Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga dziesiąta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Przy ulicy Bernardyńskiej Gringoire jednym tchem zdobywa się na kilka trafnych myśli
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Przy ulicy Bernardyńskiej Gringoire jednym tchem zdobywa się na kilka trafnych myśli.

Skoro tylko Piotr Gringoire naocznie przekonał się jaki to obrót sprawa bierze i że tu chcąc niechcąc w robocie będą postronek, powieszenie i inne nieprzyjemności dla głównych osób tej komedji, postanowił dać pokój wszelkim interwencjom dalszym. Cech hultajski, przy którym pozostał, z uwagi, że ostatecznie była to jeszcze najlepsza kompanja z całego Paryża, był mniej podniosłych w tej mierze zasad: nie przestawał zajmować się cyganką. Poecie wydało się to bardzo prostem ze strony urwipołciów, przed którymi ta sama co i przed cyganką wydłużała się perspektywa, to jest Charmolue i Torterue i którym ani się śniło, co to jest cwałować w wysokich sferach wyobraźni między dwoma skrzydłami Pegaza. Z rozmów ich dowiedział się, że małżonka jego wedle stłuczonego dzbanka skryła się w Notre­‑Dame i rad temu był szczerze. Ale zajrzeć tam nawet nie brała go pokusa. Niekiedy pomyślał tylko o małej kozie i to mu wystarczało. Zresztą był zajęty. We dnie pokazywał sztuki łamane, zarabiał na życie, w nocy wypracowywał memorandum przeciw biskupowi paryskiemu, pomny był bowiem na krzywdy sobie wyrządzone i nie tak rychło przebaczyć miał kołom katedralnego młyna, co go niegdyś wodą zlały były do nitki. Zajmował się także komentarzami pięknego dzieła Baudry le Rouge, biskupa nojońskiego i tournajskiego de Cupa Petrarum, co właśnie zamiłowania jego gwałtownie zwróciło ku architekturze, która tym sposobem sercu jego zajęła miejsce hermetyzmu, który ze swej znów strony był niczem więcej niż zbędnem dopełnieniem budownictwa, gdyż jak wiadomo między hermetyką a mularstwem ścisły zachodzi związek. Słowem od miłości idei samej Gringoire przeszedł do miłości formy tej idei.
Dnia jednego zatrzymał się nasz poeta­‑architekt w pobliżu kościoła Saint­‑Germain­‑Auxerrois u węgła zabudowań zwanych Roki­‑Biskupie, naprzeciw którego był dworzec zwany Roki­‑królewskie. Owe Roki­‑biskupie posiadały prześliczną kapliczkę z XIV w., której ściana choralna wychodziła na ulicę. Gringoire z wielkiem właśnie nabożeństwem studjował jej rzeźby zewnętrzne. Zatopiony był w jednej z owych rozkoszy samolubnych, najwyższych, które artyści każą widzieć świat cały w sztuce i nic okrom sztuki w świecie. A tu nagle trąca go ktoś po ramieniu!... Odwraca się. Losy chyba strzegły przybysza... był nim bowiem nie kto inny, tylko stary przyjaciel artysty, mistrz jego dawny, sam wielebny archidjakon Jozajski we własnej osobie.
Zdumiony Gringoire, struchlały otworzył usta. Spory już kawał czasu upłynął od chwili jak poeta miał przyjemność poraz ostatni widzieć archidjakona, a Dom Klaudjusz bez wszystkiego już był jednym z owych ludzi poważnych i uroczystych z którymi spotkanie w każdym razie nadwyrężać zwykło równowagę filozofów­‑sceptyków.
Archidjakon zachowywał czas jakiś milczenie, które Gringoirowi pozwoliło się skupić nieco i opamiętać. Znalazł Kiaudjusza wielce zmienionym; blady był jak poranek zimowy, oczy miał zapadłe, włosy prawie białe. Ksiądz pierwszy przerwał milczenie, zapytując tonem chłodnym:
— Jak się miewasz mości Piotrze?
— Na zdrowiu? — odrzekł Gringoire. — Eh! możnaby o tem powiedzieć i tak i owak. Z tem wszystkiem całość trzyma się nieźle. Zanadto niczego nie nadużywam. Wszak znasz mistrzu tajemnicę zdrowia wedle Hippokratesa, id est: cibi, potus, somni, venus, omnia moderata sint.
