Karol Śmiały/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Śmiały
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1895
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Charles le Téméraire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Pielgrzymka do Matki Boskiej w Clery.

W tym okresie, kiedy hrabia nadaremnie marnował czas, król korzystał ze swobodnych chwil, zabierając Paryż; dom po domu, plac po placu, ulica po ulicy, z początku miał tylko dwieście lanc, później 400 a następnie 1000.
Zamianował następnie na miejsce Karola de Melun hrabiego d’Eu, jakkolwiek pierwszego traktował ciągle z uprzedzającą grzecznością nazywając „drogim przyjacielem“ i obdzielał pieniądzmi czerpanemi z Bóg wie jakiego źródła.
Ludwik XI. po swoim powrocie do Paryża, rzeczywiście wysilał się na rozmaite sztuki, na rozmaite sposoby. Sądzono w pierwszej chwili że do Paryża wtargnął jakiś Marjusz lecz tymczasem był to „August“. Biskup paryski pierwszy przybył do króla z wizytą kondolencyjną, król słuchał jego przemowy z godną pochwały cierpliwością i taktem nadzwyczajnym, wreszcie kiedy prałat ukończył swe miodopłynne ustępy, prosił go o błogosławieństwo.
Zmniejszył znacznie niektóre podatki, zwłaszcza na wino zakupywane na drobne miary — nadto udzielił pozwolenie tak duchowieństwu, jak członkom uniwersytetu i rozmaitym urzędnikom kupowania wina bez najmniejszej opłaty.
Przechodził się piechotą po ulicach Paryża a ludność przyjmowała go wesołemi, radosnemi okrzykami.
Na jednym z tych spacerów spotkał król wychowańca z Chatelet, który w dniu, kiedy Burgundczycy zbliżyli się do bram Paryża wołał na całe gardło:
— Paryż zdobyty! Niech żyją Burgundczycy!
Człowiek ten, skutkiem trudnej do usprawiedliwienia łagodności sędziów, skazany został tylko na jeden miesiąc więzienia i na kilkanaście rózeg. Spodziewano się że co najmniej będzie powieszony, gdyż zawezwano kata i sędzia miał z nim cichą rozmowę. Rozmowa ta ograniczyła się do następnych poleceń:
— Bij dobrze i wcale nie oszczędzaj tego nicponia, żeby raz na zawsze te cięgi zachował w żywej pamięci.
Król nakazał sprowadzić łuczników z Normandji, ale szlachta normandzka tym razem stanowczo oparła się temu.
Ludwik XI zwrócił tedy szczególną uwagę na okolice Paryża — dowiedział się nadto że książęta byli zebrani w Etamps, ale zebranie to niedoprowadziło do pożądanego celu, przekonali się bowiem dotykalnie, że jest niepodobieństwem połączyć się i utworzyć na nowo silną ligę.
Co sę tycze materjalnej strony, to kraj nie był w stanie wyżywić pięćdziesięciu tysięcy ludzi, w której to liczbie znajdowało się dziesięć tysięcy konnicy.
Musieli zatem wyjść z Montlhery i wojska swoje rozstawić po rozmaitych odleglejszych miejscach.
Zresztą armja ta składała się z ludu, a pomiędzy nimi niektórzy byli usposobieni wrogo dla siebie; każdy dowódca był księciem, który w drugim takim samym jak on księciu upatrywał swego nieprzyjaciela.
Naprzód Armagnac i Burgundczyk stanowili ową dwójkę starych atletów, którzy od dawna walczyli ze sobą w Paryżu jako stronnicy, jeden krzyża białego, drugi krzyża czerwonego; za nimi szli Niemcy i Włosi, Gibelini i Welfi, nakoniec niecierpiany powszechnie książę de Berry, który to z dziwną niechęcią wyrażał się o walce pod Montlhery, gdy tymczasem Aleksander, a raczej Cezar owego uroczystego dnia, hrabia Charolais, rozparty i napuszony jak paw po ukończeniu bitwy, z gryzącem szyderstwem wyrażał się o tych co się spóźnili i dopiero po załatwieniu się z bojem i walką, raczyli przybyć jako niby jej uczestnicy.
