<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nazajutrz leśniczy wstał o własnych siłach i, chociaż go bolały nieznośnie członki, kazał swemu parobkowi zaprzęgać konia, a tymczasem dawał rozkazy przybyłym strażnikom leśnym.
Byli to chłopi, mało co lepsi od innych. Służyli niedbale, kradli, jeśli się udało, a z tchórzostwa patrzyli przez szpary na kradzież.
Przywykł do nadużyć poprzednich zwierzchników, zrazu szanowali i bali się Szymona, potem widząc, że do spółki się nie zdał, urządzili między sobą stowarzyszenie, by go oszukiwać i wykłamywać się wzajemnie.
Wskutek tego pozornie nienawidzili się i donosili jeden na drugiego fałszywie, godząc się i jednomyślnie popełniając poza jego plecami nadużycia.
Wybieg ten Szymon odkrył wkrótce i co kilka miesięcy systematycznie wyganiał lub przenosił połowę z nich. Traktował téż ich ostro i bezwzględnie, nawet nie udając, że wierzy w jakąkolwiek z ich strony życzliwość.
Siedmiu ich było, osiadłych na rubieżach borów; ze wszystkich najsprytniejszym był Onyśko, chłop jak dąb, patrzący chytrze, rudy jak lis, silny jak niedźwiedź.
Ten od trzech lat wywijał się zręcznie kontroli z wszelkich podejrzeń, umiał się wykręcić i potrafił dogodzić nawet wymagającemu Szymonowi.
— Dziki stoją w Krasnem? — badał go pierwszego leśniczy.
— Stoją, panoczku. Jest tego sztuk siedem!
— Sarny widziałeś?
— Widział, jedną onegdaj wilk zadarł.
— Alboś sam sprzątnął dla żyda z Jeziora!
— Bodajem zczerniał, jak ta ziemia, jeślim kiedy ze strzelbą wyszedł z chaty.
— No, nie zaklinaj się. Strzelbę i teraz masz na plecach, a ta ziemia, na której stoisz, to jest malowana podloga. Żyd z Jeziora bywa u ciebie, po co, pytam? Co to za konszachty?
— Raz wstąpił, pytał o grzyby! Jak Boga kocham, ja pierwszy stryczek-bym jemu podarował.
— A Hipek z Dubinek także po grzyby do ciebie wstępuje?
— Hipek także raz wstąpił, chciał pożyczyć prochu. Wygnałem go, zwymyślawszy, ile wlazło. Na co mnie kompania? Tyle roboty!
— No, zalecam ci mniéj stosunków. Roboty masz mało, bo w twoim rewirze niema porębów, więc cię korci wynaleźć jakie złodziejskie źródło dochodu. Pamiętaj to sobie, że każda wiewiórka w boru jest pańska, i nie waż się jéj tknąć. A ze złodziejami zwierzyny się nie zadawaj, bo stracisz służbę w przeciągu doby.
Twarz Onyśka skurczyła się; usta zaciął, oczy wbił w ziemię, cofnął się o krok.
— Denys! — zawołał Szymon drugiego chłopa.
— W Dubinkach znalazłem dziesięć dębów, a tyś mi poddał: siedem. Nie umiesz nietylko szkody upilnować, ale nawet obrachować, co wzięto, a nibyś to piśmienny. Pamiętaj, że jak u ciebie porąb, to drzewo masz liczone, jak zboże w spichlerzu. Sprawa o dęby idzie do sądu. Pamiętaj, żeś wskazany jako świadek, więc zapowiadam, byś się nie dał przekupić, ani spoić, ani wystraszyć.
— Oni mnie spalą, panie! — jęknął chłop nieśmiało.
— Nie spalą, jeśliś w ich szajce nie był. Wy tam reszta możecie wracać do roboty. Zwierzyny mi trzeba dobréj na niedzielę. Będę sam w lepszych ostępach. Żebyście mi byli na miejscu, a nie włóczyli się po wsiach, za własnemi interesami!
Chłopi, radzi, że się wizyta skończyła, umknęli co tchu z przed jego oblicza, a Szymon na wózek siadł i, odprawiwszy parobka, sam ruszył do dworu.
Dzień był chłodny i ponury. We mgle wszystko miało postać fantastyczną: stogi po łąkach, chaty, drzewa, bydło i ludzie. Dość obojętnie mijał Szymon grunty włościan i dopiero na dworskich obszarach począł się z zajęciem rozglądać.
Zaraz na wstępie wygnał kilku chłopów, pasących woły w koniczynie, potem napędził fornali leżących w gromadzie nad rowem, gdy konie drzemały w pługach, wreszcie niedaleko już dworu spotkał żyda, dzierżawcę jeziora, z ładowną worami furą.
