Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe (Wóycicki, 1876)/Przypisy III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki
Tytuł Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Przypisy.



Żaba. Zupełnie niemal taż sama klechda jest znaną powieścią u wschodnich ludów, z tą główną odmianą, że nie w żabiéj skórze, lecz w małpiéj zaklęta dorodna królewna. Lecz i u nas nieraz zasłyszéć można tę samą klechdę, w któréj także nie o żabie, lecz o małpie opowiadają; spisałem ją tak jako bywa pospolitsza. Dla porównania naszéj klechdy z powieścią indyjską, dołączamy całą wyjętą z Asiatic-Journal.
„Był król mający siedmiu synów, a ponieważ wszyscy doszli do wieku męzkiego, rozmyślał nad tém, jakby ich przyzwoicie pożenić. Ale że nie chciał między bracia wzniecać niezgody, gdyby jednemu nad drugich dawał pierwszeństwo, zasięgnął przeto rady swojego Wezyra, chcąc się od niego dowiedzieć, jakby najroztropniéj postąpić, ażeby każdy z synów zadowolony był zrobionym dlań wyborem. Wezyr, co był rozsądnym człowiekiem, i w tak łaskotliwą, a oraz niewdzięczną sprawę bynajmniéj mięszać się nie chciał, pomyślał chwilę i wyrzekł: — O! królu! jeżeli tę sprawę chcesz zakończyć szczęśliwie, każ festyn powszechny ogłosić, wyjedź z pałacu twego w poblizką dolinę na czele szlachty, królewiczów, synów swoich i licznego wojska, objaw zamiar zgromadzonemu ludowi przez usta swojego sługi; potém każ przynieść siedm łuków i strzał siedm, niech siedmiu królewiczów każdy po jednéj strzale wybierze, i niech te strzały w różne strony z cięciw wypuszczą, a dokąd która poleci, tam niech królewicze szukają, a każdy znajdzie żonę, jaka mu przynależy. — Podobała się królowi ta rada, i wnet zgromadził liczne wojska, wsiadł na swego słonia, i wyruszył ku poblizkiéj dolinie, na czele szlachty, znakomitych urzędników i państwa, a za nim wyruszyło całe miasto, i rozłożono się z mnóstwem koni, wielbłądów i bawołów.
W dniu naznaczonym, gdy lud cały zgromadzony, donośnym głosem oznajmił Wezyr zamiar króla, a skoro królewicze zezwolili, i żądaną od nich złożyli przysięgę, że wszelkim poddadzą się skutkom, przyniesiono siedm łuków i strzał siedm, a bracia uczynili wybór. Wypuścili strzały, a każda w inną poleciała stronę. Jedna upadła przed domem wezyra, który miał piękną córę, pięć poleciało ku pałacom innych znakomitych dworzan, tylko strzała najmłodszego brata, utkwiła w drzewie tamaryndy[1].
Wielkie było pomięszanie z tego zdarzenia. Król naradzał się znowu ze swoim wezyrem, lecz roztropny doradzea zawsze baczny na to, by wszelką odpowiedzialność od siebie oddalić, radził królowi, zapytać o to wieszczków i świętych mężów dworu, co najlepiéj będą mogli rozstrzygnąć, jak dalece strzał tak nieszczęśliwy obowiązywał królewicza.
Na rozkaz króla zgromadzili się przeto przed oblicze monarchy w mnogiéj liczbie pobożni i uczeni mężowie. Rozważywszy rzecz dokładnie, oświadczyli po odbytéj naradzie, że królewicz powinien wypełnić wzięte na siebie zobowiązanie, i że lepiéj, iż będzie poślubiony z drzewem, jak gdyby miał nie dotrzymać słowa, i stać się krzywoprzysięzcą, nie chcąc przyjąć za małżonkę strzałą wskazaną mu istotę, z którą uważać się powinien tak prawnie poślubionym, jak inni bracia jego z żywemi oblubienicami, które im los szczęśliwszy przeznaczył.
Król uznał sprawiedliwość takowego wyroku, a lubo mocno ubolewał nad tém, że syn najukochańszy drzewo poślubić musi, zalecił jednakże, ażeby onéj nieżywéj oblubienicy te same zaszczyty czynione były, co i córkom znakomitych dworzan, które do rodziny królewskiéj przyjęto. Roztropny wezyr pocieszał go tymczasem, tą uwaga, że to jest czcza formalność, a po odbytym obrzędzie wolno będzie królewiczowi wybrać przyzwoitszą towarzyszkę życia. Król uspokoił się tém niepomału, iz ulżoném sercem czynił przygotowania do wesela.
