Karol Śmiały/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Bitwa pod Montlhery.

Ludwik XI straż przednią powierzył hrabiemu de Brese, który miał tylko rekognoskować pozycją.
Lecz, czy to zarzut króla uraził go, czy też ten zdrajca miał zamiary zdradzenia po raz drugi, rzekł:
— Postaram się zbliżyć tak jednych jak drugich, że będzie można odróżnić Francuzów od Burgundczyków.
Doniesiono o tem Ludwikowi XI, który zmarszczywszy się, dał cichy jakiś rozkaz.
Ludwik nie miał zamiar rozpoczynać dziś dopóty bitwy, dopóki nie nadejdą spodziewane posiłki.
Ale nie był jednak panem położenia. Pomimo jego rozkazów, Brese wystąpił i rzucił się na pierwsze szeregi, pierwszy też stał się ofiarą.
— To sąd boży, wyrzekł wówczas Ludwik XI.
Przednia straż ustąpiła.
Król tedy stanął na czele wojsk i zaatakował mężnie nieprzyjaciela: spotkał się on z Saint-Polem i odrzucił go na bok z wojskami; szczęściem znajdował się po za nim las, do którego mógł się schronić.
Tymczasem łucznicy usadowili się po za swemi spiczastemi palami i wozami; przyniesiono im zaraz dwie beczki wina burgundzkiego, co znakomicie skrzepiło ich odwagę.
Skoro hrabia Charolais powziął wiadomość, w jakim stanie znajduje się walka, chwilę stał niezdecydowany i wysłał naprzód bastarda burgundzkiego.
Czy tam pójdzie także? Byłoby bardzo niebezpiecznie ruszyć od razu całe siły, gdyby p. Rouault wyszedł z Paryża, książę wzięty byłby w dwa ognie.
Lecz przybył p. Contay!
Prędko, prędko, najłaskawszy panie. Jeżeli pan chcesz wygrać bitwę, zamiast nakazywać spoczynek tym szlachcicom w połowie drogi, należy raczej zwrócić ich wszystkich ku Francuzom; Francuzi bowiem pójdą szeregami, a tym sposobem wzmocnią się, sprawa ta wymaga nadzwyczajnego pospiechu.
Hrabia Charolais nie namyślał się długo; ale ponieważ we wszystkich swych działaniach zdradzał zawsze dążenie do ostateczności, poprowadził szlachtę wprost na wroga nie dając im najmniejszego zgoła odpoczynku; zmuszeni oni byli przebywać pola zasiane zbożem i grochem i nadzwyczaj się znużyli.
Doszedłszy do wsi Montlhery, zapalili ją. Wiatr pędził na Francuzów iskry, dym i płomienie, co spowodowało zamieszanie — król i jego wojska musiały rejterować.
Na wyżynach Ludwik XI dał rozkaz zatrzymania się, ale hrabia Charolais rozogniony chwilową pomyślnością, ścigał ich z całą zaciekłością.
Król zatem zmuszony był przyzwać swoje tylne straże, stojące pod dowództwem księcia Maine, lecz ten je uprowadził.
Wszyscy mniej więcej byli zdrajcami.
Przecież ten książę de Maine, był już naprzód zapłacony, król dał mu posiadłości Dunois.
Powiedzmy śmiało, że po większej części wszyscy ci mężowie mieli chory wzrok jak dawniejsi ich przodkowie, nie widzieli bowiem będących bardzo blisko nich wielkich duchów przeszłości.
Hrabia Charolais nie ustawał w posuwaniu się naprzód i wysunął się blisko milę poza wieś Montlhery.
Król spostrzegłszy jego nieroztropność, postanowił przeciąć mu wszelki odwrót.
Gdyby się był hrabia jeszcze o 500 kroków tylko dalej posunął, byłby zgubiony.
Usiłował też powrócić galopem, musiał się przebijać, poznano go i kawalerja rzuciła się ku niemu ze wszystkich stron. Jakiś piechur uderzył go piką zadając tak silny cios w pancerz, że go aż zagiął.
Kiedy hrabia stanął przed zamkiem, do którego jak sądził, łatwo schronić się mu powiedzie, spostrzegł że jest obsadzony przez łuczników królewskich. Zwrócił się tedy w lewo, by tym sposobem wydobyć się na płaszczyznę, ale ścigała go gromada przeszło dwudziestu zbrojnych konnych, otrzymał on nawet pchnięcie miecza, między hełmem a pancerzem, który jego giermek źle zawiązał.
Jeden z jeźdzców pochwycił go za ramię, wołając:
— Najłaskawszy panie, znam pana dobrze, poddaj się zatem i nie chciej narażać na niechybną śmierć.
Szczęściem rzucił się między ścigających jeźdźców, jak utrzymuje tradycja, syn jednego z lekarzy przybocznych hrabiego nazwiskiem Jan Cadet, a jak inni twierdzą, jakiś Robert Cottereau i tym sposobem uratował hrabiego Charolais.