— Jak się zdaje, wszyscy tutaj są ranni, odezwał się z przekąsem książę de Berry, co mię bardzo boli. Byłoby tysiąc razy odpowiedniej gdyby nie zaczynali wcale tej nieszczęśliwej walki, bo przecież musimy wziąć na swoje sumienie to nieszczęście dotykające wszystkich. Nawet ty kuzynie, otrzymałeś jak uważam, także ranę.
— Głupstwo! Nic sobie z tego nie robię, odpowiedział hrabia, uderzając się w piersi. To nawet najlepiej powinno cię przekonać żem przybył w czasie właściwym i nie spóźniłem się biorąc uczestnictwo w boju.
Poczem zwrócił się do Burgundczyków, przemawiając:
— Słyszycie moi kochani to, co mi tu mówi mój kuzyn? On jest straszliwie zgryziony że 700 lub 800 dzielnych żołnierzy otrzymało rany, że ich widzi chodzących po mieście i utykających na nogi; choć ich wcale nie zna, boleść bodzie jego serce. Cóżby dopiero powiedział, gdyby mu znany był prawdziwy stan rzeczy! Wkrótce może nawet na miejscu przystąpiłby do pokojowych układów i nas wszystkich pozostawił w błocie. Mógłby wreszcie, przypomniawszy sobie wojny toczone przez króla Karola i księcia Burgundzkiego, mojego i jego ojca, i spowodować to, że Francuzi i Bretoni wystąpiliby przeciwko nam.
W tym czasie, kiedy hrabia w podobny sposób prowadził dysputy i książęta kłócili się między sobą, król nie mogąc zgromadzić w około siebie kilku, choćby trzech nawet, sprzymierzeńców, zgodnych z jego wolą i zamiarami, udał się do Normandji, aby tam zrewoltować umysły miejscowej szlachty.
Był to czyn i krok nadzwyczaj śmiały ze strony króla, opuszczać Paryż w tak ważnej i decydującej o przyszłości chwili, król jednak namiętnie lubił podobnie zuchwałe wybryki, takie nieraz lekkomyślne przedsięwzięcia, ponieważ w każdym takiem wystąpieniu tkwiła myśl i bardzo dobrze skombinowane obliczenie. Powodzenia w podobnych razach napełniały go niczem nieokreśloną radością i dawały mu przedsmak owej samodzielności, owej siły, jaka łamie mury i największe przeszkody usuwa, jak domki z kart, jak źdźbła słomy!
Zresztą pokładał on najzupełniejszą ufność w nowomianowanym gubernatorze, w hrabiu d’Eu, a jeszcze więcej w przywiązaniu do korony miejscowej ludności paryskiej.
Co zaś do mieszczan, ci niezbyt go lubieli, uważając w nim te same wady, jakie oni posiadali.
Wnet też dowiedzieli się i książęta o tem niespodziewanym odjeździe króla do Normandii i zaraz wydali rozporządzenia do wymarszu, zbliżyli się powoli i nieznacznie aż do Lagny.
Skoro członkowie parlamentu i noblessa miejska powzięła wiadomość o bytności książąt tak niedaleko, bo w miejscowości odległej zaledwie od Paryża pięć lub sześć mil, wszyscy zwrócili się natychmiast do hrabiego d’Eu żądając najusilniej, aby wysłał ambasadorów do księcia, prosząc go o zawarcie pokoju na jak najkorzystniejszych warunkach.
Hrabia Eu odpowiedział, że jest to równie jego niezłomnem postanowieniem i że będzie korzystał z pierwszej, najbliższej sposobności, celem przeprowadzenia tego zamiaru.
Sposobność nie dała na siebie długo czekać, książę de Berry przysłał właśnie czterech heroldów z czterema listami, jeden list był adresowany do mieszczan, drugi do parlamentu, trzeci do przedstawicieli duchowieństwa, czwarty do członków Uniwersytetu.
Książęta żądali, aby do nich wysłano sześciu szlachetnych obywateli, z którymi oni ułożą się o warunki zawrzeć się mającego pokoju.