— Zkądże to tak rano? — zagadnął, zatrzymując go.
Żyd sekundę się stropił, ale wnet odzyskał rezon.
— Zkądże? Z młyna? — odparł, zacinając szkapę.
— Cóż to tak śpieszno?
— A to pan nie wie, że dziś piątek? Muszę zawczasu być z mąką w miasteczku.
— To-ście mełli w dworskim młynie, a jedziecie ze dworu. Dziwne wybieracie drogi dla pośpiechu!
— Miałem interes we dworze, więc wstąpiłem. Czy to pan śledczym tu jest?
— Nie śledczym, ale dozorcą! A wy zbyt hardo się nie stawcie, i po mąkę do naszego młyna nie wstępujcie! Rozumiecie?
— Nie, i nie ciekawy jestem. Droga każdemu służy i stoi otworem, a za pieniądze kupić każdemu wolno. Kupiłem, więc to moje.
Po zuchwalstwie żyda Szymon zrozumiał, że jeśli nawet wiózł kradzione, to sprawa była zagmatwana wyśmienicie. W każdym razie, zamiast do dworu, ruszył do młyna, który nad rzeczką, wpadającą do jeziora, klekotał bezustanku.
Młynarza zmieniono niedawno, więc można było zaskoczyć go jeszcze zręcznemi pytaniami.
— Dzień dobry, Borys! Zabrał téż już Alter swoją mąkę, czy nie?
— Alter? Ten z jeziora? Nijakiéj mąki on tu nie miał.
— A do dworu sporo wczoraj pisarz zabrał?
— Cztery fury odwieźli, po pięć worków. Sucha była z miarki. Może pan mąki potrzebuje?
— Jutro przyślę parobka z kwitem. Ostańcie zdrowi!
— Szczęśliwéj drogi panu! A pamiętajcie, panoczku o faszynie na groblę!
Szymon ruszył daléj. Zatem Alter był w zmowie z pisarzem, ekonoma w polu nie było, polowy téż nie był widzialny. Jak na jeden ranek, było dosyć nadużyć i opieszałości.
Już przy bramie spotkał Szumlańskiego, konno wyjeżdżającego w pole.
Był to człek stary i opasły, typ ekonoma staréj daty, który prace i staranie zastępował krzykiem i pogróżkami, a łaski pańskie zdobywał pochlebstwem i lisią uległością.
Wiek zbył w ten sposób: dzieci wyposażał i żył bez troski i biedy, sławny na okolicę z dobrego humoru i gościnności.
Szymon czapki uchylił, ale go tamten zatrzymał.
— Jakto? Pan żyjesz! A toć przysięgał mi dziś parobek z Dubinek, że pana szlachta na jakiemś tam weselu zabiła.
— Mogło to być bardzo łatwo, i niewiele brakło; ale, jak pan widzisz, jestem jeszcze cały, choć podrapany. Ta nieszczęsna szlachta doigra się gwałtami wojskowéj egzekucyi.
— Szkoda pana zdrowia i skóry dla tego hultajstwa! Słyszę, strasznie się odgrażają.
— Pies, co szczeka, nie kąsa. Zresztą dotąd nie wiem, co strach.
— Myśli pan, że to się załatwi! Proces przeżyje nas i nasze dzieci. Już ja go znam od dwudziestu lat, i tak mi zbrzydł, jak śledzie w post. Pan jeszcze młody: no, to gorący. Ale powoli stępi się każde ostrze.
— Ha, to się pokaże! — odparł Szymon, ramionami ruszając.
Trącił konia i minął ekonoma, zwracając się na dworskie podwórze.
Stary murowany dom stał w głębi, z obu stron dziedzińca — oficyny. W głębi psiarni wyły ogary, znudzone niewolą. Przy bocznym ganku stał osiodłany wierzchowiec.
Leśniczy konia na boku zostawił i na ów boczny ganek wszedł.
— Można wejść? — spytał chłopaka kredensowego, czyszczącego strzelbę w sieni.
— Można. Pan się pytał, czy pana niema.
Szymon do drzwi zapukał i wszedł.
Był to pokéj wielki, pełen myśliwskich przyborów, stanowiący zarazem gabinet i biuro dziedzica. Przy stole, wprost drzwi, młody człowiek siedział pochylony nad wielkim, starym planem i zdejmował pomiary cyrklem. Twarz jego, pomimo młodości już pełna troski i zadumy, rozjaśniła się na widok wchodzącego.
— Żyjesz! — zawołał. — Byłem w śmiertelnym niepokoju. Cóż, była bitwa?
— Oj, tęga! Trafiłem na pijanych, jakbym w ul dmuchnął. Drzewo kradzione znalazłem u Morskich. Protokół gotów. Będzie sprawa.
