Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga dziesiąta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Przyjaciel nie w porę |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tej samej nocy Quasimodo nie zmrużył powiek. Tylko co skończył ostatni obchodowy przegląd kościoła. Nie zauważył był zamykając podwoje główne, że archidjakon przeszedł około niego i skrzywił się, widząc jak dzwonnik zaryglował i na wszystkie zamkowe spusty zabezpieczał ogromne żelazne okucie drzwi, nadające szerokim ich połowom moc i wytrzymałość murów fortecznych. Ksiądz Klaudjusz miał minę więcej jeszcze zakłopotaną niż zwykle. Zresztą od nocnego zajścia w izdebce, bez ustanku się czepiał do Quasimoda; napróżno jednak łajał go i bił niekiedy. Znosił on wszystko ze strony archidjakona, obelgi, pogróżki, uderzenia, bez szemrania, bez wyrzutu, bez najmniejszej skargi. Co najwięcej pozwalał sobie śledzić wzrokiem niespokojnym Klaudjusza, gdy ten wstępował na schody dzwonnicze; archidjakon atoli sam uważał za właściwe nie pokazywać się na oczy cygance.
Owej tedy nocy Quasimodo powiódłszy okiem po biednych i od tak dawna już niepieszczonych swych dzwonach, Marychnie, Jakóbince, Michalince, wstąpił na sam wierzch wieży północnej i postawiwszy na dachu latarenkę swą głuchą, szczelnie zamkniętą, jął się przypatrywać Paryżowi. Paryż, który w owej epoce, że tak powiemy, nie miał oświetlenia, przedstawiał się zgmatwanem tłokowiskiem mas czarnych, tu i ówdzie poprzecinanych białawem pasemkiem Sekwany. W jednem tylko oknie Quasimodo dojrzał światełko drobne od strony bramy Św. Antoniego, w gmachu oddalonym, niewyraźnie, a posępnie rysującym się ponad resztą dachów. Tam również ktoś czuwał.
Gdy jedyne oko dzwonnika błądziło tak po horyzoncie mgieł i ciemności nocnych, w nim samym tymczasem dziwny jakiś niepokój nurtował. Od dni już kilku czujność jego obudzona była. Widział ciągle włóczących się dokoła kościoła ludzi jakichś złowrogich, którzy nie odrywali wzroku od schronienia młodej dziewczyny. Wyobrażał sobie że się względem niej wytworzył w pospólstwie gatunek tej samej nienawiści, jaka już względem niego istniała i że z tego powodu wypadnie mu zapewne z lichem jakiemś się spotkać. To też ani na jeden moment nie opuszczał swej dzwonnicy i z uwagą natężoną, pełen podejrzeń skrytych „w marach swych rozmarzony“ jak się wyraża Rabelais, rzucając wzrok to na izdebkę, to na Paryż, siedziby swej pilnował niby pies stary i wierny.
Nagle wydało się dzwonnikowi że poziom nadbrzeżnej alei Staro‑Kuśnierskiej zmienił się jakoś dziwacznie, że się coś jakby ruszało na tym punkcie, te linja nadrzecznego ogrodzenia czarno zarysowane na szarych odblaskach wody, nie była równa i spokojna, wzorem innych wybrzeży, lecz się kołysała i wełniła jako fale szeroko rozchyłane, lub jako głowy tłumów postępujących.
Zdziwiło go to. Podwoił uwagę. Ruch zdawał się zmierzać w stronę Grodu. Żadnego zresztą światła. Falistość owa zacierała się powoli od dalszego swojego krańca, jakby to co ją sprawiało wlewało się do wnętrza wyspy. W końcu wszystko znikło.
Quasimodo nie zdołał jeszcze wyplątać się z domysłów i przypuszczeń, gdy mu się wydało jakoby ten sam ruch powtórzył się znowu, tym razem jednak już nie nad Sekwaną, lecz na ulicy Przedkatedralnej, przecinającej Gród w kierunku prostopadłym do frontonu Najświętszej Panny. Nareszcie spostrzegł wysuwające się z tej ulicy czoło kolumny i rozpływające się niebawem po całym placu tłumy jakieś, o których śród głębokiego mroku nic innego nie można było powiedzieć, okrom tego, że były tłumami.
Widowisko miało swą grozę. Pochód ów szczególny, tak starannie ukrywający się w głębokich cieniach nocy, zachowywał milczenie równie głębokie. Nieobjęta ta tłuszcza czyniła na nim wrażenie czegoś podobnego do legionów umarłych; do wojsk z tamtego świata, niemych, posuwających się w zamroczy błękitnawej. Zdawało mu się, że widzi przed sobą postępujące mgły pełne postaci ludzkich, cienie poruszające się śród cieni.
Wówczas wróciły podejrzenia dawniejsze, a obawa zamachu na cygankę stanęła mu w umyśle. W chwili tej krytycznej odbył naradę z samym sobą. Ma‑li obudzić cygankę? ma‑li, ucieczkę jej ułatwić? ale kędy? ulice były osaczone, kościół przyparty do rzeki. Ani ludzi, ani wyjścia. Jedna tylko pozostała droga: dać się zabić na progu katedry, opierać się przynajmniej do chwili nadejścia odsieczy, jeżeli jaka ma nadejść. Jak skoro postanowienie to zapadło, Quasimodo spokojniej zabrał się do śledzenia obrotów nieprzyjaciela.
