Klejnot/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klejnot |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Kurjer Warszawski, S. Lewental |
Data wyd. | 1898 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szymon tymczasem jechał do miasteczka. Miał mil cztery przed sobą i perspektywę noclegu w brudnym zajeździe, przytem drogę błotnistą po groblach, z okrąglaków, przez wiorstowe brody na rzecznych rozlewach lub po kępiastych wygonach.
Pielgrzymki do powiatowéj sprawiedliwości często odprawiał. Znał dobrze te nudne godziny, a że rozmowny był i z natury towarzyski, zwykle po drodze wyszukiwał sobie kolegę wędrówki. Znała go cała okolica i on znał każdego; lubił gawędzić z żydem, z chłopem, z każdym — i dowodził, że z każdéj rozmowy można coś skorzystać; żadną téż nie pogardzał.
Gdy wyjechał ze dworu, czas jakiś sumował nad biedami swego chlebodawcy, strapiony i zajęty jakby własną niedolą. Potém westchnął, a nie znajdując rady i sposobu, zdał się na Opatrzność.
I tak jechał drobnym truchtem, skulony na swym wózku, znosząc z rezygnacyą wicher, który go siekł w oczy, dobierał się do kości. Droga zbiegła nad rzekę i zdaleka ukazał się pierwszy bród. Tu napędził Szymon pieszego szlachcica w kapocie, który widocznie czekał, aby go kto przewiózł przez wodę, ale, poznawszy, kto jedzie, nie zaczepił, ani nawet przywitał. Szymon spojrzał nań, uśmiechnął się i zatrzymał konia.
— Dzień dobry, panie Adamie! Siadajcie, podwiozę was. Zapewne jedna nam droga.
Stary szlachcic zawahał się, spojrzał ponuro i zerknął na drogę pustą, potem na bród głęboki.
— Bez urazy. Jutro przed sądem będziemy sobie do oczu skakali! Dzisiaj — wy tylko stary, ja młody. Siadajcie! Nikt za mną nie jedzie; przemarzniecie, czekając nad wodą.
Stary coś zamruczał, ale na wózek wsiadł i tak ruszyli zgodnie jutrzejsi zajadli przeciwnicy procesu który dubinieccy szlachcice czynszowi wiedli od wieków z Sokołowem.
Szymon nogi starego okrył derką i zagaił rozmowę:
— Wyprzedzili was tamci?
— Aha, końmi ruszyli, a moja klacz z nocy zakulała — mruknął stary. — Na popasie w Czarnym Brzegu ich napędzę! Staniemy jeszcze na czas do sądu.
— A gdzieżby szlachta spóźniła się na proces! — roześmiał się Szymon.
— Każdego krzywda boli, a tembardziéj nas biedaków. Żeby sumienie żyło u panów, inny byłby ład na świecie.
— Sumienie, wedle was, to żeby każdy swoją własność między was rozdzielił, a sam na żebry poszedł. Może-by pan Sokolnicki na to przystał, ale wy-byście chcieli wziąć jego ziemię, a ciężary téj ziemi jemu zostawić. To znowu kwestyę zmienia!
— My chcemy tylko swojéj własności. Od wieków te pólka nam dane.
— Toć was nie rugują, tylko te pólka są zapisane w podatkach, a wy nie chcecie czynszu wnosić; no, i granic nie wolno przecie co roku zmieniać, boć wreszcie i Salomon nie rozsądzi! Toć wam to wyroki jasno dowiodły.
— Wyroki?! Jeszcze i jeden nie był sprawiedliwy.
— Aha, a żeby mieć te summy, co proces kosztuje, możnaby drugi Sokołów kupić. Ale co mamy się spierać? Będzie jutro nowy wyrok. Może na waszą korzyść...
Stary usta zaciął i, nie patrząc na Szymona, rzekł:
— Słyszę, wczorajsza sprawa pójdzie téż na sąd?
— A jakże? I Morscy zakosztują turmy.
— Zle się stało, ale trzeźwemu nie warto było pijanych zaczepiać.
— To téż nie będzie sądu o bitwę, ale o dębinę. Ja ta swojéj skóry po sądach nie włóczę!
Umilkli chwilę; jechali przez bród stępa; woda wezbrana chwilami unosiła wózek. Szymon obojętnie zbijał biczyskiem szare kity oczeretów.
— Siano będzie za bezcen téj zimy! — rzekł.
— Tylko u nas niema już czego karmić tém sianem! — ponuro odparł szlachcic.
— To téż pora wielka procesu zaniechać!
— I co? Iść za fornali do dworu, czy żebrać?
— Służba nie hańba! A czyż przybędzie klejnotowi sławy z takich Makarewiczów, Morskich? Czy honor to te bitwy, gwałty, licytacye, kary, więzienia? Mój Boże! toć zgroza i nieszczęście!
— Niech wszystko spada na pańską głowę! Nędzarzami nas uczynił, zbójami, aresztantami, za co? Za ten szmatek pola, za ten zakos łąki!