Nadszedł dzień, w którym dary ślubne miano wręczyć córce wezyra, tudzież pięciu innym dziewicom, i z równie uroczystą wystawnością, położono pod drzewo taką samą ilość koszów z darami ślubnemi wraz z umową ślubną, przepysznie na pargaminie spisaną. Przy téj sposobności dostrzegli oddawcy podarunków, że drzewo to było najpiękniejszego rodzaju, i widzieli jak z pod rosochatych gałęzi strumień czysty wytryskał. Gdy nazajutrz znowu pod drzewo przyszli, ujrzeli miasto położonych wczoraj koszów inne daleko piękniejsze, napełnione najprzepyszniejszemi, jakie widziano kiedy, szalami, sztukami złotéj i srebrnéj lamy, daleko kosztowniejszemi niż materye Kaszyhu, wreszcie dyamentami najczystszéj wody, i owocami, pięknością i zapachem o wiele krajowe przewyższającemi. Oprócz tego na osobném miejscu znaleziono list, pisany pięknemi literami, w którym wyrażono, że drzewo przyjmuje dary królewicza, oraz zawiadamia go, ażeby w oznaczonym czasie stawił się z przyzwoitym orszakiem dla odprowadzenia oblubienicy w miejsce jéj przyszłéj siedziby.
To niezwykłe wesele wielkie sprawiło wrażenie i wszędzie mówiono o nim. Słysząc o strumieniu pod drzewem tamaryndy, nikt nie wątpił, że to było siedlisko czarownicy, ale nikt nie umiał powiedzieć, co to była za czarownica, i jaką oblubienicę przeznaczyła królewiczowi. Nareszcie zbliżył się dzień wesela. Pan młody dosiadł rumaka, i na czele swego orszaku pojechał do drzewa tamaryndy. Zastał tam równie świetną drużynę, czekającą nań z jeźdźców i mnóstwa palankinów, okrytych szkarłatnemi kobiercami, a które haftami złotemi bogato ozdobione, i na żerdziach jasnych kolorów niesione, w promieniach słońca jak brylanty błyszczały. Wszystkie te palankiny były gęsto ściśnięte, i najmniejszego nie zostawiały otworu, tak, że nie można było ani oblubienicy ani jéj kobiet obaczyć.
Królewicz jechał obok najpiękniejszego palankinu, usiłując złożyć wszelkiemi sposobami uszanowanie nieznajoméj dziewicy, która przyjęła jego zaloty. Lecz gdy tak jechał w marzeniach o przyszłém szczęściu pogrążony, niedostrzegł z początku, że orszak zboczył z drogi, prowadzącéj do pałacu, który mu ojciec dla niego i oblubienicy przeznaczył. Co większa, ujrzał się w okolicy całkiem nieznajoméj, i wkrótce przybyli do wysokiego muru, opasującego niezmierną przestrzeń. Orszak zatrzymał się przed kamienną bramą, gdzie poważny starzec, prosił królewicza, ażeby rozpuścił drużynę swoją, gdyż dwór zamężnéj z nim dziewicy był dosyć dla nich obojga dostatecznym. Życzenie tajemniczéj władzczyni jego serca było prawem dla czułego królewicza, rozpuścił zatém ludzi swoich, i przyłączył się do obcego orszaku. Prowadzono go więc przez trzy lub cztery obszerne dziedzińce, których regularne czworoboki rzędami słupów otoczone były, ozdobne płaskorzeźbami cudnemi, wiodły do pomieszkań najznakomitszych urzędników dworu. Dostał się nareszcie do ogrodu, pełnego najosobliwszych drzew i kwiatów, a w nim ptastwo bujało najrzadszych rodzajów.
Wpośród czarodziejskiego ogrodu, wznosił się marmurowy pałac, tak przepysznéj budowy, że wszystko przewyższał, co dotąd widziało oko królewicza. Wszedłszy doń, ujrzał mnóstwo kobierców, złotych i srebnych naczyń, zwierciadeł; a komnaty napełnione były woniami i mieściły łaźnie wyłożone najprzedniejszą porcelaną. Młody małżonek ulotnym jeno wzrokiem rzucił na te wszystkie przepychy, i przez komnaty, bogactwy jaśniejące, których szereg długo się ciągnął, śpieszył z niecierpliwością jak najrychléj stanąć w podwojach małżonki swojéj. Ale stanął jakby piorunem rażony, ujrzawszy, że to była — małpa.
Zanadto jednak posiadał wykształcenia z dobrém sercem, ażeby w obec wszystkich okazał okropny zawód, owszem zrobił twarz zupełnie wesołą, i z uprzejmością największą składał małżonce swojéj uszanowanie. Małpa odpowiadała na jego grzeczność wymownie, i okazała tyle dowcipu i żywości w rozmowie, że królewicz wiele ze wstrętu utracił, a wkrótce zapomniał, iż rozmawiał z brzydkiém zwierzem, i tego rodzaju, którego szczególniéj nie lubił.
Dostrzegł oraz, że dwór cały składał się z małp samych; w duchu więc cieszył się niepomału, że rozpuścił swój orszak.
Napady smutku zasępiały chwilami czoło młodego małżonka; lecz te rozpędzała wkrótce małpy wesołość i przyjemna rozmowa. Grała na kilku instrumentach, śpiewała przecudnie. Pojednany z losem królewicz, tę jedynie czuł jeszcze troskę, jakby ukryć przed rodziną nieszczęśliwą postać swojéj małżonki. Dla tego do dworu ojca przybywał zawsze z obliczem wesołém, i był ostrożny w mowie, aby nie wydał własnéj tajemnicy.