— Nie masz więc żadnych kłopotów mistrzu Piotrze? — zagadnął archidjakon, wpatrując się weń mocniej.
— Ot dalibóg chyba że nie.
— A cóż teraz porabiasz?
— Toż widzisz, mistrzu. Przypatruję się ścięciom tych kamieni i osadzie tej płaskorzeźby.
Ksiądz począł się uśmiechać, owym uśmiechem gorzkim, który ukazuje się na jednym tylko końcu warg.
— I to cię bawi?
— Ależ to raj! — zawołał Gringoire; zwracając się zaś ku rzeźbom z zachwyconym wyrazem człowieka objaśniającego zjawiska żywotne: — Alboż nie znajdujesz mistrzu — mówił — że wyrób tej metamorfozy płasko­‑ciętnej ma w sobie bezmiar zręczności, wycackania i cierpliwości? Spójrz na ten słupek. I gdzież przy jakim naczółku widziałeś linje cieńsze i bardziej dłutem wypieszczone? A oto trzy posążki Jana Maillevin. Nie są to wprawdzie najpiękniejsze dzieła wielkiego tego twórcy. W tem wszystkiem prostota, swoboda postawy i draperji oraz niewytłumaczony ów powab, wdzięk ów niewysłowiony rozlewający się w samych nawet nadużyciach swawoli czynią figurki wielce delikatnemi i wesołemi, za wiele może wesołemi. — Uważałbyś mistrzu, że to nie sprawia przyjemności?
— Owszem, owszem! — potwierdził ksiądz.
— A gdybyś zajrzał do wnętrza kościoła, mistrzu! — ciągnął poeta z zapałem rozgadanym. Wszędzie rzeźby. Nastrzępione to jak jądro kapusty. Wycinek choralny jest z gatunku niezmiernie pobożnych i dziwnych; nic podobnego nie widziałem gdzie indziej!
Klaudjusz przerwał mu:
— Jesteś więc szczęśliwym?
Gringoire odrzekł z zapałem:
— Na sumienie, tak jest! Kochałem najprzód kobiety, później zwierzęta. Teraz kocham kamienie. Równie to przyjemne i miłe jak zwierzątka i kobiety, a mniej tylko przewrotne.
Ksiądz sięgnął ręką do czoła. Był to jego ruch zwykły.
— Doprawdy?
— Pójdźno mistrzu — powiedział Gringoire i osądź co za rozkosze! Wziął za rękę księdza który się dał prowadzić i zawiódł go pod schodową wieżycę Biskupich­‑roków.
— Ot to mi schody! — mówił — ilekroć tu jestem, szczęśliwym się czuję. Skręty te należą do najrzadszych i najgustowniejszych w Paryżu całym. Wszystkie stopnie są tu od dołu ukośnie popodcinane. Całe piękno, cała ich prostota polega na układzie splotów dolnych, które się wzajem tulą, wiążą, rzekłbym całują się i kąsają wzajem w sposób rzeczywiście dziewiczo­‑łagodny i po męsku dzielny.
— I niczego nie pragniesz?
— Nie.
— I niczego nie żałujesz?
— Ani pragnień ani żalów. Urządziłem się z życiem.
— Co ludzie urządzą — zauważył Klaudjusz — rzeczy znów mogą rozstroić.
— Jestem filozofem pyrrońskim — odrzekł Gringoire — i wszystko w równowadze trzymam.
— A jakże na nie zarabiasz, na to życie?
— Ej! Tu i ówdzie układam jeszcze tragedje i epopeje! Najwięcej jednak przynosi mi profesja o której wiesz mistrzu; wykręcam się z piramidami stołków na zębach.
— Fach za gruby na filozofa.
— Hm! zawszeć i to równowaga — rzekł Gingoire. — Gdy człowiek ma myśl wszędzie ją odnajduje.
— Wiem o tem — odpowiedział archidjakon.
— Po niejakiem milczeniu ksiądz jął znowu:
— Tem nie mniej przecież nędznie jakoś około waszmości.
— Nędznie, tak, ale nieszczęśliwie nie.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos jazdy konnej i rozmawiający ujrzeli na końcu ulicy rozwijającą się kompanję łuczników pocztu królewskiego ze wzniesionemi lancami z dowódzcą na czele. Kawalkada była świetną i pysznie hasała po dudniącym bruku.
— Dziwnie się patrzysz mistrzu na tego wojaka! — rzekł Gingoire do archidjakona.