— A wy-ż za co? Za kilka rubli czynszu! We dwa dni zarobilibyście sobie całoroczny spokój.
— Nie o kilka rubli idzie, ale o krzywdę!
— Otóż to! A pan tak samo powiada. Nędza ludzka, turbacya o to dobro liche, które każdy zostawi, może jutro. Oto dopiero mozoł nierozumny! Za com ojcom wdzięczny, to za to, że mi tego kłopotu nie zostawili po sobie.
— Pewnie: kto urodził się w obcéj chacie, na cudzéj słomie, ten i pojąć nie potrafi, co to zagonek swój i ta izba, którą ojcowie zbudowali krwawym potem! Toć i jest, dla czego wy wróg taki zażarty!
— To się mylicie. Nie wróg ja, ino mnie ta cudza chata nauczyła, co jest służba!
— Nie służba chyba, ale chamskie poddaństwo! — urągliwie rzucił stary.
Szymon się roześmiał.
— Panie Adamie, nie plwajcie-że na mnie za usługę! Toć to także po chamsku!
Szlachcic się zawstydził, pohamował.
— A bo mnie tak złość rzuca, gdy na was patrzę. Z nieboszczykiem ojcem żyliśmy jak bracia, polowali, ucztowali razem. A wy?
— A ja czyż mogę z wami ucztować? Sami przyznajcie. Czy mogę patrzéć na matkę, co pasierzbom pozwala kraść, co Weronkę zaprzedaje Makarewiczom? Powiedzcie, panie Adamie. Dalibyście swą wnuczkę w to gniazdo?
— Dalibóg nie! — zawołał stary.
— Ot, macie! Chciałbym ja czasem do Dubinek wstąpić, jak znajomy tylko, bez złéj myśli. Alboż mi tam przejść dadzą? Pies! pies! pies! — wszyscy wołają. Gdym ja was spotkał, rad usłużyłem, nie uraziłem słowem jedném! A co mnie spotyka w Dubinkach?
Stary milczał, pokonany. Szymon umiał tak każdego zjednać swym taktem i spokojem.
— To prawda — mruknął Adam. — Oni żadnéj miary i zastanowienia nie mają. W tém racyę macie! Młodzi jeszcze dziksi! O, coraz gorsze pokolenie! Żadnéj polityki i delikatności. Boć to i czasy podłe! Gdzie to się okrzesze, gdzie się czego nauczy, żyjąc w borze i na rzece! Ot i moje wnuki! Wy Hipka posądzacie o złodziejstwo?
— Nie, tylko zwierzyny.
— To co innego. On z tego zysku nie ma. To jego zamiłowanie i opętanie. Żebym wiedział, że on zwierzynę sprzedaje, ubiłbym złodzieja. Ale on próżniak, fuzyjka — to okazya, by z ludźmi nie żyć, nie gadać, nie pracować. Bywają tygodnie, że się w chacie nie pokaże, a jak wróci, to czasem ino cudacznych gniazd, piór, albo jajek przyniesie, i to w skrzynce chowa, a w niedzielę przesusza, okurza i przygląda się temu, jak dziecko. Dalibóg, Antolka — u mnie parobek i gospodarz. Nie dacie wiary, że ona z cepem całą zimę, a latem z kosą, jak chłopiec. Wy nas z tamtemi nie równajcie!
— Radbym, żebyście, panie Adamie, dobry przykład dali i zaniechali procesu.
— A niedoczekanie wasze! Jakibym ja szlachcic był, żebym darował krzywdę! Dajcie pokój, nie zaczepiajcie mnie od wątroby, bo się znowu zapomnę.
— Niech i tak będzie. Jednakże nie honor to i ja-bym na waszém miejscu zakazał Hipkowi kompanii z Makarewiczami.
— Nijakiéj on nie ma z nikim kompanii. Jego nikt nie cierpi, a on nikogo!
Szymon głową pokręcił, ale nie obstawał przy swojém. Wyjechali znowu na wygon i ujrzeli przed sobą wiatrak i karczemkę, przylepioną do stromego brzegu rzeki.
— Ot i Czarny Brzeg, i pełno furmanek. To wasi.
— A nasi. Dziękuję wam za usługę i już zlezę, a to mnie ukamienują, gdy na waszym wózku zobaczą! — rzekł stary.
— Do zobaczenia jutro! — uśmiechnął się Szymon.
Wnet minął karczmę, pełną podpiłéj szlachty, i ruszył daléj, łamiąc głowę, zkąd dostać te tysiące potrzebne dla Sokolnickiego, gdy znowu napędził dwóch chłopów, idących spiesznie, odzianych kuso, z łubianą kobiałką przez plecy i z dwiema parami chodaków zapasowych u pasa.
Spojrzeli na siebie i nagle chłopi stanęli, a radosny uśmiech rozchylił ich usta.