Królewicze bracia jego często wybadywani przez małżonki swoje o niewidzialną bratowe, nie mogli ciekawości ich zaspokoić. Ginęły więc z niecierpliwości docieczenia tajemnicy, i wszelkich poruszały sprężyn, by ujrzéć tę dziwną osobę. Wszystkie atoli usiłowania ich były nadaremne; bo nie przyjmowała odwiedzin żadnych, i sama nie odwiedzała nikogo. Brały się zatém na różne, jakie wymyślić mogły, sposoby. Stare kobiety jeszcze ciekawsze i natarczy wsze jak one same, pod różnemi pozorami posyłane były od nich do pałacu; lecz, mimo wszelkich podstępów, nie znalazły przyjęcia. Przejeżdżający kupcy, kuglarze, wróżbitowie i śpiewacy, podobnież odprawiani byli od bramy, a nawet ludzie, co przypadkiem koło saméj bramy zasłabli, żadnéj nie doznawali pomocy i musieli wedle możności sami się krzepić, gdyż ani spojrzano na ich, chociażby najgłośniejsze, cierpienia.
Królewne wyczerpawszy tym sposobem nadaremnie swój dowcip, wpadły nareszcie jeszcze na myśl jednę, a lubo nie spodziewały się zupełnie pomyślnego skutku, miały jednak nadzieję, że się pomszczą za te wszystkie klęski, jakie dowcip ich poniósł.
Synowe namówiły króla teścia swojego, ażeby dla nich wyprawił świetną ucztę, i były ciekawe pod jakim pozorem która z zaproszonych gościń wymówi się z niebytności swojéj. Najmłodszy królewicz zmiarkował zaraz, że to była nań łapka, i że go w kłopot wprawić chciano, a że nie wiedział jakby zniweczyć złośliwy zamiar bratowych, popadł przeto w ponurą trwogę.
Zmiana, zaszła w umyśle królewicza, nie mogła ujść baczności uważnéj jego małżonki; lecz na zapytanie jéj nie mógł dać innéj odpowiedzi, jak tylko, że go to mocno boli, iż będąc w przymiotach duszy tak dalece wyższą od małżonek jego braci, nic może jednak pokazać się bez wystawienia się na ich szyderstwa i pogardę. Przyjemna małpeczka, dotknięta smutkiem małżonka, zatopiona chwilę w głębokiém dumaniu, nagle w oczach zdumionego królewicza zrzuciła skórę małpią; i odurzonym jego oczom ukazała się w postaci najpiękniejszéj kobiety, o jakiéj pomyśléć tylko można było, i w przepysznym i bogatym ubiorze.
— Mojéj małpiéj maski nigdy przedtém nie zrzucałam, bo nie mogę tego czynić bez wielkiego niebezpieczeństwa. Mimo téj potwornéj skóry, żyliśmy z sobą szczęśliwie, a ja nie potrzebowałam wystawiać się na niebezpieczeństwo dla saméj powierzchowności, w oczach rozsądnego człowieka tak mało wartości mającéj. Weź tę skórę małpią, którą niechętnie składam, i chowaj ja troskliwie w mojéj niebytności, z jéj stratą popadlibyśmy oboje w wielką nędzę, i nie mogę ci dosyć zalecać, ażebyś jéj ani chwili z oka nie spuszczał.
Wyrzekłszy te słowa, odeszła, za nim królewicz ochłonął z rozkosznego zadziwienia, w jakowe wprawiła go ta nagła przemiana małżonki. Słowo po słowie powtarzał sobie napomnienia małżonki; lecz im więcéj nad tém rozmyślał, tém bardziéj się przekonywał, że nie jest to dlań rzeczą zupełnie obojętną, miéć żonę pod postacią ładnéj kobiety czy brzydkiéj małpy, a ponieważ myśl ta była mu nieznośną, że nadobna jéj postać znowu do szkaradnego przebrania powróci, mimo zapowiedzianego niebezpieczeństwa, pewny, że małżonce swojéj przeszkodzi do ukrywania powabów i wdzięków, postanowił spalić skórę, i już do tego czynił przygotowania.
Tymczasem małżonki sześciu królewiczów, zgromadzone w pałacu królewskim, zdziwiły się nie pomału, ujrzawszy wchodzącą bratowę, która z tak powabną godnością do uczty biesiadnéj zasiadła, że nie wiedziały zaiste, nad czém się zastanawiać więcéj, czy nad bogactwem jéj stroju, czy nad jéj prawie nadziemską pięknością, czy wreszcie nad jéj czarowném postępowaniem. Wszelako, lubo na chwilę zmięszane i odurzone były, to mimowolne uczczenie wkrótce ustąpiło zawiści, porównywając się z tą królewską osobą, i widząc jak niższemi były od swojéj bratowéj. Nim ta zawiść dojrzała, nagle z pośrodka uczty zrywa się z największém przerażeniem powabna gościni, a zawoławszy: — Palę się! — znika z przed zadziwionych oczu zgromadzenia[2].