W tej samej chwili, równie szczęśliwym trafem, przybył bastard burgundzki ze swemi ludźmi i trzydziestoma łucznikami skupionemi około sztandaru. Sztandar ten już tyle razy był rąbany, że zaledwie miał jedną stopę długości.
Hrabia w tak ważnej chwili, pośród niebezpieczeństwa odzyskał nareszcie przytomność słyszano go jak wołał:
— Moi przyjaciele, brońcie waszego księcia! Nie pozostawiajcie go w niebezpieczeństwie. Co do mnie nie opuszczę go chyba przez śmierć, jestem tutaj na to abym z wami żył lub umierał.
Jego koniuszy, Filip Oignies, który niósł małą chorągiew, został zabity przy jego boku.
Pomiędzy Francuzami rozeszła się pogłoska że król zginął.
Król przekonał się, że niepodobna zatamować inaczej tej pogłoski, jak jedynie ukazawszy się swoim.
Zdjął tedy hełm i przebiegł front armji wołając:
— Nie, moi przyjaciele, nie zginąłem, oto przed wami wasz król, brońcie go odważnie.
Mówiliśmy już że łucznicy burgundzcy ukryli się za wbitemi palami i za wozami bagażowemi i że wypuszczając strzały z tego dla nich tak zabezpieczonego ukrycia, wypili równocześnie dwie beczki burgundzkiego wina, które kazał im otworzyć i wypić hrabia Saint-Pol — ale kawalerzyści francuzcy zamiast ich atakować z frontu, przesadzili przeszkody i wpadli na nich z całym impetem.
Skoro jeźdźcy barona Ravensztein i hrabiego de Saint-Pol ujrzeli ten manewr, rzucili się między własnych łuczników i rozbijali ich i maltretowali. Ponieważ wszyscy ci łucznicy byli to ludzie młodzi, nieobeznani należycie ze sztuką wojenną, bo zaledwie może tylko w turniejach używali swych kopji, nie mogli dotrzymać placu, zmięszali się i poczęli uciekać, ścigani przez Sabaudczyków i Delfinistów.
Filip Lalaing dał się zabić, pochodził on z tego sławnego rodu Lalaingów, którzy nieustępują nigdy z placu boju.
Król śledził ze wzgórzy wsi Montlhery przebieg całej walki, mając przy sobie zaledwie kilka osób ze swej przybocznej straży.
Hrabia zaś znajdował się na płaszczyźnie i otoczony był tak szczupłą garstką wojska, że król ze stoma co najwyżej jeźdźcami mógł go łatwo pokonać, lub przymusić do ratowania życia ucieczką.
Tymczasem hrabia de Saint-Pol, który się dotąd zaoszczędzał, wyszedł z lasu pod koniec dnia i zgromadziwszy około 40 koni, powoli, krokiem za krokiem zbliżył się i połączył z hrabią Charolais; coraz bardziej gromadziły się pojedynczo przybywające kupy zbrojnych, tak że otworzył się oddział mający około 800 wojowników.
Hrabia Charolais postanowił tedy przejść do ataku zaczepnego, ale nie miał przy sobie wcale łuczników, jakimże tedy sposobem bez nich zdołałby rzucić się na Francuzów, którzy stali na wzgórzach i po za oszańcowanemi okopami, które Burgundczycy sami dla siebie zrobili.
Chwila wszakże była bardzo pomyślna, Francuzi byli w dość kłopotliwem położeoiu; Brese odprowadził a raczej uciekł z przednią strażą, to samo uczynił książę Maine z arjergardą, tylko jeden król, dowodząc swymi ludźmi zacięty toczył bój.
Bez króla, który walczył tak jak niegdyś Henryk IV. w swych najlepszych dniach, batalja byłaby przegrała.
Nadszedł wieczór.
W obozie burgundzkim panowała wielka niezgoda, armja rozproszona na pojedyńcze bataljony była kompletnie unicestwiona, łucznicy pobici przez kawalerją ze swojej własnej partji, powrócili w stanie opłakanym. Wysokość kłosów zboża nie pozwalała widzieć dobrze całego pogromu.
Pozostało jedynie dwóch książąt, gdy ich armje prawie z kretesem zostały zniszczone.
Hrabia Saint-Pol i p. Hautbourdin rozporządzili zestawienie wozów celem uformowania pewnego gatunku barykady. Nie wiedziano zgoła o istotnym stanie armji króla francuskiego, widziano jedynie rozpalone ogniska, z tego więc wyprowadzono wniosek, że zapewne noc spędzi na dawnej swej pozycji.
Hrabia Charolais mocno cierpiał z otrzymanej rany, rozbrojono go i opatrzono. Przyniesiono dwa pęczki słomy, ażeby miał na czem siedzieć i zjeść kolację. Znajdowano się między trupami, już zupełnie obdartemi i obnażonemi, niepodobna uwierzyć z jaką nadzwyczajną szybkością odbywała się taka haniebna operacja; jeden z trupów odzyskał przytomność i zażądał pić, hrabia ofiarował mu część swoich ziółek, on nie pijał nigdy wina — potem przywoławszy swego lekarza kazał go opatrzyć.