Miasto posłało im dwunastu: Wilhelma Chartier, biskupa-idiotę, Tomasza Courcelles, jednego z sędziów, skazujących niegdyś Joannę d’Arc na śmierć; Oliwę, trzech Thuillierów, w liczbie których jeden był teologiem, drugi adwokatem a trzeci wekslarzem; sześciu kanoników.
Deputacja tak pompatycznie dobrana przedstawiła się książętom w zamku Beaute! Przyjął ją książę Berry siedząc. Bohaterzy z Montlhery stali wieńcem obok niego, sala była przybrana w insygnia wojenne i w broń. Był tam również i Dunois, który także stał pomimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat i dręczącej go pedogry.
Książę Berry nic zgoła nie odzywał się; hrabia Charolais wyrzucił tylko z ust potok groźb, ukazując im zwycięztwo tak świetnie zaznaczone pod Montlhery, natomiast Dunois oświadczył zebranej deputacji, że jeżeli miasto Paryż nie otworzy swych bram przed niedzielą, w poniedziałek nastąpi generalny szturm.
Był to właśnie piątek, deputacja zatem nie miała zbyt wiele czasu do namysłu.
W sobotę nastąpiło wielkie zebranie w Paryżu, rozpoczęły się na olbrzymią skalę narady, ma się rozumieć bardzo burzliwe.
Pod oknami gmachu magistratu stali na straży halabardnicy i łucznicy miejscy, aby tym sposobem zabezpieczyć naradzającym się swobodę wyrażenia otwarcie ich opinii.
Lecz o dwieście kroków stąd, na ulicy, hrabia d’Eu czynił przegląd trzech tysięcy konnych jeźdźców, tysiąca pięćset piechoty, łuczników konnych i łuczników normandzkich to jest piechoty z Normandji.
Znaczyło to, jakby mówił:
„Panowie obywatele, zastanówcie się dobrze i rozważcie co czynicie i miejcie się na ostrożności“.
Tymczasem mieszczanie radzili.
Niektórzy z nich w bardzo szumnych frazesach dowodzili że byłoby to wielką nieroztropnością trzymać bramy zamknięte i nie otworzyć ich na przybycie książąt — przeciwnie należy ich wpuścić, każdego z osobna z najwyżej 400 wojakami czyli wszystkiego razem 1600 ludzi.
Ta rada, która dawała punkt wyjścia i była jakby mostem dla mieszczaństwa, które nigdy prawie nie zdobyło się jeszcze na stanowczość, byłaby niezawodnie przyjęta przez wszystkich, gdyby nie krzyk, rozlegający się pod oknami sali obrad a zapowiadający zbliżanie się wielkiej masy ludzi.
Nadbiegł lud wielkiemi gromadami, pragnący ostatecznie zdania sprawy z obrad tak niewcześnie rozpoczętych, obrad, jakie miały na celu wydanie miasta na rabunek nieprzyjaciela. Lud dowiedziawszy się o tem, przychodził aby rozpędzić owych niefortunnych radców, albo poprostu skręcić im karki, jako zdrajcom.
Demonstracja zapowiadała się bardzo energicznie, spieszyły bowiem do magistratu nieprzejrzane tłumy.
Hrabia Eu, na wielkie przerażenie obradujących, pozwolił tłumowi wznosić straszliwe wrzaski pod oknami magistratu, poczem wszedł osobiście do sali obrad i zapytał, jakie mianowicie postanowienie ma zawieźć zebranym panom książętom.
Posłowie tedy przyjęli jednozgodnie zdanie większości i rozeszli się.
Była to niedziela.
Odpowiedź od rady nadeszła do obozu książąt w tych słowach: Że niepodobna nic postanowić, dopóki nie zaciągnie się zdania króla, czy się na to zgadza.
— Więc — rzekł Dunois wielkim głosem do posłów, którzy przybyli z wyżej wymienioną odpowiedzią — jutro rozpoczniemy szturm.
— Jak się państwu podoba, odparli posłowie.
Następny dzień jednak minął, nikt się zgoła nie pokazał, przeciwnie królewskie wojska zrobiły wycieczkę i przyprowadziły ze sobą 60 koni.