Grzmot okropny zapowiedział królewiczowi, co się stało u stołu królewskiego. Zaledwo skórę małpią wrzucono w ogień, gdy buchnęła płomieniem i zgorzała; w téj chwili zapadł się pałac i ogród. Nic nie pozostało, tylko srebrna lutnia, którą ukochana małżonka nie dawno z rąk wypuściła, dostrzegłszy, że dźwięki jéj nie były w stanie rozpędzić smutku królewicza. Królewicz w czas ją jeszcze uchwycił, nimby wraz ze wszystkiém, co go otaczało, rozpłynęła się w powietrzu. Łańcuch z rubinów, na którym lutnia wisiała, zarzucił na szyję i pośpieszył do pałacu ojca dowiedzieć się, co się stało z jego małżonką; powiedziano mu, że znikła, a powód k’temu łatwie odgadywał; lecz gdzie jéj szukać, gdzie ją wyśledzić?
Odwiedził drzewo tamaryndy, lecz, i tam nic dowiedział się o niczém. Drzewo stało jak dawniéj, i u stóp jego jako dawniéj szemrał strumień, ale na czułe zaklęcie królewicza żaden głos nie odpowiedział, i ani czarownica, ani małpa nie przybywały uweselić strapionych ócz jego.
Nieszczęśliwy królewicz poddał się zupełnie rozpaczy; nigdy małżonka nie wydawała mu się tak przyjemną jak teraz, gdy ją już może na zawsze utracił. Owa wielka zmiana jego szczęścia niemniéj także zasmucała, bo lubo w pierwszéj chwili nie przyznawał się do tego, że żal po stracie małżonki bardziéj jeszcze pomnożony został zniknieniem pałacu, i wszystkich niezmiernych kosztowności; smutek wszelako byłby go daleko prędzéj ominął, gdyby mu czarownica przynajmniéj zostawiła dla pocieszenia ogromne skarby swoje, i gdyby mógł żałość swoję wynurzać na poduszkach z aksamitu, i w salach złotem wyłożonych, ale nie na pustém polu, przy studni i koło drzewa tamaryndy.
Pełen chęci odzyskania straconego szczęścia, a może i wstydząc się w teraźniejszym poniżenia stanie ukazać się u dworu, postanowił pójść w świat, i dopóty nie spocząć, dopókąd nie odszuka téj żony, którą nieroztropnością swoją utracił. Przebył wiele krajów, i widział małp mnóstwo, ale żadna nie umiała go zawiadomić o straconym przedmiocie jego miłości. Znużony nareszcie długa i bezowocną pielgrzymką, udręczony na ciele i na duszy, umyślił odpocząć na chwilę. Cały świat znienawidziwszy, pragnął ustroni bezludnéj, i w niéj zamieszkał. Dom opuszczony stał samotnie na końcu ogrodu, co opasywał wiejskie pomieszkanie jednego kupca, aż o tym w gruzy rozsypanym niemal gmachu biegała pogłoska, że go złe duchy nawiedzały. Nikt więc nie śmiał zbliżać się do niego, i królewicz mógł tam bez przeszkody czas długi bawić.
Ponieważ smutek i myśli tęskne spać mu nie dawały, najcichszy szelest zaraz go budził z marzenia. Jednéj nocy, gdy śnił właśnie o swojéj małpiéj małżonce, obudzony był niezwykłém poruszeniem w powietrzu. Spojrzy przez dach otwarty — lecz mgłę jeno dojrzał, wkrótce głośny szelest skrzydeł rzadkiego zapowiadał gościa. Ukryty królewicz dojrzał go wreszcie, był to geniusz trochę niezgrabnéj postaci, a po wzdychaniach i jękach, jakie wydawał, łatwo się domyślił, że był zakochany. Lubo sam także cierpiał też samą chorobę, nie uznawał jednak za rzecz roztropną ukazywać się: został przeto w ukryciu i uważał niepostrzeżony, co smętny jego towarzysz czynić będzie. Geniusz złożył najprzód skrzydła, poprawił na sobie ubiór, a potém rzadkie owoce, które przyniósł w połach szaty, zgrabnie układał na srebrnym talerzu.
Królewicz poznał w nich zaraz owoce raju, jakie tak często jadał u małżonki swojéj, i która go zapewniła, że one rosną tylko w ogrodach rajskich. Gdy geniusz zajęty był czyszczeniem talerza, wysunął się królewicz z ukrycia, schwycił mu kilka owoców, i te w sukni swojéj ukrył. Wykradł się potém po cichu do ogrodu, i krok w krok idąc za geniuszem, widział, jak tenże zatrzymał się pod jedném oknem. Tu co do słowa podsłuchał rozmowę, którą geniusz miał z żoną kupca. Geniusz przechwalał się mocno przyniesionemi jéj owocami, i zapewnił, że żaden śmiertelnik nie jadł ich jeszcze, ponieważ one tylko w ogrodach rajskich od istot błogosławionych i od geniuszów, łaskę nieba posiadających, rwane być mogą. Słowa te zdawały się czynić wrażenie na onéj niewieście, która, jak cała płeć biała, lubiła szalenie wszystkie zagra niczne osobliwości, i jak uważać było można, nie długo dała się prosić o przyjęcie tak przepysznych owoców. Geniusz wszelako