— Ach, to panicz, chwała Bogu! A my tak się zlękli, myśleli, że to tamci już dopędzają.
— Kto tamci? Arechta? — spytał Szymon.
— A szlachta dubiniecka. Napadli nas w karczmie, gdzieśmy obiad jedli, i chcieli pieniądze odebrać.
— Jakie pieniądze?
— Akcyzne z Sokołowa; odnoszę do powiatu. Bóg mnie natchnął, żem chłopca z sobą wziął dla bezpieczeństwa: a toby zarznęli! My teraz od pana i krokiem nie ruszymy, bo jak tam lepiéj głowy zaleją, to ani chybi w łozach będzie kryminał.
— No, to siadajcie. Mnie nie zaczepią!
— Oj, jak oni tam na pana pomstują! Gorzéj niż na samego pana ze dworu. A ma pan jaką broń przy sobie?
— Mam — odparł Szymon i batem machnął.
— Oj, ryzykant z pana, ryzykant! Żeby ja takich wrogów miał, tobym się bał z chaty do chlewa wyjść. Toć gadają, że do pana strzelali na rzece wczoraj. Makar Wilk ze strachu febry dostał — gadają.
— Ja zabiegał rano do Wilków! — wtrącił chłopak. — Makar pod kożuchem leży, a Ihnat przysięga, że Makarewicza Rudego poznał.
— To bajki. Mało kto strzela na rzece.
— Toć i Wilczyca to gadała i swarzyła Ihnata. Druhów pan tam ma u nich w chacie! Stara mało kogo pochwali, a pana tak szanuje, że nawet-by swą skrzynię pieniędzy oddała.
— A duża to skrzynia? — pół żartem spytał Szymon.
— O, ja-bym nie udźwignął, żeby mi podarowała. Słyszę, majątek chce kupić i po jednemu synów osadzić, bo gdy ona umrze, swary tam cały dostatek pochłoną. Ot sokół baba!
Zadumał się Szymon, ale wnet druga troska na myśl mu przyszła, więc zagadnął:
— Nie wiesz ty, Arechta, czemu omelniccy chłopi nie chcą zgodzić się o tę niwę? Co oni tam na niéj srebrne ruble kopią, że im tak droga?
Chłop się uśmiechnął chytrze i głową pokręcił:
— Durne chłopy! Ja-bym się zgodził i pana nogi pocałował. Toć te nadrzeczne łąki, co im w zamian daje, to istne mięso i miód.
— Ale i wódką jeszcze zakropią zgodę.
Arechta splunął przez zęby. Snadź posyłki gorzelane zaznajomiły go dobrze z tym specyałem. Markotno mu się zrobiło i westchnął:
— Do zgody brakuje dwóch rzeczy: pieniędzy i sekretu.
— Niby co?
— Ano trzeba smarować wóz, by nie skrzypiał, i sekretnie to uczynić, by gromada nie dowąchała się. Omelnicka gromada ma wiele psów, co szczekają i rozpędzają. Niech pan najmie pastucha: a zapędzi, gdzie trzeba.
— Ty wiesz, ktoby pastuchem dobrym był?
— A Mikitka Czarnonos.
— Ten gałgan, co ich najgorzéj buntuje? Ja go do ostrogu zapakuję lada dzień!
— Oj, paniczu, to źle będzie. Łatwo go zapakować, ale dla was szkoda. Kupcie go lepiéj dla siebie. Ja myślę, że on-by nawet niedrogi był, bo go żydzi okropnie duszą. Alter nim orze, jak chce, bo mu pieniędzy dał i mocne dokumenty wziął. Mówią, że oni na spółkę gminną kasę obrali, i że te pieniądze Alter wziął, a jak się odkryje, to Mikitka przepadł.
— Aha, ja go dzisiaj kupię, a jutro Alter odkupi, i tyle będzie mojego.
— I na to sposób jest. Niech mu pan pieniądze da przez Ułasa znachora, i Ułas od niego przysięgę przyjmie. To będzie tak pewne, że i papieru nie trzeba.
— Ułas, ten stary, co pasiekę ma na zachodzie?
— Ten — odparł chłop uroczyście.
— Zkąd ty to wszystko wiesz, Arechta?
— Ja-ż mam swojaków w Omelnéj; żona moja ztamtąd. A Mikitka żonaty z jéj siostrą. My szwagrowie, ino on bogaty, ja biedny!
— Ino on łotr, a ty poczciwy! — poprawił Szymon.
— Ale! Ja poczciwy, to mnie każdy za durnia ma; a on łotr, to się każdy boi i słucha!
— Zkądże on doszedł do rozumu i pieniędzy?
— Służył na Kaukazie u generała, i ten umarł. Nikogo nie miał z rodziny, więc się Mikitka obłowił, ile mógł unieść złota i srebra, i sprzętów, i pięknéj odzieży. Jak wrócił do Omełnej, zaczął handlować, kręcić, z żydami się zadawać, a że piśmienny, więc się nauczył prośby sądowe pisać: a że bogaty, więc cała wieś jak w słońce w niego wierzyła. Tak i na wójta wyszedł; ino na żydów to mu rozumu nie starczyło! Zaplątał się, i jak go kto teraz za uszy nie utrzyma, to upadnie.