— Siedemdziesiąta w tym roku — stęknął dziedzic, trąc desperacko czoło. — A tu mam znowu furę niepowodzeń. Siadaj, i zajrzyjmy temu w oczy. Chłopi z Omelnej nie chcą zamiany téj niwy w szachownicy na dwa razy tyle ziemi przy granicy. Musimy tego raka daléj hodować.
Szymon spojrzał na plan, który zdaleka robił wrażenie mapy Oceanii. Te masy wysepek czerwonych na tle błękitném — było to tyleż drobnych okrawków chłopskich pól i łąk, rozrzuconych po majątku.
Ile tych cząstek, tyle kradzieży, wdzierania się w granice, sporów i spraw sądowych.
— Ktoś ich buntuje — mruknął Szymon.
— Ale kto?
— Alter z jeziora. Tego-by się pozbyć za jakąkolwiek cenę.
— I ja to wiem, ale niemożliwe: kontrakt sześcioletni i dziesięć tysięcy należności.
Umilkli obydwa, przytłoczeni górą zniechęcenia i goryczy. Ten sam problemat roztrząsali za każdém widzeniem i zawsze z tém samém przeświadczeniem, że go rozwiązać nie sposób.
Sokolnicki głowę podparł na ręku i, patrząc na plan zmęczonemi oczami, głucho mówić począł:
— Pieniądze, zawsze i wszędzie! Wszystko zmarnują, zniszczą! Zdrowie, młodość, siły, zapał, ideały! Cha, cha! Na co się to zda? Na nic. Ten brudny szmat papieru — to Bóg. Mój Boże! mam lat trzydzieści. Mógłbym być tak szczęśliwym i spokojnym, a doszedłem do tego pewnika, żem galernik, nędznik, bydlę robocze, skazaniec dożywotni, bez żadnéj nadziei, bez odetchnienia, bez ulgi. I za co? Com ja zawinił, za co pokutuję? Za co mi ta dola przypadła w udziale?
— Za nic! Cierpi pan niewinnie — mruknął Szymon, patrząc nań z politowaniem i wielką serdecznością. — Pan wie, że wielkie kochania bywają często kulą galernika. Ja coś wiem o tém...
Sokolnicki przerwy nie zauważył, szedł za swą myślą aż w głąb duszy, pełnéj mętów i żółci.
— To jest straszne, gdy człek wstecz spojrzy i zobaczy, jak się zmarnował, i odrobić już nie sposób: to piekło! Po śmierci ojca, gdym tu na pogrzeb przyjechał, coś mnie snadź opętało: zły geniusz wykolejonych i spaczonych, zapewne. Chodził za mną i szeptał: Zostań, zostań, uczyń dobrze siostrze, matce, ojciec tego pragnął. Gadało mi to każde drzewo każdy kąt, każda twarz, trumna ojcowska, sosny na cmentarzu. Mój Boże! jeślim sekundę pomyślał własnéj korzyści, o pustéj sławie, jeślim miał się za mędrszego od innych! Nie. Nigdy. Zostałem! Ciebie wtedy jeszcze nie było, ale mi wierz, pracowałem za dziesięciu, lepiéj stokroć, niż teraz. Miałem jeszcze wiarę w przyszłość, cały zapas energii woli. Wyposażyłem i wydałem za mąż siostrę, matka mi zmarła bez troski o jutro, spokojna o mój los i siostrzany. Nie dałem poznać nigdy co mnie kosztował ten posag i spokój matki, nie skarżyłem się nigdy, nie okazałem rozdrażnienia, i brnąłem, brnąłem w piaski, w błoto, w trzęsawisko, zacinając zęby na ból, na krzywdy, na niesprawiedliwość, na ustawiczne niepowodzenia i klęski. Ty wiesz wszystko, ty jeden mnie znasz, i kiedyś — gdy upadnę, już śmiertelnie pobity i zdeptany, i wszyscy, jak to zwykle bywa, obłożą mnie krytyką i winami, i odsądzą od czci i zdrowego rozsądku — ty mnie jeden pożałujesz. Niesłusznie cierpię, nie!
Szymon przez stół wyciągnął do niego prawicę.
— Nie upadnie pan, póki ja żyw! — rzekł.
Sokolnicki położył rękę na jego dłoni, ale był tak zgnębiony, że choć wierzył w to braterstwo ofiarne, bezgraniczne, nie wierzył, by ono mogło go uratować.
— Ja wiem, kim jesteś i czem dla mnie — odparł — ale obaj zginiemy, bo obaj służymy ideałom! Tu teraz na świecie niema dla nas bytu, ni miejsca. Karyera, którąśmy obrali, prowadzi tylko do nędzy. Nasze hasła już przebrzmiały.