Tłumy zdawały się co chwila narastać na placu katedralnym. Raptem zabłysło światełko, a tuż za nim siedem czy osiem zapalonych pochodni powionęło nad głowami widm. Quasimodo wyraźnie ujrzał wtedy na placu rozpływające się w rozmaitych kierunkach morze mężczyzn i kobiet w łachmanach, uzbrojonych w kosy, piki, noże kuchenne, halabardy, których tysiączne ostrza pobłyskiwały. Dzwonnik niewyraźnie przypomniał sobie gmin ten oszarpany i mniemał, że poznaje tu wszystkie owe twarze, które kilka miesięcy temu królem trefnisiów go orzekły. Jednocześnie dziwaczne wojsko uczyniło kilka poruszeń, jakby zajmowało pozycję dokoła kościoła. Quasimodo wziął latarenkę i zeszedł na krużganek między‑wieżowy, by się przyjrzeć bliżej i obmyśleć środki obrony.
Clopin Trouillefou przybywszy przed główny fronton Notre‑Dame, armję swą ustawił istotnie w szyku bojowym. Tak więc piechotę swą roztasował że patrząc zdała i zgóry, możnaby w tem było znaleźć niejakie podobieństwo do rzymskiego trójkąta w bitwie pod Eknom, odyńcową głowę Aleksandra Wielkiego lub sławny klin Gustawa‑Adolfa. Podstaw a tego trójkąta opierała się o stronę placu przeciwległą katedrze, zamykając w ten sposób ulicę do kościoła prostopadłą, bok jeden rozciągał się wzdłuż Szpitala głównego czyli Ś‑go Ducha, bok drugi zagradzał ulicę Saint‑Pierre‑aux‑Boeufs. Clopin Trouillefou umieścił się u wierzchołka, to jest u stóp świątyni, wraz z księciem Cyganji, naszym przyjacielem Jehankiem i znakomitszymi komturami trzech zjednoczonych państw hajdamackich.
Przedsięwzięcia w rodzaju tego, do spełnienia którego zabierało się w tej chwili hultajstwo paryskie przed katedrą Najświętszej Panny, po miastach średniowiecznych nie należały do rzeczy niesłychanych. To co nazywamy dziś policją, wówczas jeszcze nie istniało. W miastach ludnych, w stolicach głównie, nie było władzy środkowej, jednej porządkującej. Miasto było zbiorem tysiąca udzielnych dominjów, dzielących je na zagrodki najrozmaitszych zarysów i rozmiarów. Ztąd tysiące oddzielnych straży policyjnych, z sobą sprzecznych, a więc ostatecznie policji żadnej. W Paryżu naprzykład niezależnie od stuczterdziestu i jednego panów z prawami fiskalnemi, miałeś jeszcze dwudziestu pięciu pretendentów, tak do pobierania podatków, jak do wymiaru sprawiedliwości, od biskupa paryskiego, który miał sto pięć ulic pod sobą, do przeora Najwiętszej Panny Polnej, który ulic takich miał cztery. Wszyscy ci Feudalni sędziowie — poborcy i hospodary, nominalnie tylko uznawali zwierzchnią władzę króla. Ludwik XI, robotnik niespracowany, który na tak szeroką skalę rozpoczął burzenie gmachu Feudalnego, prowadzone dalej przez Richelieu’go i Ludwika XIV na rzecz królewskości a dokonane przez Mirabeau na korzyść ludu — Ludwik XI usiłował był wprawdzie spróć siatkę ową dominjalną, pokrywającą Paryż ciskając w poprzek jej splotów dwa czy trzy edykty powszechno policyjne. I tak w roku 1465 wyszedł rozkaz mieszkańcom stawianie za nadejściem nocy zapalonych świeczek w oknach odulicznych i trzymania psów na uwięzi, pod karą harapnika; tegoż roku ogłoszono drugie również rozporządzenie dotyczące zamykania pod wieczór ulic i przejść łańcuchami żelaznemi, oraz zabraniające noszenia w nocy puginałów i innych narzędzi napastniczych. A!e po niejakim czasie, wszystkie te próby ustawopodawstwa pospolitego czyli gminnego poszły w niepamięć. Wiatr gasił mieszkańcom łojówki w oknach, psy wałęsały się po mieście, łańcuchy żelazne zaciągano tylko podczas oblężenia, zakaz noszenia broni tę tylko spowodował zmianę, że ulice które przedtem nosiły przydomek Coupe‑Gueule, zmieniły takowe na Coupe‑Gorge, co było postępem widocznym. Śród nierządu i nieładu nie był nadzwyczajnym wypadkiem jeden lub drugi zamach zbrojny pewnej części gmin na pałac, na dworzec, na dom, w ludniejszych zwłaszcza dzielnicach miasta. Pospolicie w wypadkach podobnych sąsiedzi bliżsi wtedy dopiero mieszali się do zajścia, gdy łupieżcy do własnej ich dobierali się skóry. Zanim zaś co do czego przyszło, zatykali sobie uszy na „batalię“, zamykali okiennice, barykadowali drzwi i czekali na rozwiązanie sporu. Nazajutrz mówiono tylko sobie: „Zeszłej nocy wywalono podwoje w dworcu Stefana Barbetha; Marszałek Klermoński został porwany, i t. d.“ Z tego to powodu nietylko mieszkania królewskie Louvre, Pałac wielki, Bastylja, Tournelles, lecz rezydencje magnackie, Pałac mało‑burboński, dworzec ongulemski, dworzec seński etc. posiadały okopy warowne i strzelnice czatne u bram. Kościoły strzegła pobożność czasów. Niektóre z nich wszakże — katedra Notre‑Dame nie była w ich liczbie — posiadały obok tego i fortyfikacje. Opactwo Ś‑go Germana‑Łącznego obwiedzione było murami jak baronja jaka i więcej tu miedzi wydatkowano na moździeże i samopały niż na dzwony. Twierdza ta stała jeszcze w roku 1610. Dziś zaledwie sam kościół ocalał.