W dniu 28 sierpnia nadciągnął do Paryża król na czele dwunastu tysięcy, pięćdziesięciu wozów prochowych i siedmset beczkami mąki. Ludwik znał dobrze swoich paryżanów i wiedział że wiernymi mu pozostaną, dopóki nie poczną cierpieć niedostatku; dla tego też postarał się o to, aby mieli obfitość jedzenia i napoju, i Paryż zawsze miał nadmiar zapasów żywności.
Książęta obsadzili wyższy brzeg Sekwany ale dolne brzegi pozostały w mocy króla. Zapasy zaś żywności nadchodziły nie z góry rzeki ale z dołu.
Król nawet sprowadził pasztety z węgorza z Mantes i ogłosić kazał publicznie, że sprzedają się one po zniżonej cenie do połowy.
Gdy tymczasem otaczający Paryż cierpieli niedostatek, głód — stało się więc przeciwnie temu, jak się dziać zwykło podczas forsownych oblężeń i szturmów.
Książę de Maine miał litość nad swym wnukiem, księciem de Berry, i posłał mu zapas jabłek, kapusty i rzodkwi.
Już to po raz drugi mieszczanie widzieli wchodzącego do miasta króla z całą siłą jakby cudem odnowioną, a przecież przed niedawnym czasem zamierzali go zdradzić; po raz drugi też zdjęci byli obawą słusznej bardzo na nich pomsty. Król zemścił się ale łagodnie; po prostu ograniczył się na wygnaniu z miasta tych mianowicie radców i obywateli, którzy radzili wydać Paryż książętom — co zaś do biskupa Wilhelma Chartier zemsta na tem stanęła, że przez całe życie słówka do niego nie przemówił a po śmierci kazał mu wypisać stosowny nagrobek.
Ze wszystkiemi wszakże tak postępował, jakby jego upragnionym zamiarem było przedłużenie walki; oświadczył też publicznie że pójdzie wprost na nieprzyjaciela, zażądał więc od opata z Saint-Denis, wydania starożytnej chorągwi Francji (Orijlamme) ale ją zamknął bardzo starannie w swoim pałacu w Tournelles.
Liczył on na głód i na układy.
Żeby się przekonać, jakiego też apetytu są wojska książąt, pozwolił paryżanom na sprzedanie artykułów żywności oblegającym.
Byli to ludzie zarośli na twarzy, wynędzniali, bosi, gdyż żaden z nich nie miał nawet obuwia, przytem dokuczało im robactwo wszelkiego rodzaju, byli tak głodni, że serów nawet wcale nieoskrobywali, ale je natychmiast połykali prawie.
Kupcy opowiadali, co widzieli. Tego właśnie dowiedzieć się jedynie pragnął król. Kazał następnie zawrzeć bramy miasta i nie pozwolił na dalszą sprzedaż artykułów spożywczych.
Oblegający zaledwie mieli do żywienia się niedojrzałe winogrona.
W tym czasie też rozpoczął porozumiewać się z nimi, dyplomacja była ulubionem jego zajęciem.
Pierwsi, którzy do niego przyszli, byli Armagnaki. Król nie okazał wcale gniewu, lecz przeciwnie układał się z nimi; miał on zapewne na myśli, później dokuczyć im jak należy.
Następnie przybył hrabia Saint-Pol, który z chęcią zgodziłby się na zostanie konetablem. Rozmawiał długo z Ludwikiem XI i zapewne teraz wyglądał już nie jak obnażona szabla, lecz po prostu jako nędzna pochwa od szabli.
Układano się także i z Janem de Calabre — tym samym, któremu Antoni de la Salle ofiarował swój romans p. t. „Mała Joanna z Saintre“ i „Dama z piękną ciotką“ ale dyskusja nie przyniosła pożądanego skutku i upadła.
Być może żądania jego były wygórowane a dla króla osoba jego okazała się niepotrzebną.
Król rzeczywiście z górą patrzył na wszystkie te figury.
Dnia 26 sierpnia wysłał król pieniądze dla mieszkańców miasta Liege.
W dniu 30 t. m. mieszkańcy ci zrewoltowali się i wyzwali księcia Burgundzkiego do walki na śmierć lub życie.