— I myślisz, że namówiłby chłopów na nasze warunki?
— On ich nawet na pańszczyznę namówi.
— A Ułasa czemu on się boi?
— Nie bał się on go, i kpinki stroił. Do czasu!
Tu chłop umilkł, i miał minę tajemniczą. Czekał, by go natarczywiéj pytano.
— Oho, w Ułasa ja sam wierzę! Febrę mi zamówił zeszłéj jesieni! — rzekł z przekonaniem Szymon.
— To wiadomo. Niema dobrego, co on nie zna, ale niema i złego, coby on w swéj mocy nie miał. Z Mikitką było tak: Kupił on raz klacz u sąsiada, zadatek dał, klacz zabrał, a resztę, powiada, zapłacę po jarmarku. Potem się wyparł: nie, i nie, i nie! Powiada sąsiad, Michałko Syruć: chodźmy do Ułasa.
Przysięgnę ja, przysięgniesz ty! Mikitka w złość, a potem w śmiech — chodźmy! Przyszli; stary ich wysłuchał, potem przyniósł woreczek kości i woła wpierw do przysięgi Michałka. Przysiągł ten za starym, zaklął się na głowę swoją, i na węgły chaty, i na dobytek. Potem woła stary Mikitka: Gotóweś przysięgać jak on? Ten się śmieje. — Gotówem na głowy dzieci, jeśli chcesz. A Ułas pomyślał i mówi: Troje ich masz — szkoda mi ich, i za ciężko ci będzie. Przysięgnij na najstarszego Borysa. I Mikitka przysiągł.
— No i cóż? — spytał Szymon.
— Alboż pan nie słyszał, że Borysa grom ubił, zanim Mikita, do domu powrócił.
Spojrzeli na siebie i chwilę milczeli.
— I oddał pieniądze sąsiadowi?
— Nie, jeszcze mu mało było. Jeszcze miał drugiego syna, Romana.
— Jakto? I ten umarł?
— Ale jak to świeczkę zgasić. W kilka godzin... wił się jak robak i sczerniał.
— Za cóż ten znowu? — przerażony mimowoli zawołał Szymon.
— Ano, za wdowią krzywdę znowu! Była Semenicha, po bracie Mikitki wdowa, z pięciorgiem dzieci drobnych. On, umierając, oddał mu nad tem opiekę, a Mikitka sobie zagarnął. Chodziła nieboga po ratunek do Ułasa. stary po trzykroć do Mikitki przychodził, sam na kolanach go prosił, by nie krzywdził, a wreszcie, gdy go ten z chaty wygnał, we wrotach stanął i powiada: Hej, gospodarzu, a dla kogoż te dostatki i pola, kiedy u ciebie synów już niema? Len siej dla dziewczyny na wyprawę, boć jedną już tylko masz! I tak się stało. Ma Mikitka jedną już tylko córkę, ale Ułasa nauczył się szanować i słuchać.
— Okropność! — mruknął Szymon, zapominając o chłopach z Omelnej, o sprawie serwitutowéj, o wszystkiém wobec grozy takiej moralności.
I chłop się zadumał, i tak jechali, kołując wśród wód, piasków, szczelinami wśród sążniowych łóz, czasami po nad samym nurtem.
— Zapiła się szlachta! — rzekł chłop, spoglądając po za siebie, a potem na niebo. — Będzie rychło wieczór. Czy pan zanocuje po drodze?
— A gdzieżby?
— A u panienki w Horodyszczu?
— Albo to warto? tak niedaleko miasta... Mam jeszcze z wieczora interes tam!
— O, ja wstąpię do panienki! — uśmiechnął się chłop.
— Po co?
— Ja zawsze wstępuję. Z pieniędzmi nocować w mieście niemiło. Sen nie bierze, a pić w szynku straszno, by miary nie przebrać. No, i chłopaka jéj prowadzę chorego.
— A ona pomoże tyle, co Ułas...
— Oj, równie pomocna. Szczególnie na rany i febrę! A tak ładnie z człowiekiem pogada! Wie panicz co: żeby nasz pan ją za żonę wziął, toby ja ze dworu w Sokołowie nie wyłaził.
— A strachów w Horodyszczu się nie boisz?
— Kiedy to ino po pałacu chodzi i do kaplicy przez ulicę modrzewiową, a ja-by tam nie poszedł, żeby mi i Horodyszcze darowali. Ja w stajni nocuję, wieczerzę dostanę, chłopca pokażę, może jaki sprawunek do miasta mi dadzą, i skoro świt ruszę. Dziękuję paniczowi za pomoc, w tę sośninę skręcimy, na prostki, i za pół godziny staniemy na miejscu.