Wrócimy do katedry Najświętszej Panny.
Skoro tylko pierwsze przygotowania skończone zostały, przywódca bandy wstąpił na podwyższenie katedralne. Poczem zwrócony twarzą ku kościołowi, a powiewając pochodnią, której światło podmuchami wiatru okręcane na wszystkie strony i raz po raz zachodzące własnym dymem odsłaniało to zasłaniało czerwoną fasadę katedry — zawołał głosem chrapliwym i twardym:
— Tobie Ludwiku de Beaumont, biskupie paryski, radco Wielkiej Izby najjaśniejszego Trybunału ja Clopin Trouillefou król szałaśników wielki coesre, książe wszechhoworu złodziejskiego, arcymistrz kuglarstwa i kanclerz zakonu błazeńskiego, ja ci powiadam co następuje: Siostra nasza krzywo i fałszywie skazana za czary, ukryła się w twoim kościele. Winieneś był jej przytułek i ochronę. Teraz wielka Izba trybunalska chce ją wziąść napowrót w moc swoją i ty na to przystałeś, tak że gdyby nie Bóg i brać hajdamacka, powieszonoby ją jutro na placu grevskim. Do ciebie tedy przychodzimy, biskupie. Jeżeli kościół twój nietykalnym jest, nietykalną jest i siostra nasza; gdy zaś siostra nasza może tu być zgwałcona, zgwałconym być tu może i kościół twój. Oto dlaczego wzywamy cię, abyś nam oddał dziewczynę, jeżeli pragniesz kościół ocalić, albo też gdy nie, oświadczamy ci, że dziewczynę zabierzemy, a kościół złupimy. Co będzie i jest słusznem. Na wiarę czego proporzec tu mój zatykam i niech Bóg ma cię teraz w świętej swej opiece, biskupie paryski!
Na nieszczęście Quasimodo nie mógł słyszeć słów tych wygłoszonych z pewną uroku niepozbawioną wspaniałością posępną i surową. Jeden z szałaśników, podał trzymany przez się proporzec Clopinowi, który go uroczyście zatknął w bruk pomiędzy kamienie. Był to drąg rosochaty, na którego rogu wisiała skóra końska, świeżo złupiona ociekająca...
Co uczyniwszy król hołotników odwrócił się i powiódł okiem po swojem wojsku, dzikiej tłuszczy śród której źrenicy błyszczały niegorzej od żeleźców pik. Nastała chwila ciszy jak przed burzą. Poczem wnet wznosząc pochodnię Clopin zawołał:
— Naprzód dziatwa! hejże do roboty!
Trzydziestu chamów barczystych o plecach czworograniastych o kowalskich twarzach wystąpiło z szeregu z młotami, obcęgami i z żelaznemi drągami na ramieniu. Skierowali się ku środkowym podwojom kościoła, weszli na stopnie i ujrzano wraz, jak rozkraczywszy się jeli podważać drzwi lewarami. Tłum hultajstwa poszedł za nimi do pomocy lub z ciekawości. Schody porty ku zamrowiły się hałaśliwie.
Podwoje jednak nie ustępowały tak łatwo.
— Uparte szelmostwo! — mówił jeden.
— Nie dzisiejsze to już i niby zmurszałe — zauważył drugi — ale to prawda że im kot starszy tem ogon twardszy.
— Śmiało towarzysze! — zachęcał Clopin. — Stawię w zakład głowę moją za trzewik dziurawy, że otworzycie wrota, pochwycicie dziewczynę i wielki ołtarz rozbierzecie pierwej nim bedel się który obudzi. Słyszycie? Zamek zdaje się już pęka.
Clopinowi przerwał huk przeraźliwy, który się rozległ w tej chwili z tyłu. Obrócił się. Ogromna belka tylko co spadła była z nieba; zgniotła tuzin opryszków na stopniach przedkościelnych i odskakując od bruku jak działo, łamała jeszcze tu i ówdzie nogi w tłumie hajdamaków, usuwających się z krzykami przerażenia. W mgnieniu oka wązkie zakole przedfrontowe opróżniło się. Robotnicy acz zabezpieczeni głęboką powałą sklepień portykowych porzucili podwoje, sam nawet Clopin cofnął się na przyzwoitą odległość od kościoła.
— Tożem umknął chwacko! — zawołał Jehanek. — Dmuchnęła mi tylko psiawiara koło ucha; ale zato Piotr Maczuga zamaczuganiony.
Trudno powiedzieć jakie zdumienie, jaki postrach padł na bandytów razem z belką. Minut kilka stali z oczami wlepionemi w górę; kawał ten drzewa mocniej ich zbił z tropu, mocniej zmięszał niżby widok dwudziestu tysięcy łuczników królewskich.
— Szatańskie sztuki! — mruknął książe Cyganji — przysiągłbym że jest w tem coś nieczystego.
— To miesiączek ów złoty polanko nam rzucił! — zauważył Andrujek Ryży.