— Cóż robić! Nie czas nam nowych szukać, ani warto poddawać się goryczy. To jad śmiertelny. Panu bardzo ciężko i źle, i pan zupełnie niewinny; ale nie trzeba ostatecznie na duchu upadać.
Urwał, zamyślił się i po chwili nieśmiało wtrącił:
— Czemu pan się nie ożeni z panną Zagrodzką?
Sokolnicki drgnął, brwi mu się zbiegły i twarz przeszedł kurcz bólu.
— Nie żenię się, bom bankrut, a ona bogata. Nie chcę być towarem! Powtóre, nam żenić się nie godzi i przedłużać pokolenia takich nędzarzy i męczenników. Potrzecie — tu urwał i żałośnie spojrzał na przyjaciela — ja w méj męce i trudzie chciałbym kochać, i choć w tém jedném nie miéć zawodu i zgryzoty.
Teraz oburącz objął głowę i pozostał nieruchomy, wyczerpany swą egzystencyą i walką.
O niczém nie myślał. Miał w głowie chaos cyfr, kombinacyj, terminów, spraw przeróżnych, niepowodzeń doznanych i spodziewanych, i tylko jedną żądzę, jedno pragnienie: chwili wytchnienia i spokoju.
— Czy ja-bym mógł jeszcze kochać, marzyć! Kiedy? Niema czasu, niema miejsca!
I cisnął zbolałą głowę z całych sił.
Szymon znał go dobrze i wiedział, że musi go czemkolwiek wyrwać choć na chwilę z tego paroksyzmu rozpaczy. Nic mu jednak na razie nie przychodziło na myśl zajmującego, ni wesołego. Postanowił tedy zająć go swemi sprawami, o których mówić nie lubił, i których dlatego właśnie Sokolnicki był ciekawy.
— Będę pana prosił o pozwolenie sprzedania dziesięciu sągów drew — rzekł, przerywając długie milczenie.
— Co? Chcesz kupić drwa? Na handel? — zdziwił się Sokolnicki.
— Nie. Proszę o kwit, który spieniężę.
— Ach, tak. Potrzebujesz pensyi! Prawda, mnóstwo ci zalega! — westchnął dziedzic.
— Ja nie potrzebuję, ale chcę posłać do Genewy.
— Co? Może nareszcie upokorzyła się?
Szymon się uśmiechnął.
— O, nie! Tego się nie spodziewam, ale miałem list od Natalki. Pan pamięta tę czarną, co do nas przychodziła?
— Ba! — zaśmiał się Sokolnicki.
— Otóż Natalka mi donosi, że ta szalona mieszka na nieopalanym strychu i żyje kawą z cykoryi i chlebem. Na trzecim już jednakże kursie i oprócz Natalki nikogo u siebie nie przyjmuje.
— Słowo daję — zaśmiał się Sokolnicki — ty ją jeszcze sobie wyidealizujesz i rozkochasz się!
— Ja jéj nigdy kochać nie przestałem — odparł poważnie Szymon — to ona mnie... nie kocha.
— Koch Kochową kocha, ale Kochowa Kocha nie kocha — wtrącił żartobliwie Sokolnicki.
Szymon nie obraził się lekkim tonem. Owszem, był rad, że przyjaciela oderwał od czarnych myśli. Równie spokojnie mówił daléj:
— Nie myślę posyłać jéj pieniędzy, bo mi już dwukrotnie odesłała. Gdybym był bliżéj, niezawodnie cisnęłaby mi je w oczy.
— I to ci się podoba!
— Podoba! — potwierdził Szymon szczerze. — Kocham ją, bo nie jest, jak wszystkie, i co postanowiła — spełni. Przebojem idzie do celu, ma swój ideał, cierpi dla niego i pracuje! Dlaczego mam ją potępiać, kiedy wyznaję takie same zasady?!
— No, i może ją usprawiedliwiasz, że cię oszukała... Chociaż w tym wypadku nie wiem, które z was popełniło gorsze szaleństwo: czy ona, wychodząc za mąż, by po tygodniu od męża uciec, czy ty, żeniąc się z postrzeloną dziewczyną, która ci już przed ślubem skakała do oczu, jak kot.
— Miała racyę, bom ją zaczepiał i dokuczał swemi propozycyami.
— Więc dlaczego raptem zgodziła się na te propozycje?
— Powiedziała mi szczerze: by się raz na zawsze od innych odczepić.
— Niby miałeś grać rolę stracha w prosie na wróble łakome! Ładna-bo dziewczyna, to muszę przyznać! Ja-bym jéj nie wypuścił w świat, na przepadłe.
— Ona też nie przepadnie — wtrącił Szymon.
— Ale i do ciebie nie wróci! Masz kulę u nogi, kochany kolego!