— No, ja o Mikitce pomyślę, a ty, jeśli chcesz co zarobić, to się dokumentniéj rozpytaj i z językiem do mnie na leśniczówkę wstąp.
— Dobrze, panie! Byleby drew dostał, to postojów i języka żałować nie będę.
— A Ułas zimuje na pasiece?
— On tam opodal ziemiankę ma. Do Ułasa to najlepiéj drogę zna pana gospodyni, Motra. Toć jego swojaczka i powiadają, że on jéj swą mądrość zostawi. Chadza ona często do niego.
— A to mi nowina! Motra mi nigdy o tém nie wspominała. Wprawdzie ta niewiele mową grzeszy! No, ostańcie zdrowi, Arechta!
Znowu Szymon sam na wózku został, na zegarek spojrzał i konia napędził. Rad był ze swych pasażerów. Że pijana szlachta nie goniła go i nie poturbowała, to zawdzięczał staremu Adamowi, a Arechta powiedział mu wiele użytecznych tajemnic chłopskiego życia.
Dla człowieka, który z tym żywiołem wciąż musiał walczyć, były to cenne informacye.
Zmierzch wczesny już zapadł; jeszcze dostrzegł Szymon opodal od drogi dwór stary w świerkowéj girlandzie: było to Horodyszcze; potem ciemność zaległa zupełna i tylko koń znanéj drogi się pilnował, bo ni śladu dostrzedz nie można było. Szymon puścił wodze fantazyi.
Gdy tu przybył z całą energią i zapałem młodości, myślał, jak każdy, że z posad ziemię poruszy. Postawił sobie za cel uszlachetnienie warstwy służącéj, z któréj sam pochodził, i porozumienie zgodne dworu ze wsią. Po kilku latach upartéj pracy w tym kierunku, popartéj wykształceniem i codziennym własnym przykładem, został wrogiem szlachty zaściankowéj i oficjalistów, katem dla szkodników chłopów. Chciał być wodzem tłumów: znalazł się celem nienawiści, złości i zemsty.
Wtedy ideał swój, jak klejnot, schował w głąb serca i oddał się duszą i ciałem — dworowi.
Był już pewny, że nikogo za sobą nie pociągnie, postanowił sam wszakże wytrwać do końca.
Ale lubił niekiedy marzyć, jakby to dobrze było, żeby życie okolicy i ludzi nie było stanem wyjątkowym, błędném kołem bez wyjścia, krzywdą i grabieżą. Lubił marzyć czasy bez sądów i procesów, spokojne granice, określoną własność, poszanowanie prawa, spełnianie obowiązków przez służbę, — cywilizacyę chłopów.
W tém marzeniu nabierał otuchy, widział dla swéj pracy szerszy widnokrąg, ideę wielką, i to mu dodawało jakby wyższości.
Człowiek, który widzi siebie, nie jedną cegłą tylko, ale cząstką wielkiego budynku, nabiera wartości i szacunku dla samego siebie.
Dlatego Szymon krzepił się tem i w pracy rąk nie opuszczał. Było to, jakby klejnot swój wydobył, obejrzał i o byt się nie bał, boć ubogim nie był, skoro taką złocistość miał w zapasie na czarną godzinę zwątpienia i męki!
Po takich oględzinach swojego skarbu głowę nosił jeszcze wyżéj, a w oczach miał blask pewności i zadowolenia.
W myślach swoich rozbujałych utworzył raj z ziemi, gdy błysnęły czerwone światła w mgle i konik sam stanął przed promem naprzeciw miasteczka.
Szymon do rzeczywistości wrócił i, z ruchliwością sobie właściwą, jął natychmiast myśleć, gdzie-by znalazł tańszy nocleg i stajnię.
I wnet strzelił mu dziwaczny projekt, aż się sam do siebie zaśmiał.
— Coby to było, żebym się wprosił do pańskiego stryja! Tobym cudu dokazał! Dalibóg, spóbuję, cóż, przecie mnie nie obije!
Uradowany z konceptu, jął wołać na przewoźnika i sam mu pomagał ciągnąć za linę.
Żydek to był dobrze znajomy.
— A gdzie pan myśli nocować? „Hotele” pełne.
— Czemuż to?
— Jutro pogrzeb pana z Gałęzowa. Wszystko państwo się zjechało, nawet z dalekich stron.
— A, umarł! Jeszcze nie stary i tak nagle. Ano, to zanocuję u starego marszałka.
— Co? — i żyd przestał linę ciągnąć.
— U stryja mego pana. Co się tak dziwisz?
— To czemu pan lepiéj nie zanocuje u mnie na promie albo w bożnicy? Prędzéj pana z koniem i wozem wpuszczą do bożnicy, jak tam. Pan sobie żartuje, a ja naprawdę poradzę. Mam szwagra, co deptak ma. On pana przyjmie.
— Dziękuję ci, ale wolę u pana marszałka.