— Bo mi się zdaje, że go sobie przypominam.
— A jakże by mu było na imię?
— Jeżeli się nie mylę — odpowiedział archidjakon — zowie się Phoebus de Châteaupers.
— Phoebus! Ciekawe imię. Jest także pewien Phoebus hrabia de Foix. Pomni mi się żem znał dziewczynę, która nie zaklinała się inaczej jeno na imię Phoebusa.
— Chodź waszmość za mną — przerwał ksiądz — mam ci coś do powiedzenia.
Od zjawienia się oddziału konnego, niepokój jakiś przebijał z pod lodowatej powierzchowności archidjakona. Począł iść. Gringoire szedł za nim przyzwyczajony do słuchania go, jak i wszystko co się raz zbliżyło do tego człowieka pełnego wyższości i przewagi. Doszli milcząc do ulicy Bernardyńskiej, która była dość pusta. Tu się Klaudjusz zatrzymał.
— Co mi masz do powiedzenia mistrzu? — pytał go Gringoire.
— Czyliż nie znajdujesz — odrzekł archidjakon z wyrazem głębokiego zadumania — że strój rycerzy których tylko cośmy widzieli, piękniejszym jest stokroć od twego i mego?
Gringoire potrząsnął głową.
— Bóg mi świadkiem! wolę tę oto świtkę żółto­‑czerwoną, niżeli owe brzękadełka miedziane i stalowe. Piękna mi przyjemność dźwiękać za każdym zrobionym krokiem, jak ulica Tandetna podczas trzęsienia ziemi.
— A zatem, mości Gringoire, nigdyś nie zazdrościł urodziwym tym chłopakom w kurtach i opończach wojskowych?
— Zazdrościł, czego panie archidjakonie? Ich siły, ich broni, ich karności? Stokroć lepsza filozofja i niezależność w łachmanach. Wolę być główką muszą, niźli ogonem lwim.
— To szczególne — zauważył ksiądz zamyślony. — Strój piękny pięknym jest zawsze przecie.
— Gringoire widząc księdza zadumanym, opuścił go i poszedł podziwiać portyk sąsiedniego domu. Wrócił klaskając w dłonie.
— Gdybyś mniej był zajęty pięknemi ubiorami tych lalek marsowych, panie archidjakonie poprosiłbym cię byś raczył obejrzeć tę oto bramę. Zawszem to utrzymywał, dom pana Aubry ma wejście najpiękniejsze w świecie.
— Piotrze Gringoire — ozwał się archidjakon — cóżeś waść zrobił z tą małą tancerką cygańską?
— Esmeraldą?... Szybko i nagle zmieniasz mistrzu rozmowę.
— Nie byłaż twoją żoną?
— Była wedle dzbanuszka stłuczonego. Rzecz trwać miała lat cztery... No ale — dodał Gringoire wpatrując się w archidjakona z miną półżartobliwą i półdrwiącą — czy zawsze o niej jeszcze myślisz mistrzu?
— A waść już o niej nie myślisz?
— Rzadko i mało... tyle mam na głowie... Co prawda to prawda, ładniutkie to było stworzenie ta mała koza.
— Cyganka owa, azaliż nie ocaliła ci życia?
— Co to, do stu par! To prawda.
— A więc! Cóż się z nią stało? cóżeś z nią zrobił?
— Nie mógłbym tego powiedzieć. Sądzę że ją powieszono.
— Sądzisz?
— Nie jestem pewny. Skorom zobaczył że idzie o wieszanie ludzi, cofnąłem się natychmiast od widowiska.
— I to już wszystko co wiesz o niej?
— No, pozwól. Mówiono mi że uciekła pod opiekę Najświętszej Panny katedralnej, że bezpieczną tam jest, co mnie nieskończenie cieszy, oraz że nie mogłem się dopytać azali i koza razem się uratowała. Ot wszystko co wiem o tem.
— To ja ci powiem więcej — zawołał Klaudjusz; i głos jego dotąd nizki, wolny i prawie głuchy, stał się piorunującym. — Skryła się w rzeczy samej w Notre­‑Dame. Ale za trzy dni sprawiedliwość ją znowu pochwyci i powieszoną zostanie na placu grevskim. Jest powrotny wyrok trybunalski.
— To smutne — powiedział Gringoire.
Ksiądz w mgnieniu oka powrócił do poprzedniego chłodu i spokoju.
