Kapitan Paweł/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Paweł |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1842 |
Druk | Drukarnia J. Wróblewskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. F. |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Paul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
MAŁGORZATA przyszedłszy podług zwyczaju z służącym do starca; mocno się zdziwiła, gdy w pokoju, w którym od dziesięciu lat nikogo nie widziała, prócz Acharda, ujrzała przystojnego młodzieńca, patrzącego na nią wzrokiem dobroci. Dała znak służącemu, aby złożył koszyk; był posłuszny i wyszedł za drzwi czekać swojéj pani. Ona zaś zbliżyła się do Pawła.
— Panie! spodziewałam się zastać tu mego starego przyjaciela Ludwika Acharda... przyniosłam mu żywność.
Paweł wskazał ręką na drzwi, gdyż nie mógł wyrzec i słowa, tyle lękał się, aby jego uczucia nie zdradziły go. Młoda dziewczyna podziękowała schyleniem głowy i weszła.
Paweł ścigał ją oczyma z ręką przyciśniętą do serca. Ta dusza głucha, na wszelkie uczucia miłości, otworzyła się teraz dla rodziny. Opuszczony, nie mający przyjaciół, prócz swych towarzyszy Oceanu, całą czułość jaką, tylko miał w sercu, poświęcił Bogu. Jego religia nie zdawałaby się czystą, jednakowoż każdą prawie myśl zwracał ku niebu. Nie dziwmy się zatem, że pierwsze uczucia przejmowane do serca, chociaż braterskie, uczyniły na nim tak mocne wrażenie.
— Oh! zawołał, gdy Małgorzata znikła. Nieszczęśliwy! opuszczony jestem; cóż uczynię, gdy wyjdzie? Mamże ją wziąść w objęcia, przycisnąć do serca i powiedzieć: Małgorzato! moja siostro! żadna kobieta nie kochała mnie... kochaj mnie ty miłością braterską! — O! moja matko! pozbawiając mnie twojéj opieki, pozbawiłaś mnie pieszczot tego, anioła!...
— Bądź zdrów, rzekła Małgorzata do starca otwierając drzwi... chciałabym przyjść sama dziś wieczór, gdyż nie wiem kiedy cię już zobaczę.
Szła ku drugim drzwiom, milcząca, z głową zawieszoną, nie widząc Pawła, nie pomnąc, że przed chwilą, gdy tam weszła był młodzieniec. Młody marynarz ścigał ją wzrokiem, z rękami wyciągniętemu jakby ją chciał zatrzymać, z piersią wzniesioną, oczyma łez pełnemi. Nakoniec, gdy ujrzał jéj rękę na klamce:
— Małgorzato! zawołał.
Zdziwiona, nie wiedząc co się to ma znaczyć, obróciła się otwierając drzwi do wyjścia.
— Małgorzato! zawołał Paweł, postępując naprzód, Małgorzato! nie słyszysz mnie?...
— Prawda! że Małgorzata jest moje imie, panie! odpowiedziała z powagą, lecz nie spodziewałam się, aby to imie do mnie się stosowało, wyrzeczone przez człowieka, którego znać nie mam przyjemności.
— Ale ja ciebie znam, rzekł Paweł i zamykając drzwi, poprowadził ją do pokoju. Wiem, że jesteś nieszczęśliwą, że nie masz komu powierzyć twych cierpień, nie masz ramienia, od którego mogłabyś żądać pomocy.
— Zapominasz! rzekła wskazując ręką na niebo.
— Nie! Małgorzato! nie zapominam, gdyż przez niego jestem tu zesłany, aby ci ofiarować to, co mówiłem; aby ci powiedzieć, gdy około ciebie wszyscy milczą: jestem twym przyjacielem! twoim wiecznym przyjacielem!
— Panie! to co mówisz, są słowa święte; słowa, którym niestety! trudno, abym wierzyła bez dowodu.
— A gdybym ci go dali zapytał Paweł.
— Nie możesz! odpowiedziała!
— Niewierna! rzekł Paweł.
— Cóż więc? rzekła Małgorzata, w któréj sercu powątpiewanie zajęło miejsce nadziei.
— Znasz ten pierścień? rzekł jéj pokazując klucz otwierający bransoletkę.
— Boże! miéj litość nademną, on umarł!...
— Żyje.
— Ale mnie nie kocha?
— Kocha cię.
— Jeżeli to prawda, że żyje, że mnie kocha, trzeba oszaleć z radości... Ah! co ja mówiłam, czy żyje? czy mnie kocha! lecz jakim sposobem ten pierścień jest w twych rękach?
— Powierzył mi go, jako dowód wdzięczności.
— A ja czy bransoletkę powierzyłam komu, ja, rzekła podnosząc rękaw sukni, patrz!
— Tak; lecz Małgorzato! nie jestże pogardzony, shańbiony w oczach świata, i zostawiony pośród najnędzniejszych ludzi.
Cóż to szkodzi! nie jestże niewinnym? kochanym?...