— Uj, co pana żarty się trzymają! Czy ja waryat, że mi pan to wmawia?
— Cóż ty znasz go tak dobrze? Bywasz tam?
— Ja? Tam nawet nie chodzą żydówki, co starzyzną handlują, tam nawet koty po myszy nie chodzą, bo myszy z głodu pozdychały!
— No, a ja péjdę! Mam kobiałkę z jedzeniem z domu; głodu się nie boję.
— Nu, jak komu życie niemiłe, to ja na to nie doktor! — rzekł żyd, widocznie obrażony, że z niego żartują.
Wziął trojaka za przewóz i więcéj z Szymonem nie mówił.
Ten wyjechał z promu wprost na brudną, błotnistą ulicę, coraz bardziéj ubawiony swoim projektem gościny u starego Harpagona, sławnego na całą okolicę ze skąpstwa, dziwactwa i nienawiści dla ludzi.
Przed laty on był dziedzicem Sokołowa i marszałkiem. Bezżenny i ułomny, ustąpił wreszcie majątku młodszemu bratu, którego wyzyskał, skrzywdził i, co za tem idzie, znienawidził.
Dla spłacenia go Sokołów odłużono nad możność; zamieszkał w miasteczku, w wielkim dworze, który niegdyś przodkowie wznieśli na zjazdy wyborcze i urzędowania. Do dworu należały rozległe place, ogrody, domostwa gospodarcze kuchnie, stajnie, cała dzielnica miejska.
Tam się ulokował stary sknera i żył, jak pająk, w ciemności i opuszczeniu.
Całe legendy opowiadano o nim, chociaż go nikt nie widywał.
Dworek marszałka znał każdy, więc i Szymon.
Od ulicy była posesya oddzielona murem i furtą, zawsze zamkniętą. Żeby się tam dostać, trzeba było długo stukać, zwykle bez skutku.
Mało kto wiedział, co było za murem.
Ale od tyłów posesya graniczyła z opuszczonym cmentarzem żydowskim i tam parkan był wywalony. Wypatrzył to kiedyś Szymon i teraz postanowił skorzystać.
Noc była ciemna i mglista, latarnie nie paliły się w okolicach domu pana marszałka; można było śmiało popełnić zamach na spokój nieboszczyków.
Szymon furtę cmentarza otworzył i wjechał do środka. Konia za uzdę prowadząc, wyminął grobowe kamienie i drzewa, które pokrywały cały plac, wynalazł wyłom w parkanie i znalazł się szczęśliwie w posiadłości marszałka, na jakichś zagonach, które, sądząc z pozostałości letnich, musiały przeważnie produkować chwasty. Wkoło też, jak widma, wystąpiły ruiny różnych budynków, z których jedne były zagadką, ku czemu służyły, inne nawpół leżały, jeszcze inne świeciły żebrami dachów.
Szymon do najmniej rozwalonego konia wprowadził, dał mu na wózku obroku i derką go okrył; potem wziął z sobą kobiałkę z zapasami żywności i ruszył daléj, potykając się na rumowiskach.
Nareszcie gdzieś w głębi, w długim murowanym budynku, błysnęło słabe światełko w jednem oknie. Tam się Szymon skierował. Mijając dom, dostrzegł jedno okno otwarte i jakiś szmer metalu wewnątrz usłyszał.
— No, tu leże zimowe odyńca! — mruknął.
Trafił na ganek, wsparty na dwóch murowanych słupach; znalazł drzwi wpół otwarte: wszedł do zupełnéj ciemności.
Zapalił tedy zapałkę i obejrzał się. Był w długiéj sklepionéj sieni, zkąd rozchodziło się troje drzwi.
Wybrał jedne, najbliższe oświetlonego okna, i bez pukania pocisnął klamkę i wszedł.
Znalazł się w izbie mrocznéj, wielkiéj, którą słabo rozjaśniał skąpy ogień na olbrzymim kominie. Pełno było gratów, połamanych sprzętów, śmiecia, festonów z pajęczyny.
Przed kominem, na obszarpanym fotelu, siedział człowiek łysy, garbaty, w zajęczem futerku, i kijem zgarniał węgle na garstkę kartofli.
Pod ręką miał stolik, na którym leżał kawałek chleba, nóż srebrny i szczypta soli.
Szymon widział jego profil drapieżnego ptaka, chude ręce, do szponów podobne, i sekundę czekał, aż się starzec na niego obejrzy.
Ale ten daléj kijem węgle zgarniał i widocznie wziął go za kogoś innego, bo po chwili ostrym głosem spytał:
— No i cóż, wodę przyniosłeś?
— Przyniosę, byle-bym dzbanek dostał! — odparł Szymon spokojnie.
Stary drgnął i obejrzał się.
— Kto to? Czego? Gdzie Narcyz? Pójdziesz precz!
Porwał za kij i z żywością młodą ruszył na odparcie napaści.