— I któż u licha — ciągnął poeta — chciał się kłopotać z wyjednywaniem tych wyroków powrotnych? Alboż nie można było dać święty pokój trybunałom? Cóż to komu szkodzi, że biedna jakaś dziewczyna ukrywa się pod kabłękami Najświętszej Panny obok gniazdek jaskółczych?
— Są szatani na świecie — wtrącił archidjakon.
— Szkaradnie na świecie się dzieje — zauważył Gringoire.
Po niejakiej przerwie począł znów archidjakon: a więc ocaliła ci życie?
— U zacnych mych przyjaciół holotników. O włosek więcej, o włosek mniej byłbym dyndał. Żałowaliby dziś kondle.
— Nic­‑że nie chcesz zrobić dla niej?
— A i owszem, gdyby się udało panie Klaudjuszu. Ale wiesz, nużno po uszy wlezę w gorącą jaką kaszę?
— I cóż stąd?
— Ba! cóż stąd?! Łaskawyś na mnie, jak widzę mój mistrzu. Mam dwa dzieła zaczęte.
Ksiądz się uderzył w czoło. Pomimo naciąganego spokoju od czasu do czasu ruchem gwałtownym zdradzał drżączki wewnętrzne.
— Jak ją ocalić? — mruczał.
Gringoire rzekł mu:
— Mój mistrzu odpowiem ci: Il padelt, co w tureckim znaczy Bóg naszą ucieczką.
— Jak ją ocalić? — powtórzył Klaudjusz zatopiony w myślach.
Z kolei Gringoire uderzył się w czoło.
— Posłuchajno mistrzu, nie zbywa mi na wyobraźni: znajdę sposoby. Ot żeby tak naprzykład postarać się o ułaskawienie u króla?
— U Ludwika XI? ułaskawienie?
— Dlaczegóżby nie?
— Idź odbierz kość tygrysowi!
Gringoire udał się do głowy po nowe sposoby.
— Aha! jest!... chcesz mistrzu to wystosuję do matron grodzkich prośbę, że dziewka jest przy nadziei.
To wydobyło iskrę z zapadłej źrenicy archidjakona.
— Przy nadziei? alboż ośle znałbyś się na tem?
Gringoire skamieniał na widok twarzy swojego mistrza. Na czas jednak pośpieszył z wyjaśnieniem:
— Nie ja, nie ja! Małżeństwo nasze było prawdziwem Foris maritagium. Zostałem za drzwiami. Ale przecież otrzyma się odroczenie.
— Szaleństwo! Bezcześć! Ani słowa więcej!
— Nie masz racji gniewać się na mnie mistrzu — mruknął Gringoire. — Wyjedna się odroczenie, to żadnego zła nikomu nie przyczyni, a pozwoli zarobić czterdzieści denarów paryskich matronom grodzkim kobietom ostatecznie ubogim.
Ksiądz nie słuchał.
— A jednak trzeba by z tamtąd wyszła! — mruczał. — Termin wykonania wyroku trzydniowy. Zresztą gdyby i nie było wyroku... Ach ten Quasimodo! Jakież u tych kobiet dziwne narowy!
Podniósł głos.
— Mistrzu Piotrze, namyślałem się dobrze, jeden jest dla niej środek zbawienia.
— Jaki? ja nie widzę żadnego.
— Słuchajno, panie Piotrze. Nie zapominaj że to jej właśnie winieneś życie. Otwarcie ci myśl mą wypowiem. Kościół strzeżony we dnie i w nocy, wypuszczają tych tylko ze środka, których widziano jak weszli. Będziesz więc mógł wejść. Przyjdziesz do mnie. Zaprowadzę cię do niej. Zamienicie z sobą ubranie. Ona włoży twoją kapotkę, ty wdziejesz jej spódnicę.
— Jak dotąd to nieźle idzie — wtrącił filozof. — No a dalej?
— Dalej ona wyjdzie w twoim ubraniu, ty przy jej zostaniesz. Bardzo być może, że cię obwieszą; ale ona ocaloną będzie.
Gringoire złapał się za ucho z miną najzupełniej poważną.
— Przysięgam — rzekł — że myśl podobna nigdyby mi samemu nie przyszła.