— I mówcie teraz — podchwycił Franciszek Świszczypała — że noc przyjacielem jest kobiet.
— Kroćset jarmułek święconych! — krzyknął Clopin — durnie wszyscy jesteście! — Sam jednak nie umiał wyjaśnić skądby się belka wzięła.
Na fasadzie nic dojrzeć nie można było, światła pochodni nie sięgały tak wysoko. Dyl ciężki leżał tymczasem na środku babińcowego zakola, a pod nim słyszeć się dawały jęki biedaków, którzy pierwszy jego cios otrzymali i których kadłuby przez pół zmiażdżone ruszały się na ostrych zębach schodów kamiennych.
Król szałaszników ochłonąwszy z pierwszego wrażenia znalazł nareszcie tłumaczenie, które się towarzyszom wydało dość naturalnem.
— Paszczo piekielna! czyliżby się kapituła broniła? W takim razie pal! rabuj!
— Rabuj! — powtórzyła tłuszcza z szalonem hurra. — I grad strzał posypał się z rusznic i kusz na fronton katedralny.
Strzały te obudziły spokojnych mieszkańców domów okolicznych; ujrzano kilkadziesiąt okien otwierających się naraz, za któremi zabłysły niebawem kagańce i pokazały się czepce nocne.
— Pal do okien! — wrzasnął Clopin. — Okna pozamykały się natychmiast, a biedni mieszczanie, niezdoławszy nawet objąć okiem całej tej sceny tłumnej i hałaśliwej, wrócili do boku swych żon zapytując siebie azali to czarcie weseliska odbywają się już teraz wprost na dziedzińcach przedkościelnych, czy też może chodzi o napad Burginjonów jak w roku 64. Panom małżonkom stanęły wtedy w myśli kradzieże, paniom dobrodzikom gwałty i drżeli wszyscy razem.
— Do rabunku! — powtórzyli szwargotnicy; ale się zbliżyć nie śmieli. Spoglądali na kościół, spoglądali na belkę. Belka się nie ruszała, kościół zachowywał zwykły spokój i milczenie, coś jednak ścinało krew w żyłach szałaśników.
— Do dzieła‑ż więc hultaje! — wołał Trouillefou. — Łamać drzwi!
Nikt na krok nie postąpił.
— A, na rogi Lucyperal — rzekł Clopin — toż mi rycerze, których kołek przestraszy!
Stary jakiś rębajło odezwał się na to:
— Nie straszy nas kołek dowódco, lecz drzwi podszyte i nastrzępione sztabami żelaznemi. Obcęgami ukąsisz tu tyle co zębem spróchniałym.
— Czegóż więc potrzebujecie do wyłamania drzwi?
— Ba! potrzebaby na to tarana.
Król szałaśników mężnie poskoczył ku belce i stopę na niej postawił.
— A to czy nie taran? — krzyknął — sama kapituła wam go posyła.
Zaczem szyderczo się pokłoniwszy w stronę katedry, dodał salutując fronton pochodnią:
— Bóg zapłać ojcowie wielebni!
Koncept się udał. Niebawem ciężki dyl porwany jak piórko przez dwieście rąk krępych wściekle uderzył w wielkie podwoje, które przed chwilą napróżno zachwiać usiłowano. W tem półświetle, rozlewającem się po placu z nielicznych pochodni hultajstwa długa belka unoszona przez tłum ludzi i w rozhuśtaniu podlużnem waląca do drzwi kościelnych wyglądała jak potworna bestja o tysiącznych łapach rzucająca się pochylonym łbem naprzód na olbrzyma kamiennego.
Za uderzeniem dyla podwoje w pół metaliczne huknęły jak bęben niezmierny; nieustąpiły jednak bynajmniej, katedra tylko zadrgała calutka od podwalu do szczytu i posłyszano warczenie najgłębszych zakątków świątyni. Jednocześnie deszcz kamienny jął padać z wyżyn fasady na oblegających.
— Święty Jacku z pierogami! — wołał Jehanek — czyliżby wieże strząsały nam już posążki swoje na głowy?
— Ale zapał już był rozgorzał; król szałaszników dawał przykład. Nie ulegało wątpliwości, że się biskup broni; z tem większą tedy zaciekłością i zapałem grzmocono we drzwi, niezważając na bryły kamienne płatające czaszki na prawo i lewo.
Godnem jest uwagi, że kamienie te padały nie razem, lecz pojedyńczo, dotyla jednak często, że zanim jeden doleciał szwargotnikom do stóp drugi już spadał im na głowy. Rzadko który chybiał, to też gruby pokład zabitych i rannych wił się już i jęczał pod nogami oblegających, którzy coraz więcej rozdrażnieni i wściekli odnawiali się przy robocie bez ustanku. Długa belka nie przestawała walić we drzwi razami równomiernemi, jak serce dzwonu. A i drzwi nie przestawały ryczeć, ani kamienie spadać.
Czytelnik wcale nie potrzebuje się domyślać, że opór ów niespodziany przyprawiający o rozpacz hajdamaków pochodził od Quasimoda.
Głuchemu dzwonnikowi traf ślepy służył na nieszczęście.