Szymon ani drgnął. Co prawda, dla jego olbrzymiej siły i wzrostu ten stary kaleka był śmiesznym przeciwnikiem.
— Po co się pan alteruje? Nie jestem zbój, ani o nic nie proszę, co kosztuje pieniądze. W dalekiéj jestem drodze, i zbłądziłem. Noc taka czarna. Posiedzę tu w kącie i pójdę. Przecie w téj izbie nie ciasno.
— Péjdziesz precz! czy mam cię drzwi wyrzucić? Co to? Karczma! Jak śmiesz tu przychodzić! Narcyz, Narcyz! — począł wołać stary w bezsilnéj złości, tupiąc nogami i wygrażając kijem.
— Nie pójdę, bo noc czarna, błoto bezdenne, jam zmoczony do cna, i nic złego panu uczynić nie chcę. Wstąpiłem przypadkiem, a jeśli pan każe, za nocleg zapłacę.
— Wynoś się, bo jak mój lokaj wróci, każę policyi zawołać! — pienił się ze złości stary.
— To może pański lokaj tam na końcu domu okno otworzył i kradnie. Słyszałem, przechodząc, szelest, jakby żelaza, czy miedzi.
— Gdzie? Co słyszałeś? Pokaż, gdzie?
Stary kij rzucił, jął w kieszeniach futerka szukać kluczy. Wobec téj nowéj grozy, zapomniał o wtargnięciu obcego.
— Chce pan złodzieja schwytać, to ja pomogę. Proszę wejść do tych izb, a ja pójdę pod okno. Zrobimy obławę.
— Idź! idź! A jeśli będzie napad na mnie, staniesz za świadka? Co?
— Stanę, ale i złodziéj, z moich rąk gdy wyjdzie, dziesiątemu zakaże! Niechże pan zaczeka minutę, aż ja pod oknem będę: wtedy proszę ptaszka na mnie napędzać!
Stary głową kiwnął, i gdy Szymon cichaczem na podwórze się wyślizgnął, zapalił latarkę, wziął pęk kluczy i, jak uosobienie skąpstwa, ruszył przez sień do swych składów. Klucz zgrzytnął, Szymon do ściany się przytulił. Złodziej nic nie słyszał, wciąż brząkał i suwał coś po podłodze.
Ta cała połowa domostwa była pod sufit zawalona najróżnorodniejszem rupieciem. Były meble, niegdyś bardzo cenne, były dywany, bronzy, obrazy, szkła, porcelany, stosy żelaza, mosiądzu, miedzi, ubrania, firanek, starych ksiąg, — wszystkiego, co się wiekami zbiera po szlacheckich dostatnich domach, wszystko, co stary złupił z Sokołowa.
W tych stosach była szpara do przejścia. Garbus stąpał jak widmo, w filcowych butach, latarkę osłaniając połą futerka, a ściskając w ręce olbrzymi pęk kluczów.
Myślał z rozkoszą, jak niemi uczęstuje złodzieja po głowie, gdy, na nieszczęście, zawadził o stos bronzowych kandelabrów, które osunęły się z przeraźliwym szczękiem.
To spłoszyło złodzieja. Skoczył na okno i już się zsuwał na ziemię, gdy go Szymon uchwycił za nogi, obalił i, za piersi trzymając, jął wołać:
— Już go mam! Niech pan poświeci!
Przez okno wychylił się garbus, blady ze wściekłości, wygramolił się na futrynę i jak kot wpadł na leżącego, okładając go bez miłosierdzia pękiem kluczy. Szymon ledwie się uchylił, aby poczęstunku uniknąć. Złodziej leżał bez ruchu; dopiero pod razami zaczął jęczeć i byłby niechybnie ducha wyzionął, gdyby Szymon kluczy nie odebrał.
— Bój się pan kryminału, jeśli nie Boga! — zawołał. — Człowiek ledwie dyszy, krew cieknie! Kto to? Zna go pan?
— Jakże nie znam! To ten potwór, ten hultaj, którego żywię i odziewam, który powinien przez samą wdzięczność być moim psem! Zabiję go, zabiję!
Zasapany, zziajany, rzucił się na swoją ofiarę, by ją rękami szarpać i drapać, ale Szymon zasłonił go sobą.
— Daj pan pokój! Ma dosyć! To stary, słaby człowiek. Zemdlał, wody-by trzeba!
— Idź, wrzuć go w kanał! Noc ciemna, nikt nie zobaczy i nikt się o niego nie upomni. A łotr, a hultaj, a wyrodek! Wygrzałem u serca tę żmiję!
Szymon przyjrzał się winowajcy.
Był to człowiek stary, wychudły, o twarzy żółtéj i bez zarostu, bardzo brzydkiéj i bardzo nieprzyjemnego wyrazu. Odzież miał całą z łat i łachmanów, nogi obute w stare, kobiece trzewiki. Był tak wstrętny, że Szymon, instynktowną odrazą zdjęty, puścił go z rąk i o krok ustąpił, jakby płazu się dotknął.