— Niezawodnie, ale jednakże taki dziwny człek ze mnie, że nie stękam, ani utyskuję. Kilkadziesiąt rubli spróbuję posłać Natalce: może potrafi jéj dopomódz niemi, nie wspominając mego imienia. Szkoda mi biedactwa! — dodał ciszéj.
— Tfu, do dyaska! Czasem myślę, że kpisz! Ludzie dowodzą, żeś taki chytry mydłek, a że w rzeczywistości masz całe haremy po wsiach.
— I pan temu wierzy? — spytał Szymon.
— Nie miałbym ci tego za złe, jak pragną ci, którzy to donoszą. Uważam cię za zupełnie swobodnego.
Szymon milczał, zwiesiwszy głowę. To milczenie zdało się twierdzeniem Sokolnickiemu.
— Zazdroszczę ci! Ja nawet do tego nie mam swobodnéj myśli i ochoty! — mruknął. — Podłe życie!
— Jeśli się tamto uważa za dobre i przyjemne. Więc znowu są donosy na mnie? — zagadnął.
— A są — obojętnie odparł Sokolnicki. — Nie śmią ustnie. Piszą anonimy. Co oni-by dali za to, żeby nas poróżnić!
— Niech pan zaproponuje Alterowi cenę za moją głowę. Możeby w ten sposób ułożyła się sprawa z chłopami z Omelnéj.
— I ty-byś mnie opuścił?
— Jeśliby się to panu opłaciło, i owszem!
— Głupiś! Powiedz lepiéj, co się stało w Dubinkach?
— Ano, spisałem protokół. Znowu sprawa.
— Sto siedemdziesiąta ósma w tym roku! Wiesz ty, kto najlepszy ma dochód z Sokołowa?
— Wiem — uśmiechnął się gorzko Szymon.
— Tak, i nasz miasteczkowy jurysta. Chciałbym być na jego miejscu.
— Wynalazłby pan i tam utrapienia.
— Tobie się zdaje, że ja mam manię narzekania. Dobryś! I ty, Brutusie!
— Są gorsze położenia.
— Naprzykład?
— A chociażby panny Barbary.
Sokolnicki ręką machnął i uśmiechnął się.
— Danaida kochana! Dziękuję ci za porównanie. Ona nie umie nawet pitagorasowéj tabliczki. Na folwarczynie, wartéj piętnaście tysięcy, ma czterdzieści długu, i myśli to rozwiązać!
— I rozwiąże — odparł Szymon.
— Bajesz, byle mi dodać otuchy.
— Ale pan musi wyznać, że Sokołów mocniéj stoi.
— Bo ma ciebie! Chciałeś komplimentu — masz. A teraz może wyjrzymy, co się dzieje na świecie. Możebyśmy zapolowali trochę?
— Ma pan na gumnie polowanie na złodziejów, próżniaków i opieszalców, a ja w te pędy muszę do miasteczka jechać. Siedemnaście kradzieży leśnych mam podać do sądu, a potém wracać co rychło i cechować drzewo na jesienny porąb.
— Może zobaczę, jak wyglądają pieniądze — westchnął dziedzic. — Szymku, kochanie, zasil moją kasę!
— Widzi pan, a panna Barbara i miotły kupuje: nie godzi się nam narzekać!
— Pewnie, miotły kupuje, ale i siedemnastu spraw dziennie nie miewa. Chciałbym mieć taką figę, jak jéj Ostrówek; mógłbym zapolować chociażby!
— U państwa Zagrodzkich ma być wielka obława i bal za dwa tygodnie. Ich nadleśny, niemiec, był u mnie, prosząc pomocy. Ot lasy tam, lasy! Objeżdżaliśmy rewiry. Miliony tam stoją!
— Zagrodzkiego kochają pieniądze. Całe życie szczęście w ręce mu szło gwałtem.
— A on przecie panu zazdrości. Sam mi to mówił, bośmy go w lesie spotkali.
— Warto nawet zazdrościć! — uśmiechnął się gorzko Sokolnicki. — Ciekawym czego?
— Zdrowia, bo on wiecznie chory; młodości, któréj mu nikt nie wróci; swobody, boć on męczennik swéj żony, którą brał dla interesu; opinii, bo nikt, nawet on, milioner, takiéj nie ma, jak pan; wreszcie spokoju i zgody w rodzinie, jaka w Sokołowie jest, a któréj nawet nie rozumieją w Głębokiem.
— Co nie przeszkadza, byś mi swatał jego jedynaczkę, żebym się ożenił dla interesu i dostał zapewne wierną kopię mamy Zagrodzkiéj. Dziękuję!
— Bardzo mi się panna podobała. Ładna, wesoła, energiczna.
— Zkąd ty ich znasz tak dokładnie?