nic więcéj od niéj za to nie zyskał, tylko pozwolenie, że może przyjść znowu z nowym zapasem świeżych owoców. Królewiczowi przyszło na myśl, czyby nie można korzystać z głupstwa zakochanego geniusza i z próżności żony kupca. Przebrał się więc nazajutrz za ogrodnika, i udał się do kupcowéj, wzięte owoce niosąc jéj na przedaż. Kupiono je chętnie, i gdy głupi geniusz, nie postrzegłszy, iż mu owoce skradziono, znowu ze świeżemi następującéj przybył nocy, nie był najuprzejmiéj przyjęty. Rozgniewana niewiasta nazwała go kłamcą i oszustem, ponieważ udawał, że z raju przyniósł owoce, we wszystkich prawie ogrodach rosnące. Biedny geniusz nie wiedząc co na ten zarzut powiedzieć, na próżno zaklinał się, że bynajmniéj jéj nie oszukał, i że drzewa na których te przecudne owoce rosną, mają konary ze złota, a liście ze szmaragdu. Uprzedzona kupcowa niczém jednak przekonać się nie dała, i odrzekła, że nie wierzy jego przysiędze, chyba że da jéj lepsze dowody swoich zapewnień. Geniusz nie uposażony ani szczególniejszemi darami wymowy, ani nader w sposoby przemyślny, nie wiedział jak sobie poradzić, i coby zrobić, by się usprawiedliwić w oczach swojéj kochanki. Po długiéj rozwadze podjął się wreszcie wziąść z sobą człowieka jakiego do ogrodów rajskich, by ten na własne oczy obaczył drzewa, z których owoce te zerwano. Nie zachodziła więc już żadna trudność, jeno żeby kogo wynaléźć, coby się podjął téj niebezpiecznéj podróży. Zaradził temu królewicz, ofiarując się na tę wyprawę. Geniusz obwinął go z lekka w swoją długą szatę, wzbił się z tym ciężarem w powietrze, i spuścił królewicza do jednéj z owych czarownych okolic, z których się niebo składa.
Trafiło się właśnie, że dawano tam w on czas wielką ucztę, i Bilmeryk — tak się nazywał ów geniusz — którego jeno nie stawało jeszcze, musiał przybywszy dla saméj przyzwoitości pozostać. Wbrew zwyczajowi swojemu, zajął najodleglejsze miejsce, kryjąc jeszcze ciągle towarzysza w faldach swojéj szaty. Królewicz wynalazł sobie tymczasem otwór do patrzenia i mógł całe towarzystwo oglądać. Jakże wielką uczuł radość, gdy ujrzał w całym blasku piękności swoją ulubioną małp królowę, siedzącą na dyamentowym tronie. Na jéj obliczu dostrzegł wyraz smutku, co go nadzieją poiło, iż rozłączenie z nim i ona także czuła boleśnie. Wszelako, ile możności, poskramiał niecierpliwość, oczekując pomyślnéj chwili, kiedy będzie się mógł jéj ukazać. Tymczasem nie uszła uwagi jego rozmowa, którą miał Bilmeryk z jednym małym potwornym, i daleko jeszcze brzydszym geniuszem. Jaka przyczyna — zapytał się ostatni — że na dworze naszym od nie dawna tak smutno? zaiste umrę z nudów, i jeżeli się to nie odmieni, to na przyszłość starać się będę unikać takich uczt smutnych. — Że tak śpiące życie prowadzimy, na które tak słusznie się skarżysz — odrzekł Bilmeryk — tego wszystkiego jest winną królowa małp; straciła dawną swoją wesołość, a co gorsza przez to niepotrzebne połączenie się z królewiczem Indów postradała skórę małpią i swoję srebrną lutnią. Co do niéj saméj, nie żałuję, bo sama na tém cierpi, ale co do lutni, to wszyscy cierpimy na tém, gdyż król nasz nie może słuchać żadnéj muzyki, bez towarzyszenia tego tak melodyjnie dźwięcznego instrumentu; a tobie musi być wiadomo, że my dworacy nie śmiemy nosić na twarzach wypogodzonych promieni słońca, kiedy oblicze króla zasępione.
Królewicz usłyszawszy to, wiedział co czynić; wysunął się nieznacznie z pod geniusza i niespodziewanie uderzył w struny srebrnéj lutni, któréj czarujące dźwięki po niebios gmachu zabrzmiały. Król geniuszów zerwał się uradowany, a królowa małp zemdlała. Posiadanie lutni magicznéj sprawiło królewiczowi nader uprzejme przyjęcie, gdy się zbliżył do władcy tych krain, dla złożenia mu uszanowania. Chętnie zrzekł się przyjaciół i krewnych dla owéj niebiańskiéj istoty, która tak dawno pragnęła powrócić w jego objęcia. Jeden Bilmeryk tylko stawszy się przyczyną tak szczęśliwego połączenia, najgorzéj wyszedł w téj sprawie. Nie mógł żadną miarą namówić królewicza, by z nim na ziemię powrócił, i niewiadomo z pewnością czy mu się kiedy udało przekonać kupcową o prawdziwości owoców rajskich.