Gdy z dachu zbiegał na krużganek międzywieżycowy bezładnie i ciemno kręciły się mu myśli po głowie. Biegał minut kilka wzdłuż galerji tam i z powrotem jak obłąkany i patrząc z góry na ściśnięte szeregi hultajstwa zabierającego się do napaści na kościół, łamał ręce i skubał siebie ża uszy i policzki, jak człowiek odchodzący od zmysłów, który przy sobie zatrzymać chce, uciekającą resztę trzeźwości i przytomności. Chciał biedz na dzwonnicę południową i uderzyć na gwałt, ale wraz pomyślał, że zanim dzwon rozkołysze i gruba Marychna zanim wyda głośniejsze hasło trwogi, drzwi kościelne podważone i wywalone być mogą. Co począć?
Nagle przypomniał sobie, że murarze przez cały dzień poprzedni pracowali około naprawy ścian wiązadeł i dachu wieży południowej. Był to błyskawiczny rzut wynalazku. Ściany wszak są kamienne, dach ołowiany a wiązadła drewniane (cudowne owe wiązadła, tak gęste, że je puszczą zwano).
Quasimodo podskoczył na ową wieżę. Izby niższe w rzeczy samej zapełnione były materjałami budowlanemi. Miałeś tu stosy rżniętych piaskowców, zwitki blachy ołowianej, pęki łat i krokwi, grube belki piłą już napoczęte, kupy gruzów i obłomków kamiennych. Zbrojownia całkowita.
Moment był gorący. Drągi i młoty pracowały już na dole. Garbus podniósł jedną z belek najdłuższą i najgrubszą, wysadził ją przez okienko i podciągnąwszy na róg balustrady otaczającej krużganek cisnął w przepaść. Potężne wiązadło oberwawszy kilka rzeźb zadrasnąwszy tu i owdzie mur fasady, okręciło się następnie parę razy w powietrzu niby skrzydło młyńskie odlatujące samotnie w przestrzeń. W końcu runęło o ziemię i wijąc się śród okropnych okrzyków zgrozy i przekleństw, zdawało się być wężem czarnym rzucającym się po bruku w rozmaite strony.
Quasimodo widział, że w miejscu gdzie upadła belka, hajdamacy się rozpierzchli jak popiół, gdy nań dziecię dmuchnie. Korzystał z ich przerażenia i milczkiem znosił gruz, kamienie, cegły, a nawet worki z narzędziami murarzy, na skraj tych samych poręczy, po których belkę był zwalił.
Stąd to, jak tylko oblegający wzięli się do tłuczenia taranem w podwoje katedralne, wraz też zaczęły się sypać kawały muru i kamienie, jakby sam kościół rozpadał się nad ich głowami.
Okrom pocisków ustawionych na samym brzegu balustrady nagromadził on jeszcze całe kupy kamieni na samym krużganku. Jak tylko wyczerpały się baterje krańcowe skoczył natychmiast do rezerw; hurtem w nich czerpał. Ilekroć wielka jego głowa wychylała się ponad poręcze, leciał wnet kamień ogromny, za nim drugi, później trzeci, czwarty i piąty. Od czasu do czasu śledził spadek piękniejszej bryłki, a gdy trafiała należycie mówił: „Hm!“
Drabom zapału i męstwa nie ubywało tymczasem. Dwadzieścia już przynajmniej razy grube podwoje zadrżały pod ciężarem dębowego tarana. Okucia trzeszczały, karbowania pękały w kawały, zawiasy skakały na swych hakach, płyty się rozchodziły, drzewo gniecione splotami żelaza sypało się miazgą. Szczęściem dla Quasimoda, daleko więcej było tu żelaza niż drzewa.
Czuł jednak dzwonnik, że się wielkie podwoje chwiały. Widział szałaśników z góry, jak pełni wściekłości i pewnego zwycięztwa, grozili kułakami ciemnemu odobliczu kościoła.
Ażeby odeprzeć oblegających, trzeba było znaleźć coś skuteczniejszego, niż deszcz kamieni i gruzów.
Śród tych niepokojów zauważył dwie długie kamienne rynny, wylewnemi otworami sięgające prawie naczółka podwoi głównych, gdy wierzchołkowe tych rynien gardziele roztwierały się w samym poziomie posadzki krużgankowej, na której stał Quasimodo. Nowy pomysł przyszedł mu do głowy; przyniósł z dzwonniczej swojej izdebki wiązkę chrustu, na chrust położył brzemię dranic, a na to kilkanaście zwitków blachy ołowianej, jedyną amunicję, której dotąd nie zużył poczem zapalił stos kagańcem swej latarni.
Podczas tych przygotowań, kamienie przestały niepokoić hajdamaków. Tłumnie cisnęli się dokoła drzwi głównych, popękanych od ciosów tarana, lecz jeszcze się trzymających. Ze drżeniem oczekiwali na uderzenie stanowcze, które na wylot rozsadzić miało podwoje. Jeden drugiemu przypominał z radosnemi pomrukami zbliżającej się pewności nasycenia żądzy, wspaniałe krzyże srebrne, prześliczne kapy ze złotogłowia, nieprzebrane klejnoty chóru i wielkiego ołtarza. Niewątpliwie w tej wielkiej chwili kaleka i zdrowy, koniokrad i markitan, daleko mniej myślał o uwolnieniu cyganki niż o łupieży katedry Najświętszej Panny. Bez trudności gotowibyśmy nawet przypuścić, że dla wielu z nich Esmeralda była tylko pretekstem, gdyby złodzieje i rabusie pretekstów potrzebowali.