— Ano, włóczę się po lesie i po drogach, a panna przecie, jeśli nie konno, to kabryoletem jeździ po wszystkich możliwych ścieżkach i drożynach. Ich lasy z naszemi graniczą. Spotykamy się często. Raz chciała odemnie kupić konia, i takeśmy się poznali. Potém, kiedyś, kazała mi zastrzelić kraskę, bo jéj się zamarzyło piór do kapelusza. Spotykamy się prawie co tydzień. Zresztą kto mnie nie zna...
— Jestem pewny, że ci Zagrodzki robił świetne propozycye.
— Właśnie że nie, i to dowodzi, że mnie zna.
— Więc będzie tedy świetne polowanie. Ciekawym, czy mnie zaproszą?
— To nie chybi. Dopytywał się pan Zagrodzki, czy pan w domu.
— Mam wstręt do bywania tam. Gdy widzę to stado konkurentów, wstyd mi na samą myśl, że mogę być do rzędu ich zaliczonym. Poślę ciebie, a sam zemknę do siostry. Tam zawsze któreś z dzieci chore, więc pretekst gotów.
— Dzieci zdrowe; widziałem onegdaj pana Ilinicza w miasteczku. Bardzo zajęty swoją nową młocarnią i nowemi końmi.
— Co? Znowu przehandlował te gniade?
— Ale ba! po gniadych były już bułane, a teraz dobrał dwa pstre.
— Boże miłosierny! Ileż ta nieszczęsna Józia musiała łez wylać przy każdéj zamianie!
— Może jeszcze się dotąd nie przyznał, albo od czasu, gdy gniademi wyjechał, dotąd nie wrócił do domu. Że dzieci zdrowe, dowiedział się po drodze, u księdza przy preferansie.
— No, i taki człowiek egzystuje i nie bankrutuje, i o nic się nie troszczy, i dobrze mu — westchnął Sokolnicki.
— Ba, bo ma taką żonę! Jak pan sobie podobną dobierze, to i pan odetchnie i będzie mógł po świecie się obejrzéć.
— Powiedz mi, co to za nowy ćwiek w głowie to swatanie mnie bezustanne? Poradź mi raczej; skądby wziąć pieniędzy dla Altera i czem zapłacić ratę noworoczną w banku.
— Niech pan uda się do stryja — szepnął nieśmiało Szymon.
Sokolnicki skoczył z krzesła.
— Za nic! Lichwiarzy znaleźć można w miasteczku, bez niego. Czyś oszalał z tą radą!
— Pan powtarza za panem Iliniczem, od którego stryj pański żądał sto procent, bo mu pieniędzy wcale pożyczyć nie chciał. Jestem pewny, że panu-by bezinteresownie dopomógł.
— Nie chcę go znać, a tém mniéj prosić!
— Otóż i błąd! Dlatego żydzi panów gnębią! Chce pan? ja spróbuję.
— Za nic! Jeśli się ośmielisz, to ci nigdy nie daruję.
— Albo-by pan wiedział? — uśmiechnął się Szymon.
— Natychmiast stary zbój otrąbiłby na trzy powiaty, że Sokołów istnieje tylko dzięki jemu. Przepadnę, a jego o pomoc nie poproszę!
Szymon umilkł i ciężko sumował.
— A tymczasem do Nowego Roku potrzebujemy pięciu tysięcy rubli. A na to ile pan ma?
— Może z trudem dopędzę do tysiąca.
— A reszta?
— Sprzedamy kawał lasu.
— Wiem. To nas zawsze ratuje. Ale czy pan już miał kupców na ten porąb?
— Był Alter tylko, i dawał dwa tysiące.
— A niemiec z Głębokiego ocenił na pięć! Był tedy Alter, i nikt więcéj nie będzie, bo miejscowych on już przekupił i rozpędził, a dalsi już teraz nie kupią, bo brak czasu. Dlaczego pan nie chciał mnie posłuchać, gdym radził niemców sprowadzić?
— Bo mi rządca odradził, że to nie towar dla niemców.
— A pan nie pytał rządcy, ile za tę radę on dostał od Altera! — oburzył się Szymon. — Ale oni rachują beze mnie, a pókim żyw, to nie zjedzą Sokołowa. Nie może pan lasu oddać za darmo, jak wszystko u nas idzie. Ja nie dopuszczę!
— Ciekawym, jak? Ja czuję, żem w rękach szajki, ale jak się wyplątać! — rozpacznie zawołał Sokolnicki.
— Ja panu wystaram się o pieniądze. Proszę lasu nie sprzedawać — rzekł po namyśle Szymon.
— A jak ci się nie uda?
— Albom panu kiedy skrewił?
— Mój druhu serdeczny!
Po przez stół uścisnęli prawice i Szymon wstał, by odejść. Potém się zawrócił.