W dniu 4 września książęta żądali zawieszenia broni, król zgodził się.
Zawieszenie broni tak z jednej jak z drugiej strony miało na celu otworzenie swobodnych porozumiewań się co do zawarcia przyszłego pokoju.
Na jakich warunkach?
Ludwik XI w pierwszej chwili, kiedy mu je przedstawiono, uśmiał się bardzo serdecznie.
Wedle nich miało być dane: księciu de Berry, Normandja i Guyenne — hrabiemu Charolais, Pikardja — księciu Bretanii, Saintonge księciu de Lorraine, biskupi Toul i Verdun, i sto tysięcy talarów w złocie, w gotówce, czyli w monecie brzęczącej na dopomożenie w walce o zdobycie Neapolu i Metzu.
Król przedłużał te porozumiewania się aż do nieskończoności.
Co miało go wybawić, to przyczyniło się do jego zguby.
Za nim stał prosty lud, przeciw memu zaś był kler, panowie i mieszczanie.
Każde miasto posiadało załogę wojskową, ale również każde miasto miało swoją noblessę i swych szlachciców.
Ci panowie i ta szlachta dała się we znaki Ludwikowi XI przez ciąg całego panowania. Jego życie było bezustanną walką, wiecznie trzymał on dłoń na głowni miecza. Wprawdzie przy końcu życia odzyskał on władzę i wpływ nad dominującem tem stronnictwem, ale aby tego dokonać musiał kazać zdjąć głowy dwom znakomitościom: Armagnacowi i Saint Pol.
W chwili kiedy sądził że wszystko już trzyma w swym ręku, omylił się najfatalniej bo wszystkiego mu brakło.
Naprzód tedy książę du Maine, który na los szczęścia zapewnił sobie swoje urzędy przez księcia Berry.
Następnie kontroler generalny finansów Doriole, który znajdując zapewne finanse króla w stanie bardzo nędznym, zgodził się regulować takowe u swojego brata.
Wreszcie i komendant z Pontoise, pisał do marszałka de Rouault, prosząc, aby go zechciał wytłumaczyć przed królem, ponieważ na wielkie swoje zmartwienie, będzie zmuszony wydać swoją pozycję książętom.
Dalej pani de Brese, wdowa, po panu Brese zabitym pod Montlhery, która niewątpliwie uwiadomiona o śmierci swego męża, wydała Rouen, w porozumieniu się z biskupem z Bayeux.
Nakoniec hrabia de Nevers, zamknięty w Peronne, który wprawdzie nie wydał miasta, ale pozwolił go zabrać, zostawszy sam jeńcem. Król widział że jest opuszczonym, zgranym jak skrzypce, jak mówią szulerzy i że ostatecznie jeżeli coś nie postanowi i Paryż i jego samego zabiorą.
Jednego dnia na przykład znalazł stojącą na ściężaj otwartą Bastylję a działa zagwożdżone; trzeba zaś wiedzieć że gubernatorem tejże był ojciec dawnego komendanta Paryża Karol de Melun.
Król zaczął się układać; był to bowiem człowiek zdolny do największych poświęceń i ofiar, chirurg bez serca i miłosierdzia, nikt lepiej jak on nieznał się na obcinaniu sobie członków.
Zresztą łatwo mu one odrastały, jak rakowi oderwane cząstki organizmu i na nowo chwytał prowincją jaką, by ją już więcej z rąk nie wypuścić.
Król udał się tedy do hrabiego Charolais.
— Pokój jest zawarty, rzekł do niego, Normandczykowie żądają księcia i wnet go będą mieli.
Król spędził bardzo przykrą noc, zanim zdołał zdecydować się na tak niespodzianą propozycję.
Normandję, Normandję odstąpić, prowincję która sama jedna opłacała prawie trzecią część podatków całego królestwa, tę dojną krowę, zaopatrującą w mleko całą Francję! Zamianować dla niej księcia czyli inaczej mówiąc, samowolnie stworzyć sobie nowego zdrajcę.