Na nieoczekiwane przedstawienie Klaudjusza swobodna i szczerze zadowolona twarz poety, sposępniała raptem, niby wesoły jaki krajobraz włoski, gdy nań ni ztąd, ni z owąd wiatr dmuchnie chmurę, która się ze słońcem zetrze.
— I cóż Gringoire? Jakże ci się sposób wydaje?
— Wydaje mi się to, mój mistrzu, że nie być może mię powieszą, ale powieszą niechybnie.
— To nas wcale nie tyczy.
— Chorobaby nie tyczyła!
— Ocaliła ci życie, więc dług tylko płacisz.
— Mam tego dobrego po sam czub i nie płacę.
— Mistrzu Piotrze, potrzeba żebyś tak zrobił, potrzeba koniecznie i nieodwołalnie.
Archidjakon mówił chłodno i rozkazująco.
— Raczno posłuchać, księże Klaudjuszu — odpowiedział poeta całkiem zmieszany. — Obstajesz przy tem w czem nie masz słuszności; albowiem nie widzę dlaczegoby miano mnie wieszać na miejscu kogo innego.
— A cóżby cię tak znowu do życia przywiązywało?
— Och! tysiące rozmaitych rzeczy.
— Jakich mianowicie, jeśli łaska?
— Jakich? Tak: powietrze, światło księżyca, dobrzy moi przyjaciele, hołotnicy, nasze wesołe chychoty z facetkami, trzy grube książki do napisania z których jedna przeciw biskupowi i jego młynom... djabliż zresztą wszystko zliczą! Wszak Anaxagoras powiadał, że jest poto na świecie, by słońce podziwiał. A przytem mam szczęście spędzać wszystkie godziny mojego życia w towarzystwie człowieka genjalnego, którym jestem ja; a czyliż to nie rozkosz?
— O, łbie kamienny! — ofuknął archidjakon. — Tak sobie rozkosznem czynisz dziś życie, a kto ci je zachował? Kto gadaj! Komu winieneś, że oddychasz powietrzem. Bez niej gdziebyś był? Chcesz więc żeby zginęła ona, z łaski której żyjesz? Żeby umarła istota, to piękno, słońcu i światu niezbędne? Podczas gdy ty półmędrzec i półgłupiec lichy, zarys czegoś, gatunek liszaja, któremu się zdaje że chodzi i który mniema, że myśli; ty będziesz żyć dalej życiem, które jej skradłeś równie na świecie potrzebne jak lampa w południe? Słyszałże kto coś podobnego? Daj pokój Gringoire! Bądźże choć w setnej części tak miłosierny dla niej jak ona była dla ciebie. Bądź wspaniałomyślnym, ona ci przykład dała.
Ksiądz mówił jak z kazalnicy. Gringoire słuchał go najprzód z miną obojętną, później się rozczulił i skończył na tem że się skrzywił tragicznie, co go uczyniło podobnym z twarzy do nowonarodzonego niemowlęcia, cierpiącego na żołądek.
— Wzniosłym jesteś mistrzu — powiedział ocierając łzę. — Niema co, rozważę... Szczególny doprawdy przyszedł ci pomysł... A kto wie zresztą — ciągnął po chwili namysłu — kto wie, możeby mię i nie powiesili? Kupić nie kupić, potargować wolno. Kto się zaręcza, nie żeni się jeszcze. Gdy mię znajdą w izdebce owej tak dziwacznie upstrzonego, w spódnicy i czepcu, wybuchną może śmiechem... W końcu jeżeli mię i powieszą, to i cóż? sznurek — śmierć to, jak i inna, albo mówiąc właściwiej, śmierć to inna, niż każda inna. Jest to śmierć godna mędrca, który całe swe życie wątpił, męczył się, wahał: śmierć ni mięso i ryba, jak i umysł prawdziwego sceptyka, śmierć nawskroś przejęta pyrronizmem i niedowiarstwem, trzymająca człeka między niebem a ziemią, śród niepewności. Śmierć to filozofa i do takiej zapewne losy same mię przeznaczyły.
Ksiądz przerwał:
— Więc zgoda?
— Bo i cóż to jest śmierć w ostatku? — głośno i w zapale medytował dalej Gringoire. — Momencik trudniejszy, myto u rogatki, przejście od niewielkich rzeczy do niczego. Pytał ktoś Cercydasa, megalopolitańczyka, azaliby chętnie umarł: „Dlaczegożby nie, odpowiedział ten, wszak po śmierci oczom się moim przedstawią wielcy owi ludzie, Pytagoras między filozofami, Hekateus między historykami, Homer między poetami, Olimp między piewcami“.