— Proszę pana o kwit na piętnaście fur drew, na imię Makara Wilka z Dubinek. Oto są pieniądze. Niech pan sobie to nazwisko zakarbuje, bo będzie o tém mowa!
— Dlaczego?
— Wspomni pan moje słowo.
Sokolnicki brwiami ruszył, kwit napisał, pieniądze zgarnął i wziął też za czapkę.
— Przeprowadzę cię. Wstąpimy po drodze do stajni. Zobacz konie, co się gotują na jarmark, a po drodze obejrz ciesielską robotę przy oborach.
Gdy wychodzili, tuż u drzwi natknęli się na żyda, który musiał rozmowy ich podsłuchywać, tak miał minę zmieszaną.
— Czegoś tu? — krzyknął Sokolnicki.
— Przyszedłem spytać: czy jasny pan nie sprzedałby mnie tych młodych koni?
— A cóż to? Do pachtu ich potrzebujesz? — wtrącił Szymon, przyjrzawszy się żydowi.
— Dlaczego? Albom to ja pachciarz?
— A pachciarz z Głębokiego i Altera szwagier. Chcecie konie tak osaczyć, jak las.
— Jak pragnę szabasu doczekać, tak ja wcale nie z Głębokiego, ale z miasteczka. Mam młyn, deptak i końmi handluję.
— A cóż to, moje konie na deptak! — oburzył się Sokolnicki.
— Téj ceny, co ja panu dam, nikt nie da.
— Tak wam się zdaje: zobaczymy! — zajadle mruknął Szymon.
— Cóż? Pokazać mu konie? — spytał go zcicha Sokolnicki.
Ale Szymon już stracił cierpliwość i wybuchnął:
— Psami go wyszczuć z folwarku! On jest z Głębokiego pachciarz, podkupiony, faktor szatański! On wszystko zatarguje, śmieszną cenę da, towar oszkaluje na cały powiat, żeby w końcu za bezcen kupić. Chce pan, zawiozę go do Głębokiego i przywiozę świadectwo, że on tameczny.
— Tam mój brat siedzi na pachcie — bąknął żyd, widząc, że niezręcznie zaczął.
— Tak? Ruszajże, zkąd cię licho przyniosło! Konie nie dla was! Pójdą na jarmark do Łęcznéj, Marsz, i pod drzwiami nie podsłuchywać, pamiętaj!
— Jasny pan dzisiaj nie w humorze. Ja przyjdę drugi raz. Ja rzetelną cenę dam!
Pokornie cofał się żyd i zaraz z ganku rzucił się w bok i zniknął.
— A to gałgany! — sapał Sokolnicki. — Oni naprawdę gotowi przeszkodzić w téj sprzedaży. Co robić, Szymku?
— Dotrzymać, co pan obiecał. Posłać do Łęcznéj.
— A koszt! A ryzyko! Pieniędzy gwałtem potrzebuję. Grosza nie mam!
Szymon się zasępił i umilkł. Na to nie było rady. Wszelkie wysiłki rozbijały się o ten grosz, który Sokołów połykał łatwo, dawał bardzo trudno.
Weszli do stajni i obejrzeli konie. Były to cztery brudne kasztany, dobrane wyśmienicie.
Sokolnicki, jak każdy młody obywatel, konie lubił, hodował i znał się na nich. Stajnia sokołowska, chociaż obecnie zmniejszona, miała dobrą reputacyę, tylko, jak we wszystkiém, tak i tu brak pieniędzy psuł wiele. Konie, dużo warte, szły zwykle w marnéj cenie, gdy potrzeba przycisnęła, i dlatego, jak kruki, zwykle krążyli wkoło tych koni tylko żydzi kupcy.
— Ta czwórka powinna pójść za półtora tysiąca rubli — rzekł Szymon po obejrzeniu.
— Ba! Tutaj! Któżby takiemi końmi jeździł? Ordynat chyba, gdyby nie siedział za granicą.
— Niech pan je weźmie na polowanie do Głębokiego. Niech je ludzie zobaczą.
— Oszalałeś! Konie pasione na jarmark, młode i szalone, brać na polowanie! Zresztą jam nie konkurent, żebym jeździł czwórkami. Wezmę stare, bryczkowe, i basta.
— No, to padam do nóg i wracam do lasu. Poco się pan radzi, kiedy nigdy rady nie usłucha?
Skłonił się i odszedł. Młody człowiek chwilę był urażony i wargi gryzł gniewnie.
Ostatecznie Szymon bywał czasem zanadto śmiały. Kolega, prawda, ale i płatny sługa — o tem zapominał niekiedy.
Dziedzic wargi gryzł i złe myśli przeleciały mu przez głowę. Odchodzącego nie odwołał i daléj ciągnął stajenną inspekcyę.