Wtem naraz, gdy hultaje się skupili przy taranie z wysiłkiem stanowczym, by ostatniemi ciosami nadać zamaszystość i wagę rozwiązującą, wrzask niebogłośny, straszniejszy jeszcze od tego, który się był wyrwał i ucichł pod belką, podniósł się z pośrodka nich. Dwa strumienie roztopionego ołowiu lały się z wyżyn gmachu w sam gąszcz ciżby. Całe to morze żyjące rozstąpiło się i osunęło pod rozgotowanym metalem a w dwóch punktach na które lawa spadała ujrzano dwie czarne plamy podobne do tych jakieby uczyniła woda gorąca na warstwie śniegu. Wiły się na nich ciała umierających. Był to ogień ważki siekący nędzarzy kolczatemi ziarnkami jakby gradu. Hajdamactwo rozbiegło się bez ładu rzuciwszy belkę na trupy. Babiniec katedralny opróżnił się po raz wtóry.
Oczy wszystkich podniosły się ku szczytowi kościoła. Ponad galerją najwyższą, między dwiema dzwonnicami piął się w górę słup płomienny z którego wiatr rwał chwilami szmaty ognia i z dymem unosił. Poniżej balustrady zarzuconej gałęzistemi splotami jakby na ogromne zarzewie, dwie kamienne rynny o potwornych paszczach rzygały bez przerwy potokami rozpalonej lawy. W miarę zbliżania się ku ziemi dwa te strumienie cieczy ognistej rozszerzały się wzorem krępego kielichowego wodotrysku.
Straszna ta miotła płomienna szła może budzić w tej chwili biednego jakiego drwala wyżyn Bicetrskich, który na widok kołyszącego się wśród lasów olbrzymiego cienia wież katedralnych, żegnał się i szeptał półsenne pacierze.
Śród czerni oblegającej zapanowało milczenie ponure podczas, którego dawały się jeno słyszeć wołania o ratunek kanoników zamkniętych w klasztorze; przelotne skrzypnięcie okien szybko się odmykających i szybciej jeszcze zamykających, trwożliwe łomoty ryglów i okiennic wewnątrz domów przy szpitalu Św. Ducha; ostatnie rzężenie konających i równomierny klekot rozgotowanego ołowiu, rozbryzgującego się o bruk przedkatedralny.
Znaczniejsi przywódcy hołotników cofnęli się tymczasem pod portyk dworu Gondelaurier i radzili. Clopin Trouillefou gryzł ze wściekłości paznokcie kułaków swych zaciśniętych.
— Niepodobna wejść! — mruczał zgrzytając zębami.
— Stare gmaszysko zaklęte! — warknął sędziwy cygan Matias Hungadi Spicali.
— Do stu tysięcy piekielnych rogów i rusznic! — pochwycił siwiejący jakiś służaka wojskowy — to mi to ścieki kościelne! parskają lepiej roztopionym ołowiem, niż ongi strzelnice Lectourskie.
— Widzicie tego szatana, co się tam naprzód i wtył przed ogniem przechadza? — zawołał książę cygański.
— Ba! — rzekł Clopin — to ten przeklęty dzwonnik, Quasimodo.
Cygan pokręcił głową.
— A ja wam powiadam — mówił — że to jest zły duch Sabnak, wielki margrabia piekieł, budowniczy zamczysk szatańskich. Ma kształt krępego moździerza, kadłub pusty, głowę lwią. Niekiedy wskakuje na ohydnego konia. Zmienia ludzi w kamienie, z których wieże stawia. Dowodzi pięciudziesięciu legjonami. To on niezawodnie, poznaję go.
— Gdzie jest Balleville‑de‑l’Etoile! przerwał Clopin.
— Nie żyje już — odpowiedziała jedna z cyganek.
Andrzejek Ryży śmiał się jak opętany.
— Notre‑Dame w dobrej snać jest komitywie ze szpitalem głównym — mówił — wciąż mu dostarcza utrzymanków.
— Nie byłoby sposobu wyłamania tych drzwi? — wołał król szałaśników, tupając gniewnie nogą.
Książe Cyganji wskazał smutnie na dwie pręgi roztopionego ołowiu, zwieszające się na ciemnej postaci katedry, jako dwa długie fosforyczne kędziory warkocza.
— Widziano kościoły, które się w ten sposób same broniły — zauważył z ciężkiem westchnieniem. — Święta Zofja, w Konstantynopolu, lat temu będzie czterdzieści, trzy razy z rzędu cisnęła o ziemie półksiężyc Mahometa, potrząsając kooułami swemi, które są prawdziwemi głowami. Wilhelm paryski, co tę oto stawiał był czarownikiem.
— Mamy więc odejść stąd z kwitkiem, mizernie jako proste żebractwo uliczne? — zapytał Clopin.— Opuścić tę siostrę naszą; którą jutro powieszą te wilki w ornatach?
— A zakrystja, a skarbiec, skąd wozami złotko by wywozić! — dodał jeden z rabusiów, którego imię niestety wyszło z pamięci dziejów.
— Brodo Mahometa! — wołał Trouillefou.
— Spróbujmy raz jeszcze — ozwał się ten sam rabuś niewiadomego nazwiska.
Matias Hungadi potrząsł kudłami.
— Przez drzwi nie wejdziemy — rzekł. — Trzeba znaleść lukę, brak jaki w zbroi starej czarodziejki; podkop, rozpadlinę, ścianę nadpękniętą.
— Kto pójdzie ze mną! — spytał krótko Clopin. — Ja idę... Ale! gdzież jest ten mały żak, Jehanek, oczepiony żelastwem?