Archidjakon podał mu rękę.
— No więc skończone. Czekam cię jutro.
Zwrot ów odrazu osadził Gringoire’a na gruncie pozytywnym.
— A przepraszam co do tego, to nie! Być powieszonym! zanadto to niedorzeczne! Nie chcę.
— Więc bywaj zdrów! — I archidjakon dodał skroś zęby: — Znajdziemy się!
— Wcale sobie tego nie życzą — pomyślał Gringoire — by mię ten djabeł w ludzkiej skórze znajdować potrzebował — i pobiegł za Klaudjuszem.
— Słówko panie archidjakonie! tylko bez kwasów, jak na starych przyjaciół przystało. Interesujesz się tą dziewczyną, żoną moją, chciałem powiedzieć — nic przeciwko temu. Postanowiłeś wynaleźć kruczek, za pomocą którego mógłbyś ją bez szwanku wyprowadzić z Notre­‑Dame i owszem, ale środek o którym wspomniałeś, nieskończenie jest nieprzyjemny dla mnie, Gringoire’a. Ach, gdybym to mógł mieć inny jaki!... Ależ czekaj mistrzu!... uprzedzam cię, że właśnie w tej oto chwili przyszło mi natchnienie szczęśliwe... Cobyś na to powiedział naprzykład gdybym znalazł sposób wyciągnienia jej z biedy, nie narażając szyi swej na żadne postronki węzłowate czy gładkie? nie byłoby ci tego dość?
Ksiądz rwał guziki na sutannie z niecierpliwości.
— Potok słów to wszystko, nic więcej... Do rzeczy! jaki jest twój sposób? mów!
— Niewątpliwie — mruczał do siebie Gringoire, dotykając nosa palcem, znak na rozmyślanie — tak jest... dzielna wiara z tej hołoty... pokolenie etyopskie ją kocha... ergo powstaną na pierwszy sygnał... Nic łatwiejszego!... Raz, dwa, trzy... Pod zasłoną rozruchu... nocką... zaraz od jutrzejszego wieczora... Uniosą ją jak piórko... W to im graj.
— Powiesz czy nie? — przerwał ksiądz potrząsając go za kurtkę. Gringoire zwrócił się ku archidjakonowi.
— Ależ zostaw mistrzu! alboż nie widzisz, że komponuję? — Rozważał jeszcze chwil kilka, poczem jął samemu sobie co sił klaskać w dłonie wołając: — Cudne! powodzenie niezawodne!
— Słucham — rzekł ksiądz sucho.
Gringoire był rozpromieniony.
— Daj ucha mistrzu, z cicha ci powiem. Jest to koncept rzeczywiście, dziarski, podkop prawdziwy, co nas wszystkich ocali. Mówcie co chcecie, nie darmo noszę głowę na karku...
Przerwał sobie.
— Ale, ale... czy koza jest przy dziewczynie?
— Jest i niech cię piorun zapali!
— Byliby ją także powiesili, wszak prawda?
— I cóż mnie to obchodzi?
— Powiesiliby nieodmiennie. Sprawy takie to istna Wielkanoc dla tych garbarczyków. I sznur zostanie i kościół próżny nie będzie. Paluszki obliżą... Biedna moja Dżali!
— Przeklęty głupcze! — Klaudjusz krzyknął. — Dokądże się to będziesz wodził? Sposób! gdzie twój sposób? Trzebaż obcęgów, byś go porodził?
— Prześliczny, mistrzu. Oto jest!
Gringoire pochylił się i począł szeptać na ucho archidiakonowi, rzucając spojrzenia niespokojne z końca w koniec ulicy, po której nikt wszakże nie przechodził. Gdy skończył, ksiądz Klaudjusz wziął go za rękę i rzekł zimno:
— Dobrze. Do jutra.
— Do jutra — powtórzył Gringoire. I podczas gdy archidjakon oddalał się w jedną stronę on poszedł w drugą, mówiąc do siebie półgłosem: Ot, pomysł co się zowie! Wspaniałyś panie Piotrze Gringoire! Pal licho! tak czy inak, nie powiedziano nigdzie, by mali ludzie nie byli do wielkich przedsięwzięć. Biton żubra uniósł na barkach; pliszki, piegży i rudziki ocean przelatują.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.