W téj chwili wszedł ekonom, prawie rządca, dawny sługa, od lat piętnastu wrosły do Sokołowa.
Miał dużą rodzinę, którą kształcił na proletaryuszów po biurach, urzędach, kierując na paniczów. Jakim sposobem wystarczała mu na tę edukacyę niewielka pensya i ordynarya — w to Sokolnicki nie wglądał, a wiedział tylko napewno wszechmożny Alter z Jeziora.
Był w laskach u dziedzica, bo go zawsze chwalił, rozkazy ściśle spełniał, wyglądał zawsze zapracowany i skromnie prześladował próżniaków i złodziejów, a swych podwładnych ostro trzymał.
— Cóż tam, panie Feliksie? — zagadnął Sokolnicki, odzyskując na jego widok dobry humor, bo rządca miał ten spryt, że złych wieści nigdy mu osobiście nie donosił, a wybierał na takiego kruka którego ze swych podwładnych, przeznaczonego na niełaskę i wydalenie.
— Wszystko dobrze, jaśnie panie. Bydełko zdrowe, robota w ruchu, każdy w porządku. Przyszedłem z nowiną, żem dziś na podorywkach widział trzy zające. Leżą jak kamienie. Żeby jasny pan zechciał wyjechać z chartami, byłyby wszystkie trzy u siodła.
— Gdzieś widział? — zapalił się Sokolnicki.
— Na Hrebkaeh, o kilkaset kroków! — wskazał ekonom za bramę w prawo.
— Ano, to skoczmy! Semen, okulbacz mi Watażkę. Antek, ruszaj po charty do psiarni!
Alter, złe interesy, terminy fatalne, szajka — wszystko uleciało z pamięci. Żyłka łowiecka, stara spuścizna innych czasów, zagrała w piersi. Zaruszało się na podwórzu. Chłopak kredensowy, rad okazyi do swawoli, borykał się z trojką ogromnych chartów; stajenny siodłał szalonego Watażkę, który, czując téż łowy, gryzł i wierzgał, byle prędzéj pohulać po polu. Rządca dla ceremonii przyprowadził téż swego deresza i wszyscy podnieceni, śpieszyli, krzyczeli, napędzali, jakby chodziło o pogrom wrogów, a nie o marne trzy szaraki.
Wreszcie ruszyli. Watażka, gdy poczuł jeźdźca na grzbiecie a charty obok, przestał kwiczéć i kąsać. Cały się w sobie skupił, zmalał i niepozorny ruszył za wrota, człapiąc i wypatrując bacznie po szaréj roli zwierzyny.
Sokolnickiego wiatr uderzył w piersi i naniósł mu pełne płuca zapachu czerstwéj ziemi i więdnących liści; przed nim rozesłała się wielka szara równina, obraz trochę dzikiéj swobody i nieskończoności. Krew poczęła w nim grać, a oczy płonąć uciechą.
Ale wtem od gumna nadbiegł i pokornie go zatrzymał człek z ryżą bródką i kosemi oczami, pisarz i magazynier Sokołowa.
— Proszę jaśnie pana, fury przybyły po te dwa wagony żyta. Jasny pan kazał bez siebie nie wyprawiać. Co mam robić?
— Co? — Sokolnicki konia wstrzymał i zawahał się — ano, ładujcie i trochę na mnie zaczekajcie z odprawą. Za godzinę wrócę.
— Więc do południa czekać?
— Tak!
Koń szarpnął, wspiął się; jeździec mu cugle oddał — ruszyli.
Na chwilę uciechę Sokolnickiego struł ten epizod.
— Ukradną, naturalnie: trzebaby wrócić i dopilnować! Przeklęty Szymon... fanaberye... obraził się... to on powinien był mnie wyręczyć. Wykolejony paniczyk... popsułem go! Możeby wrócić? Ale cóż u licha! niech dyabli wszystko biorą, jeśli mi nawet nie wolno będzie godziny wytchnąć. Jednego zaszczuję i wrócę. A Szymon wszystkiemu winien! Muszę go ostrzéj wziąć w ręce!
Zrzuciwszy winę z siebie, poczuł się swobodniejszym. Koń parsknął, a chart Sokół począł się tarzać; był to dobry znak.
Znown młody człowiek myśl i oko utkwił w szaréj roli, która rozciągała się aż het, do skraju horyzontu, i wróżyła mu dobre łowy i upajającą hulankę z wichrem.
Gdy wrócił do domu, trzy zające miał u siodła, ale był już zmierzch i fury dawno odjechały ze zbożem.
Sokolnicki, ledwie zjadł spóźniony obiad, legł spać, zmordowany szaloną jazdą i powietrzem, a zasypiając, był pewien, że na zbożu stracił grubo i że temu nie kto inny był winien, tylko Szymon Łabędzki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.