— Poległ zapewne — odezwały się głosy — nie słychać już jego śmiechów.
Król szałaśników brwi ściągnął.
— Szkoda. Dzielne było serce pod tem żelaztwem. A mistrz Piotr Gringoire?
— Dowódco — odrzekł Andrzejek Ryży — filozof drapnął, zanimeśmy doszli do mostu Wekslarzy.
Clopin skrzywił się obrzydliwie.
— Mordo sobacza! czy to być może? toż on najbardziej za wyprawą gardłował... Podły szczekun pantofelnik!
— Dowódzco Clopinie — powiedział Andrzejak‑Ryży, patrzący w stronę ulicy przedkatedralnej — oto i nasz mały żaczek Jehan.
— Dzięki niech będą Plutonowi! — rzekł Clopin. — Lecz cóżby to wlókł tak za sobą?
Był to Jehanek w rzeczy samej. Nadbiegł z chyżością na jaką mu pozwalały rycerskie jego rynsztunki i długa drabina, którą za sobą ciągnął z hałasem po bruku, dwadzieścia razy od siebie dłuższej.
— Zwycięstwo! Te Deum! — wrzeszczał — Mamy drabinę... Z najlepszego pochodzi źródła. Od robotników portu Św. Landry.
Clopin przystąpił doń:
— Dziecię moje kochane; i cóż z tem chcesz zrobić, poco ta drabina?
— Mam ją — odpowiedział Jehan zasapany. — Wiedziałem gdzie się znajduje. Pod strychem domu podstarosty. Jest tam znajoma mi dziewczyna, której się zdaje, żem piękny jak Kupidon... Biedaczka w jednej koszuli drzwi mi otworzyła... ale trudno...
— Wybornie — przerwał Ciopin — lecz po co drabina?
Jehanek spojrzał nań okiem złośliwem i rozumnem i klasnął palcami jak grzechotką. Wzniosłym był w tej chwili. Na głowie miał jeden z owych ciężkich grzebieniastych hełmów XV wieku, które nieprzyjaciół przerażały potwornemi swemi szczytami. Jego hełm nastrzępiony był dziesięcioma dziobami żelaznemi tak, że Jehan mógłby się współubiegać o straszny epitet ϑεϰέμβολοσ z homerycznym orłem Nestora.
— Po co drabina pytasz najjaśniejszy królu szałaszników? Widzisz ten oto... hen tam w górze a nie tu na dole... czy widzisz na kościele ten szereg bałwanów o oślich minach, ponad trzema portykami poniżej tarczy środkowej?
— No widzę, więc cóż?
— Jest to galerja królów francuskich.
— Pal ich djabli, cóż to mnie obchodzi?!
— Ależ słuchaj! W końcu tej galerji są drzwi zamykające się jedynie na kłódkę...
— Rozumiem, dawaj drabinę.
— O nie, braciszku, drabina moja. Chodź będziesz drugim po mnie.
— Zwarjowałeś! — rzekł nachmurzony opryszek — drugim z tyłu za nikim nie byłem i być niechcę.
— W takim razie poszukaj sobie drabinki, najjaśniejszy panie.
I Jehanek poskoczył ku środkowi placu ciągnąc za sobą drabinę i wrzeszcząc:
— Za mną, dziatwa!
Tejże chwili drabina została wzniesioną i opartą o poręcze galerji niższej, królewską zwanej. Tłumy czerni z okrzykami radosnemi zgromadziły się u jej spodu dobijając się do szczeblów. Ale Jehanek utrzymał się przy swojem prawie postawił stopę na drabinie. Jehan wstępował powoli, obciążony będąc zbroją, jedną ręką przytrzymywał się drabiny, w drugiej miał kuszę. Gdy był pośrodku, rzucił okiem tęsknem po zabitych i rzekł: „Żal cię Boże! z tylu dzielnych, kupa tylko trupów, godna co prawda piątej księgi Iljady“. Poczem lazł dalej. Za nim postępowali szałasznicy. Na każdym szczeblu był jeden.
Żak dotarł nareszcie do gzemsowej osady galerji i jednym zwinnym poskokiem był już na niej, przy ogłuszających oklaskach truanderji całej. Stawszy się w ten sposób panem twierdzy rzucił okrzyk radosny. Lecz nagle zatrzymał się kamieniejąc. Za jednym z posągów królewskich spostrzegł Quasimoda, zaczajonego w cieniu z okiem zaiskrzonem.
Zanim drugi z kolei napastnik zdołał postawić stopę na galerji, okropny garbusek rzucił się ku naczołkowi drabiny, potężnemi dłońmi porwał nie wyrzekłszy ani słówka, za oba jej rogi drążkowe, podciągnął ją ku sobie, odsunął wierzch od muru, zahuśtał wśród okrzyków zgrozy i przerażenia, długą tą uginającą się od góry do dołu obwieszoną opryszkami gałąź dwuramienną i raptem, z siłą nadludzką pchnął ją wraz z obciążającem gronem na plac. Była sekunda, w której najdzielniejszym chwilkę serce bić przestało. Drabina rzucona w tył, zatrzymała się chwilkę na sztorc i zdawała się wahać poczem pochyliła się i zakreślając przerażający łuk kolisty osiemdziesięciu stóp w promieniu, zwaliła się z całym ładunkiem bandytów na bruk. Niebotyczne przekleństwo podniosło się z ziemi i umilkło; z pod gromady trupów wyczołgało się na czworakach kilku zaledwie krwią ociekających nędzarzy.