— Sądził, że zbyt byłby okrutnym, aby oddalony na zawsze od towarzystwa, nie mogąc ci ofiarować ręki, postanowił, więc przynajmniéj powrócić ci wolność rozrządzenia twoją ręką...
— Gdy kobieta uczyni to, co ja dla niego uczyniłam, z stałością odpowiedziała Małgorzata, powinna, wierz mi, bez żadnéj wymówki, wiecznie go kochać, co też i ja uczynię.
— Jesteś aniołem dobroci! zawołał Paweł.
— Powiedz mi? rzekła biorąc go za ręce i patrząc wzrokiem błagającym...
— Co?
— Znasz go?
— Jestem jego przyjacielem, bratem...
— Mów mi więc o nim! zawołała, poddając się cała radości i nie pomnąc, że stoi przed nieznajomym, co robi? jaką ma nadzieję ten nieszczęśliwy.
— Kocha cię i ma nadzieję widzieć.
— To musiał ci powiedzieć? rzekła oddalając się od Pawła...
— Wszystko!
— Oh!... zawołała, schylając czoło, po którem żywy przebiegł rumieniec.
Paweł zbliżył się do niéj, przycisnął ją do serca.
— Jesteś świętą dziewicą.
— Więc mną nie pogardzasz panie, rzekła usiłując podnieść oczy.
— Małgorzato! rzekł Paweł, gdybym miał siostrę, prosiłbym Boga, aby tobie była podobną!
— Miałbyś bardzo nieszczęśliwą siostrę! odpowiedziała opierając się na nim, i zalewając łzami.
— Może, rzekł uśmiechając się Paweł.
— Nie wiesz więc? rzekła...
— Czego?
— Że pan de Lectoure ma przybyć jutro rano?
— Wiem.
— Że jutro wieczór mają podpisać ślubny kontrakt?
— Wiem.
— Jakże więc chcesz, abym miała nadzieję... do kogo mam się udać?... kogo błagać litości? — mego brata?... on mnie nie może pojąć. Mojej matki? — Oh! panie! ty nie znasz mej matki; jest to kobieta surowa, z wolą nieodmienną: niezbłądziwszy nigdy, sądzi, że nikt zbłądzić nie może, a gdy powie: „Ja chce!” trzeba płakać, lecz być posłuszną. Mój ojciec?... Tak!... w nim mam nadzieję; wiem, że ma wyjść ze swego pokoju dla podpisania kontraktu. Mój ojciec!.. dla kogo innego, nie tak nieszczęśliwego jak ja, byłby ucieczką. Lecz on jest obłąkany... utracił rozum... a z nim czułość rodzicielską. Od dziesięciu lat nie widziałam go; od dziesięciu lat nie uścisnęłam drżących rąk jego, nie ucałowałam siwych włosów jego. Nie wie może, że ma córkę; nie wie, czy ma serce, nie pozna mnie, a choćby i poznał, ulitowałżeby się?... moja matka włoży mu pióro w rękę i powie: „Podpisz! ja chcę” a biedny starzec podpisze i córka jego będzie skazaną.
— Wiem o tem wszystkiem, rzekł Paweł; lecz bądź spokojną, kontrakt nie będzie podpisanym.
— Któż przeszkodzi?
— Ja.
— Ty?
— Tak ja!
— Jakim sposobem?
— Bądź spokojną, będę jutro obecnym na zgromadzeniu rodzinnem.
— Kto cię wprowadzi?
— Mam sposób.
— Mój brat jest porywczy, strzeż się, aby sobie i mnie bardziéj nie zaszkodzić.
— Twój brat jest mi tak drogim jak i ty Małgorzato! Bądź spokojną!... polegaj na mnie!...
— Wierzę ci, gdyż cóżby ci przyszło zwodzić nieszczęśliwą.
— Masz słuszność; lecz co chcesz uczynić z Lectourem?
— Wyjawię mu wszystko.
— Pozwól mi uwielbiać cię! rzekł klękając Paweł.
— Panie!
— Jak siostrę?
— Tak jesteś dobry! wierzę, iż Bóg cię zesłał!
— Wierz, odrzekł Paweł.
— Więc jutro w wieczór...
— Nie lękaj się niczego! Tylko donieś mi, jaki będzie miała koniec rozmowa twoja z baronem dę Lectoure.
— Będę się starała.
— Teraz jest już dość późno, służący może się dziwi z naszej tak długiéj rozmowy; powróć do zamku; nie mów nikomu o mnie. Bądź zdrowa!
— Bądź zdrów! ty którego nie wiem jak nazwać.
— Nazwij mnie swym bratem.
— Bądź zdrów mój bracie!
— O! moja siostro! zawołał Paweł, konwulsyjnie ściskając ją w swych objęciach, ty jesteś pierwszą, która mi nadała tak słodkie imie, Bóg ci, wynadgrodzi!
Zdziwiona, usunęła się, potem wracając do Pawła, podała mu rękę. Paweł uścisnął ją i Małgorzata wyszła. Młody marynarz wszedł do pokoju Acharda i rzekł:
— Teraz prowadź mnie na grób mego ojca!