Piszczałka. Cała ta klechda jest nacechowana słowiańskiém piętnem. Równie w powieściach jak i pieśniach ludu, znajdujemy jedną barwę rodzimą. Dusze zabitych niewinnie, zwykły przybierać postacie białych i siwych gołębi, a na mogiłach wyrastaja dęby, jawory, brzozy i wierzby.

„A na jéj mogile wyrosł ci dąbeczek,
I tam siada, i tam siada biały gołąbeczek.“
(Złamek pieśni biało-chrobackiéj).

Przytoczyć tu muszę dumkę ruską z Galicyi, która ten przedmiot rozjaśni lepiéj:

„Czo ty Nastio tak sumujesz?
— Maju czoho sumowaty,
Choczu z panom wandruwaty!“

Wziała pani za ruczeńku,
Poweła ji w temnyczeńku,
Ta stiała ji holowoczku:
„O tu Nastio probuwaty,
Z moim panom wandruwaty.“

De Nastynia hołowoczka,
Tam wyrosła topoloczka.
De Nastyni biłyj łyci,
Tam wyrosły dwi jałyci.

De Nastyni biłyj rukij
Tam wyrosły dwa buky:
De Nastyni biłyj nohy,
Tam wyrosły dwa jawory.

Drzewo tak wyrosłe nie ma w sobie zwyczajnych soków, ale chowa za korą czerwoną krew zabitéj i pogrzebanéj istoty. To napomyka nasza klechda, to samo wyraźnie opiewa pieśń Słowaków zbioru Szafarzyka. (Pieśni swetskie Lidu Slawenského w Uhrach 1827 w Peszcie T. 2).
„Szła Anna po wodę, na łąkę zieloną, nie mogła wody zaczerpnąć; matka ją przeklęła, a córka zdrewniała zielonym jaworem:

I szli dwaj młodzieńcy,
Obaj byli grajki:
Ach, braciszku miły!
Dużoś-m świata przeszli
Jeszcześmy takiego
Jawora nie naszli;
Utnijmyż sobie
Po jednych skrzypeczkach,
A po drugich smyczkach.


I poczęli rąbać.
Krew z jawora tryśnie:

Wnet się polękali
Na ziem popadali,
Ona przemówiła:

— Nic się nie lękajcie,
Lecz sobie utnijcie
Po jednych skrzypeczkach,
A po drugich smyczkach;
Idźcie wygrywajcie,
Żałośnie śpiewajcie,
Przed méj matki wroty:
„Ta to jest ta panna,
W jawora zaklęta.“

I szli ci młodzieńcy,
Załośnie grający.
Gdy matka słyszała
Do okna bieżała.

— Ach! młodzieńcy moi,
Nieróbcie mi żalu;
Wszakże ja go dosyć mam,
Gdy Anusi méj nie mam.


Aleksander Chodźko (Poezye, St. Petersburg 1829 r.) z téj powieści ludu napisał następną balladę, którą dołączam.

MALINY.
(Na nutę: „Hej tam na górze etc.“)

Przez litewski łan,
Jedzie, jedzie pan;
Przed nim, za nim jego cugi
W złocie, srebrze jego sługi.
Jedzie w gościnę.

Przyjechał na dwór,
Do matki dwóch cór:
— Matko! matko! masz dwie róże,
Obie krasne, obie hoże,
Daj mi jednę z nich!

Matka prosi wnijść,
Każe córkom przyjść,
Lecz pan obie równie kocha
I tę trocha, i tę trocha;
Którąż tu wybrać?


— Dwa im dzbanki daj!
Niechaj idą w gaj.
Która więcéj malin zbierze,
Tę za żonę Pan wybierze,
Ta będzie panią.

Słońce się z za drzew
Rumieni jak krew,
Krwawa huna gaj ozłaca,
Z gaju starsza córka wraca,
A młodszéj nie ma.

Na jéj czarnéj brwi,
Niby kropla krwi;
Któż wié z jakiej to przyczyny,
Od maliny, lub kaliny,
Może to nie krew.

— Oto malin dzban,
Gdzie mój mąż, mój pan?
Siostra już nie wróci z gaju
Może wpadła do ruczaju,
Może pożarł wilk.

Pan rozesłał sług,
Do gaju, nad strug.
Cała noc w gaju wołali,
Cały dzień w strugu szukali
Niéma i niéma.

Pan miał złota wór,
Murowany dwór;
Szczęśliwy z żoną szczęśliwą,
Z krasawicą urodziwą
Z tą córką starszą.

A gdy przyszedł maj,
Pobiegł panicz w gaj;
Kręcił dudki, zrywał kwiatki,
Z klaskiem, wrzaskiem biegł do matki:
— Ach! mamo, mamo!

— Otóż dudkę mam,
Otóż pięknie gram.
Dudka moja osobliwa,
Jak siostrzyczka moja śpiewa,
Słuchaj piosenki.


— Graj, Michasiu, graj!
Jak dziś kwitnie maj,
Tak nad róże, nad blawatki,
Dwie nas kwitło w domu matki,
O moja wiosno!

Ach! lecz siostry nóż,
Skosił różę róż;
Pod kurhanem me mieszkanie,
Dzika wierzba na kurhanie,
O moja wiosno!