Quasimodo niewzruszony patrzał oparłszy się łokciami o krawędź balustrady. Wyglądał na kudłatego króla tych murów, siedzącego w oknie.
Jehan Frollo ze swej strony znajdował się w położeniu nie do zazdroszczenia. Pozostał na galerji sam na sam z okropnym dzwonnikiem. Podczas gdy Quasimodo huśtał drabinę, żak pobiegł był ku lochowi, który jak mniemał był otwarty. Gdzie tam! garbus wchodząc na galerję zamknął go za sobą. Jehan zasunął się wówczas za jeden z posągów kamiennych, bojąc się odetchnąć, spoglądając na potwornego kudłacza z wyrazem pomięszania, jak ów człowiek co to zalecając się do żony pewnego strażnika zwierzyńca udał się wieczorem na schadzkę, pomylił się o jedną ścianę i znalazł się przelazłszy przez nią oko w oko z niedźwiedziem białym.
W pierwszym momencie głuchy zapomniał o nim, nie zwracając nań uwagi. Ale w końcu odwrócił się i wyprostował nagle jak długi, dostrzegł żaka.
— Ho‑ho! — odezwał się Jehan — cóż tak na mnie poglądasz jedynaczkiem swym parszywym a czułym?
Mówiąc to łobuz narządzał z ubocza swą kuszę.
— Quasimodo! — krzyknął — pożegnaj się ze swojem przezwiskiem. Daję ci chrzest na ślepego...
Wyleciał pocisk. Wrzeciono strzępiaste utkwiło w lewem ramieniu garbuska. Quasimoda więcej już chybaby wzruszyło draśnięcie otrzymane przez króla Faramonda. Wyrwał strzałę z ramienia i spokojnie złamał o grube swe kolano. Ale Jehan nie miał już czasu strzelić drugi raz. Złamawszy drzewce, Quasimodo odsapnął raptem, zwinął się jak wąż i całem ciałem uderzył na żaka. Aż chrzęsła o mur i spłaszczyła się zbroja nieboraka. Ujrzano rzecz straszną.
Quasimodo ścisnął z lewej dłoni oba ramiona Jehana i podniósł go. Poczem ręką prawą począł zeń obskubywać z powolnością złowrogą jedną po drugiej wszystkie blachy zbroi, pałasz, puginały, hełm, kolczugę, naramienniki. Małpa — rzekłbyś — obierająca orzech.
Gdy się Jehanek ujrzał rozbrojonym i rozebranym, mówić doń nie próbował, lecz bezczelnie śmiechem parsknął mu w żywe oko i z nieustraszonem niedbalstwem szesnastoletniego dzieciaka począł śpiewać mu pod nos a na całe gardło popularną w owym czasie piosenkę:
Ten nasz gród kambrajski!
Marafin go ogładził
Jak na festyn raj...
Nie skończył. Quasimodo wstąpił na krawędź balustrady, w ręku za obie nogi trzymał żaka rozebranego do nitki; okręcił nim nad przepaścią, jak procą; poczem rozległ się odgłos głuchy a ostry, niby z kościstego pudła strzaskanego o mur i ujrzano przedmiot jakiś lecący, który się naraz zatrzymał w połowie spadku przy jednej z architektonicznych ozdób gmachu. Było to ciało martwe; zaczepiło się o kamienną figurę węgła i zawisło, złamane we dwoje ze zgruchotanym grzbietem, z czaszką pustą.
Z tysiąca hajdamackich piersi, wyrwał się jeden okrzyk rozpaczy i oburzenia.
— Zemsta! — wrzasnął Clopin.
— Zburzyć na proch i popiół! — odpowie działa czerń.
— Naprzód! hurmem!
Wrzawa jaka się wówczas podniosła była już tylko długiem nieludzkiem wyciem. Zgon biednego żaka wlał gorączkę wściekłości w serca motłochu. Quasimodo zmieszany, ujrzał jak całe to rozjuszone mrowisko, piąć się i gramolić poczęło ze wszystkich stron naraz po ścianach gmachu. Ci co nie mieli drabin, mieli sznury węzłowate; ci co nie mieli sznurów, wdrapywali się po wypukłościach rzeźb i posążnictwa. Czepiali się jeden drugiego za poły łachmanów. Nie sposób było oprzeć się całemu temu przypływowi morza postaci wstrętnych, ohydnych, przerażających, zajadłość pianami parskała z twarzy tych bydlęcych, dzikich; coraz więcej ściskały Quasimoda. Byłbyś powiedział że inny jaki Kościół posłał do szturmu na Notre‑Dame swe gorgony. Była to jakby warstwa potworów, żyjących na warstwie kamiennych potworów fasady.
Plac tymczasem zajaśniał tysiącem pochodni. Bezładna ta i hałaśliwa scena, aż dotąd w ciemnościach schowana, zapłonęła odrazu powodzią światła; stos zapalony pomiędzy wieżami łunę nad miastem roztaczał. Miasto zdawało się być zaniepokojone. Zdaleka słychać było, jak na gwałt biją we dzwony. Hajdamacy wyli, przeklinali, wdzierali się, a Quasimodo bezsilny wobec tylu nieprzyjaciół, drżący z obawy o cygankę, widząc jak rozgorączkowane twarze zbliżały się coraz więcej ku galerji, załamywał ręce z rozpaczy i o cud wołał do niebios.