Któż zatem wygrał dzień? Było to bardzo trudne zadanie do rozstrzygnięcia.
Hrabia siedział na słomie, jego kapitanowie pomieścili się na obalonych drzewach i poczęli radzić nad tem, co dalej czynić należy.
Hrabia Saint-Pol był zdania, że trzeba porzucić bagaże, zająć się artylerją i skierować marsz ku Burgundji. Niebezpieczeństwo było nadzwyczaj wielkie, w tem dzisiejszem położeniu, pomiędzy wojskiem króla a Paryżem. Karol Melun wpadł na inny koncept, mianowicie uważał za najwłaściwsze zrobić wycieczkę — lecz w takim razie niewątpliwie można było być zmiażdżonym.
Hautbourdin poparł w tym względzie p. Melun.
P. Contay innego był zdania.
Cofnąć się, znaczyło narazić się na zgubę; schronienie hrabiego, nie byłoby schronieniem, ale po prostu ucieczką, zanim uszliby dwadzieścia mil, wszyscy rozpruszyliby się na różne strony i hrabia samby pozostał. Najwłaściwiej, dodał Contay, trzeba skorzystać z nocy, zszeregować się na nowo, wzmocnić i doprowadzić armję do porządku.
— Jeżeli Bóg Monsignora dziś uratował z tak wielkiego niebezpieczeństwa, jawny dowód że zgadza się z jego życzeniami.
Hrabia zgodził się, wydał stosowne polecenia, zachęcił swoich ludzi, kazał im wydać wino i zasnął, gotów zerwać się na równe nogi za pierwszym odgłosem trąby wojennej.
Podczas jego snu, hrabia de Saint-Pol wysłał straże na zwiady.
Ze straży tych w krótce sprowadził jeden oddział furmana który miał dzbanek wina, drugi zaś nadszedł z pochwyconym zakonnikiem Franciszkanem.
Obaj jednakowe dali wiadomości, że król wymaszerował z obozu, pozostawiwszy tylko słabą straż w zamku.
Zakonnik nadto twierdził, że spotkał króla cofającego się do Corbeil, a być może że był to tylko manewer a właściwie król dąży do Paryża.
— I oto, zawołał Comines, są ludzie którzy głośno wykrzykują, że trzeba go ścigać, gdy tymczasem przed godziną słali się pod jego nogi.
Rzeczywiście to cofanie się króla uwolniło hrabiego od wielkiej nieprzyjemności.
Ludwik XI. zatrzymał się w Corbeil, wyczekując na wiadomości z Paryża.
On sam równie był niespokojny.
Szczęściem hrabia zamiast go ścigać, z radością głosił o swojem zwycięztwie, jak to zwykle było jego obyczajem. Nakazał on trąbami na wszystkie cztery strony placu walki ogłosić, że jest gotów przyjąć na nowo walkę, jeżeliby król książę lub jaki dowódzca miał tę śmiałość i wyzywał go do niej.
Naturalnie nikt mu nie rzucił rękawicy i hrabia ogłosił się zwycięzcą.
Od tej chwili, mówi Comines, wytworzyła się w nim zuchwałość zwykła wszystkim książętom, że nie słuchał nikogo i pogardzał każdą dobrą radą, idąc za swoją wolą.
Ze swej strony król widząc Paryż zupełnie spokojny, wszedł do niego.
Paryż nie posiadał żadnej wiadomości o tem co zaszło: król skorzystał z tego zapowiadając nowiny ułożone wedle jego rozumienia całej sprawy. Hrabia Charolais opublikował swoje zwycięztwo na wszystkich rogach pola bitwy, król tymczasem ogłosił to samo zwycięztwo na wszystkie strony miasta Paryża.
Poczem najspokojniej zasiadł do stołu.
U kogo?
U swego wiernego sługi Karola de Melun.
U niego właśnie założył swoją główną kwaterę, chociaż wiedział dobrze, że jego naczelny wódz najhaniebniejszej dopuścił się zdrady, sądząc jednak że to wcale nie pora do czynienia jakichkolwiek zarzutów, wysłuchał z doskonałą cierpliwością powodów i motywów, dla których niby ów wierny sługa nie pospieszył mu z pomocą, nawet tyle miał krwi zimnej, że uznał te powody jako słuszne i z tego tytułu zaszczycił go bardzo pochlebnymi komplementami, jak niemniej wszystkich obywateli i wszystkie obywatelki, jakie zgromadziły się przy obiedzie.
Na zawiadomienie króla, że bitwa została wygrana i burgundczycy ratowali się ucieczką, wielka banda, złożona co najmniej z trzydziestu maruderów, wyruszyła aż pod Montlhery, celem obdarcia uciekających, zebrania porzuconej broni i wozów, które stały pod opieką zaledwie Opatrzności.
W Montlhery znaleźli oni hrabiego Charolais, który wciąż jeszcze nakazywał otrębywać na wszystkie strony świata swoje zwycięstwo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.