswajać się z ciemnością. Rozeznawał już w mroku niepewną sylwetkę Estebana i czuł, że szpada jego jest jakby znitowana ze szpadą zbira. Wygiął ostrze, szarpnął niem gwałtownie i rozdzielił żelaza.
— Dobra! — rzucił Esteban, podbijając ruchem nerwowym szpadę młodzieńca.
W tejże chwili nagły rzut światła padł na twarz Castillana. Olśniony, skoczył wtył — mimo to jednak uczuł w piersiach szpadę przeciwnika.
Było to jednak tylko lekkie ukłucie. Opończa osłabiła siłę pchnięcia.
Esteban tak bardzo liczył na ów cios, że wykonawszy go, cofnął szpadę, v przekonaniu, że ujrzy już przeciwnika padającego.
— Jeszcze na nogach! — zadziwił się po krótkiej pauzie.
— Aby być gotowym na pańskie usługi! — odparł Castillan szydersko i rzucił się nań z wściekłością.
Latarnia rozpoczęła nowe sztuczki. Skakała ona teraz, jak błędny ognik w ręce zbira, myląc przeciwnika co do miejsca, w którem znajdował się Esteban, oświetlając go to od stóp do głowy to z jednego tylko boku, biegnąc wciąż za nim, prześladując go zajadle.
Wypadało odpowiedzieć w sposób właściwy na tę taktykę.
Castillan podniósł lewe ramię i ją machać rozwiniętą do połowy opończą, niby skrzydłem olbrzymiego nocnego ptaka.
Płomień latarni zachwiał się kilkakrotnie i zbir zląkł się nie żartem, że może zagasnąć.
Trzeba było kończyć.
Podniósł szpadę i pchnął silnie, jakby chciał przebić młodzieńca z góry na dół.
Castillan skorzystał z tej chwili.
Silnym ruchem opończy zgasił latarnię, która wypadła z ręki Estebana, jednocześnie zaś wbił mu ostrze szpady w gardło.
— A!... — zacharkotał zbir, padając ciężko na ziemię.
A gdy Rinaldo pochylił się nad nim, wybełkotał jeszcze:
— Mówiłem... mó... wiłem... że to nie... pisklę... lecz... kogut!
To było wszystko. Po chwili wielmożny Esteban de Poyastruc był już trupem.
Castillan zwrócił się do jednego ze swych sekundantów.
— Może mi pan teraz list mój zwrócić! Już niepotrzebny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.