Zamianować księcia normandzkiego, to tyle waży, że ktokolwiek nim zostanie, trzeba mu będzie oddać klucz do Francji; tyle waży co otworzyć dla Anglików Sekwanę, tę wielką drogę prowadzącą z Hawru do Paryża!
Saintonge ustąpić Szkotom, uznać tego starego niedołężnego Karola VII, tego człowieka, który w chwili niebezpieczeństwa jedną prowincję ofiarował za armię, jest to zneutralizować Rochellę, która tym sposobem stanie się wrogiem zawsze gotowym do rzucenia się.
Odstąpić markę Szampanię księciu de Lorrain? Zdradzić Toul i Verdun, sprzymierzeńców szczerych, jedynych od wielu wieków, chociaż książę de Lorrain wcale nawet nie oświadczył się z hołdami wasala.
Trzeba było jednak dopełnić tego ustępstwa, tego całopalenia, najgłówniejszem zaś było to, aby Paryż oswobodzić od niepotrzebnych ataków i udręczeń, aby uczynić go wolnem i spokojnem miastem. Wszak wyraźny stał warunek w pokojowym traktacie, stało na papierze czarno na białem. Scripta manent! Tak jest, co napisane pozostaje na papierze, ale dopóty tylko, dopóki papier nie zostanie spalonym, nie zbutwieje albo go się nie podrze.
Król zdawał się być wolnym nareszcie od tej zbieraniny.
Dnia 3 listopada pożegnał bardzo serdecznie hrabiego Charolais w Villier-le-Bel.
Wtedy ten zawiadomił go o niespodzianym zupełnie fakcie, mianowicie, że poślubi księżniczkę Joannę, córkę Francji.
— Ależ, mój kuzynie, ty masz już lat trzydzieści a moja córka dopiero dwa.
— Poczekam trzynaście lat — odpowiedział hrabia Charolais. — Zdaje się, że można czekać, gdy się zawiera małżeństwo z córką swojego monarchy, tem więcej, gdy ta córka przyniesie mi w posagu Szampanię.
— Ah, powiadasz — bąknął Ludwik — że ci przyniesie w posagu Szampanię.
— Tak jest, z tem wszystkiem co do niej należy, z miastami: Langres i Sens, Laon i Vermandois.
— Im więcej spodziewasz się — odparł Ludwik — tem dłużej czekać musisz.
— Bynajmniej, bo mam nadzieję że za to wyczekiwanie otrzymam tymczasem Ponthieu.
— Dobrze, niech będzie za lat trzynaście, dostaniesz Szampanię.
— I Ponthieu natychmiast.
— Tak jest i Ponthieu.
I król podpisał umowę.
Hrabia Charolais odjechał.
— Chwała Bogu, że sobie poszedł na cztery wiatry, bo gdyby dłużej tu pozostał, niewątpliwie żądałby dla swego syna Ille de France; wyczekując dłużej dla siebie zechciałby Paryża.
Potem rzucając się na kolana zawołał:
— Najświętsza Marjo Panno z Clery, przysięgam ci, że każę zrobić mojemu złotnikowi Andrzejowi Mangot, Ludwika XI ze srebra przedstawiającego moją osobę, jeżeli mi dopomożesz, abym pomału zdobył napowrót to wszystko, co mi mój drogi brat i moi kochani kuzyni zabrali za jednym zamachem.
W dniu 25 listopada król udał się w pielgrzymkę do obrazu Matki Boskiej z Clery, aby tym sposobem ponowić swój ślub.
W drodze otrzymał list od księcia de Berry, który go zawiadamiał, że pokłócił się z księciem Bretanji ze względu odstąpionej nieprawnie prowincji Normandji.
Ludwik XI pokazał ten list księciu Burbon, mówiąc:
— Patrz, mój brat nie może porozumieć się z moim kuzynem z Bretanji. Nie chcę aby tak serdeczni przyjaciele kłócili się ze sobą i odbiorę napowrót dla mojego brata Normandję.
I rzeczywiście, tym właśnie krokiem, rozpoczął Ludwik XI nową swoją czynność.
Ale niezapominajmy że opisujemy żywot Karola Śmiałego, należy więc nam pójść i towarzyszyć mu aż do miasta Liege i Dinant.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.