— Dziko, synu, grasz,
Zkąd tę dudkę masz?
Dudkę skręciłem w gaju,
Z dzikiéj wierzby, przy ruczaju,
Przy krzaku malin.

Pani pobladła,
Jak stała padła;
Ileż straty, ile szkody,
Wieś tak wielka, mąż tak młody,
Dziatki nieletnie!

Przez litewski łan,
Jedzie, jedzie pan;
Lecz w całunach jego cugi,
Lecz w żałobie jego sługi,
Przy trumnie pani.


Koszałki-Opałki. Powieść ta jest jedna z najpowszedniéj znanych tak w Polsce jako i na całéj Rusi. Słyszałem ją powtarzaną równie nad Dniestrem, Prutem, Stryjem, Łomnicą i starym Bugiem, jak nad Narwią, Sanem, Nidą i Wisłą.
Jan Nepomucen Kamiński, znany zaszczytnie pod wielą względami w literaturze naszéj, w operze swojej „Twardowski na Krzemionkach“, dotąd z upodobaniem wystawianej na Teatrze Lwowskim, wyprowadził na scenę owe pałki cudowne z niniejszéj powieści; jak na zawołanie wyskakują same z kobiałki i biją porządnie plecy wskazanéj osoby.

Czarownik i uczeń.Trzéj bracia.Duch pogrzebanego.Zaklęty w wronę. — We wszystkich tych klechdach widzimy dziwne przemiany ludzi w ptaki i zwierzęta. Jakkolwiek te pomysły można uważać za obce, wędrowne, jednakże i u nas były między ludem od dawna znajome. Przypomnijmy co się rzekło o Herburtach i córach przemożnego domu Pileckich w przedmowie, a dalej o wilkołakach. Żałować potrzeba, że czas zatarł pomniki tych formuł, za pomocą których te przemiany uskuteczniać się dały, jako lud utrzymuje. Wiele jeszcze szczątków do zaklęć i zamawiania chorób przechowało się tak w Polsce jako i na całéj Rusi, które lud pod największą ukrywa tajemnicą. W pieśniach ludu tak polskich jak ruskich znajdujemy wiele na to dowodów, co mocno przemawiają, że wiara w takowe przemiany należy do bogosłowia słowiańskiego. Oto niektóre przykłady:
Przyjechali swaty, a córka nieszczęśliwie wydaną została, z nakazem surowym, żeby przez siedm lat u matki nie bywała; ale

„Ja ne wyterpiła
Za rik pryłetiła,
Perekinulam sie w sywu Zuzuleńku
(Kukułka)
W kałynowym haju siła!
Jak wziała kowaty,
Załibno spiwaty
Aż sia wziały k’zemli lisy kałynowi
Wid hołosu rozlihaty.“

Usłyszała matka smutnego ptaka, którego głos zawsze ma swe znaczenie, więc:

Wyjszła moja maty, stała na porozi,
Prychadyła sobi swoju ridniu doczku,
Obillały jeju slozy.
Jesłyś moja doczka, proszu tia do chaty,
Ale jesłys sywa ptaszka zazuleńka
Lety w zełen lis kowaty.“

(Pieśni polskie i ruskie ludu Galicyjskiego Wacława z Oleska, Lwów, 1833).

Kiedy nieznany piewca ludu wystawia w starodawnéj dumie śmierć wojownika, widzi, w postaci trzech kukułek: matkę, siostrę i kochankę.

Oj! nadletiło dwi, try zazuleńki,
Wsi try prosiwenki,
Ta wsi try smutneńki!

Oho! odna upała po konec hołowki,
A drugaja upała po konec nużeczok,
A tretaja upała po konec serdeńka.
Po konec hołowki, maty stareńka,
Po konec nużeczok, sestryczka rydneńka,
Po konce serdeńka, to jeho myłeńka.


Szklanna Góra. O szklannéj górze wiele nasłuchać się można dziś jeszcze między ludem polskim. Opowiadają o potępieńcach, że są tacy, którzy na nią z wielkim trudem wdrapywać się muszą, a z samego wierzchołka nie wstąpiwszy nań nogą, oślizgają się i spadają, szwankując; bo tak im naznaczono.
Starodawne u Litwy było religijne podanie, że dusze po śmierci na straszną wdzierać się muszą górę, dla czego palili z umarłym rysie i niedźwiedzie pazury. M. Stryjkowski w kronice swojéj o tém mówi: (Ed. Warsz. Bohomolea, 1766, str. 148)
„Rysie i niedźwiedzie paznokcie palą z umarłemi, wierząc, iż przyjdzie dzień w którym zmarli znowu do żywota przywróceni będą; a jeden bóg jakiś — którego nie znali, tylko wierzyli — wszechmocny, i nad wszystkie bogi największy, miał wszystkich ludzi dobre i złe sprawy sądzić na górze wysokiéj i przykréj, na którą, aby tém snadniéj i bezpieczniéj wleźli, paznokciami rysiemi i niedźwiedziemi myśleli sobie pomagać“.
Teodor Narbutt, wedle powieści gminnéj żmujdzkiéj, około Kretyngi, pisze:
„Jest góra wielce wysoka, stroma, niedostępna skala, nazywająca się Anafielas, na którą cienie umarłych wdzierać się muszą. Dla tego paznokcie dlugie, pazury zwierząt, oręże, konie, sługi i t. p. potrzebne są dla prędszego dostania się na nią. Im zaś człowiek był bogatszym, tém trudniejszy mu przystęp; gdyż mienia ziemskie ciążą na duszy; ubogi lekki jak piórko, może się wedrzéć na górę, kiedy bogów nie obrażał w życiu. Inaczéj grzesznego bogacza smok Wizunas, pod góra mieszkający, obedrze, i równie jak ubogiego grzesznika złe wiatry uniosą. Istota boska mieszkająca na szczycie téj góry, która pełna jest sprawiedliwości, sądzi umarłych z ich postępków za życia. Każdy według jéj sądu odbiera nagrodę lub karę wieczną.“
(Dzieje starożytne narodu Litewskiego, tom 1. Wilno, 1835 r., str. 284).
Mniemam, że wyobrażenia te religijne Litwinów, tak blizkiego pokolenia, daly początek pomienionéj klechdzie, którą dodatki późniejsze pokrzywiły.
Wystawiona tu jaskółka, użyta jako posłanice z zamku szklannéj góry, jest pomysłem słowiańskim. Jaskółka, zwiastunka dziennego świtu, jak mówi Słowak w Węgrzech:

„Lastowicka liéta
Poweda że świta“.

Zwiastuna wiosny wedle dawnéj przypowieści.

„Jedna jaskółeczka nie uczyni lata,
I jedna wioski, nie uczyni chata“.

Jest posłańcem miłośnym w pieśniach ludu: polskich, czeskich i słowackich. Przestajemy na jednym przekładzie ze zbioru Szafarzyka. Ciekawy czytelnik znajdzie ich więcéj w osobnych zbiorach pieśni ludu.

Zakochany młodzian pyta:
Cóżeś mi przyniosła czarna jaskółeczka?
— Doniosłam ci liścik od twego serdeczka.
(Kochanki).


Brat i siostra. W téj powieści widzimy karę na siostrze, że się zapada w ziemię dla tego, że ją brat chciał pojąć za żonę. Lud w niéj chciał wystawić grzech ciężki, ścigający nie szanujących związki tak blizkie pokrewieństwa, które dotąd ze czcią poważa.
Rusini po wielu jeszcze miejscach skrupulatność w tym względzie tak daleko posuwają, że, gdy parobek córkę swego ojca chrzestnego chce pojąć za żonę, idzie prosić o rozgrzeszenie miejscowego proboszcza.
Że zdarzały się związki małżeńskie między rodzeństwem, Ruś zdarzenia opowiada i śpiewa dumę następną, opisującą podobny wypadek, a który miał dać powód do ogłoszenia zapowiedzi po cerkwiach:

Wandruwało pachole z Kijewa Lwowa,
Wandrujuczy, pytajuczy, a de korszma nowa?


Tam szenkarka mołoda,
— Szenkarka mołoda,
Daj wyna i pywa.

Jak ja tobi wyna dan,
Koły na tobi zły żupan.

— Chot’ u mene zły żupan,
Koły u mene hroszy zban.

— Koły w tebe hroszy zban,
Ja za tebe doczku dam.

U izbi zwińczyły,
A w cerkwi ślub brały,
U izby spat’ kłały.

— Oj! ty myłyj, myłeńki,
Jak holubok syweńki,
Upowiż ty myni prawdoczku,
Kotroho ty rodoczku?

— Ja ny z miasta miszczanyn,
Ani z sela selanyn,
Ja na pryzwiszcze Karpiw syn.
Oj! ty myla, myłeńka,
Jak holubka syweńka,
Upowiż ty myni prawdoczku,
Kotroho ty rodoczku?

— Ja ny z miasta miszczanka,
Ani z sela selanka,
Ja na pryzwiszcze Karpowa doczka.

Bodaj maty propała,
Sestru z bratom zwińczała;
Oj ty sestro! taj bud’,
A ja idu w Bożu put;
Czerczykiw szukaty
Hrychiw spowidaty.“


Zakończenie przez opowiadacza powieści, które wiernie dołączyłem przy klechdzie czwartéj: Czarownik i uczeń, bywa jeszcze dziwaczniejsze. Tak słyszałem jedne niewiastę wiejską, bardzo wziętą z dobrego opowiadania, która w tych słowach zamykała każdą wypowiedzianą bajkę:
„Ja tam byłam, jadłam, piłam, po brodzie kapało, w gardle nic nie pozostało. Byłam ustrojona w suknię papierową, w trzewiki szklanne, stroik maślanny na głowie; niezgrabiasz wziął mnie do tańca, stłukł mi trzewik; gorąco mi było, stroik na głowie się stopił, suknia się zdarła, i sama’m zachorowała. Wyrzucili mnie na gnój, w armatę nabili; jak wystrzelili tak siadłam tu i siedzę.“







  1. Tamaryndy, daktyle leśne.
  2. Tu właściwie należałoby przerwać powieść, przytoczoną jedynie dla porównania z nasz klechdą, dalszy już ciąg i koniec albowiem, nie mają żadnego z nią związku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Władysław Wóycicki.