Ten widocznie słabość udawał, bo ledwie się uczuł wolnym, zerwał się i jak zwierz uciekł.
— Trzymaj, łapaj! — krzyczał garbus.
— Po co? — zagadnął Szymon. — Do sądu go oddać, koszt i żadna wygrana! Niech idzie na złamanie karku! Pozbył się pan złodzieja, to i dobrze.
— Moje ubranie miał na sobie. Trzewiki mu niedawno dałem. To rozbój. Jesteś ciemięga!
— Niechby pan obejrzał, co on ukradł — przerwał Szymon.
— Prawda! I to okno trzeba umocować. Chodź no, pomóż!
— I owszem, ale noclegu pan mi nie odmówi?
— Dobrze! tylko ja już po kolacyi, więc się nie spodziewaj wiktu.
Poszli obejrzeć szkodę. Narcyz zaledwie był sobie zdobycz przygotował, to jest wydobył ze stosu miedzi kilka rondli i kociołek. Czy poprzedni czego nie wyniósł, tego nawet stary sknera nie mógł twierdzić napewno, bo żadna pamięć nie mogłaby objąć liczby tych gratów.
Umocował Szymon okno i przeszli do owéj izby mieszkalnéj, gdy tymczasem ogień wygasł i było zimno.
Stary chwile medytował, co mniéj kosztuje: świeca w latarni, czy spróchniałe drzewo z budynków, którego zapas leżał u progu; wreszcie, westchnąwszy, pozwolił Szymonowi ogień rozniecić. Rozjaśniły się tedy kąty, sknera wydobył z popiołu kartofle, Szymon ze swéj kobiałki — chleb, wędlinę i wódkę i, nic nie mówiąc, jedli naprzeciw siebie.
Po chwili stary zerknął raz i drugi na kobiałkę, przełknął ślinę i wreszcie rzekł:
— Wiejska szynka! Dawno nie jadłem. W mieście nie umieją przyrządzać. Dobrze się snadź miewasz, kiedy tak na żołądek nic nie żałujesz.
— Pracuję ciężko, zarabiam uczciwie. Mogę jeść ze spokojnem sumieniem. Może pan pozwoli sobie służyć?
— Kawałeczek, skosztować. W moim wieku nie zdrowo dużo jeść wieczorem.
Pomimo to odkroił sobie połowę zapasu i zaczął chciwie pożerać.
Czuł się też w obowiązku uprzejmości.
— A ty zkąd jesteś? — zagadnął.
— Z Sokołowa. Łabędzki.
— A tak! Z mojego majątku, który mi wydarto! Cóż tam? Ruina, słyszę?
— Uchowaj Boże! Czasy ciężkie, interesów dużo, ale pan Seweryn majątku nie straci.
— Chcę wierzyć, ale to trudno. Oni wszyscy muszą ginąć, bo nie umieją rachować. Długi są! A jakiż procent płaci panicz?
— Nie więcéj ośmiu.
— A ziemia może płacić trzy: ładny rachunek! Szaleństwo popełnia ten, kto obywatelowi pieniędzy pożycza.
— To téż dobrodziejem byłby ten, coby pożyczył na trzy.
— Nie dobrodziejem, ale głupcem, i takich niema!
— Wszystko niepewne na tym świecie. Ma ziemia swoje klęski, mają kapitały niebezpieczeństwa. Niedawno w Rudni zarżnięto żyda kapitalistę.
Szymon rzucił to od niechcenia, udając, że nie widzi wzroku sknery, który niespokojny wpił się w jego twarz. Opamiętał się jednak i rzekł obojętnie:
— To też najszczęśliwszy taki, jak ja. Żyję z dnia na dzień, fantując te graty, które mi zostały za cały majątek.
— Jednakże i pan nie jest wolny od napaści! Ten człowiek nie wróci. Trzeba panu o uczciwego sługę się postarać.
— Znajdzie się! — dodał wymijająco stary.
Podczas téj rozmowy sprzątnął bardzo zgrabnie resztę szynki do szuflady w stole i znowu z zawiścią patrzał na zapasy Szymona.
Ten jednak zaprosin nie powtórzył: więc stary na fotelu się skurczył, ręce schował w rękawy i zdawał się usypiać.
Szymon zaspokoił głód, kobiałkę zamknął i wyniósł się w kąt pokoju, gdzie na staréj kanapie obrał sobie na noc posłanie.
Węgle popielały w kominie i przy gasnących tych blaskach widział jeszcze sępi profil skąpca i widział go daléj we śnie, tylko już nie samego. Widział, jak we drzwiach stanął ohydny Narcyz, do pająka podobny, i czołgał się w ciemności ku bezbronnemu kalece. Potém usłyszał jakiś ruch, głuche uderzenie i ujrzał starca na ziemi w kałuży krwi.
Krzyknął okropnie we śnie i obudził się.
W izbie było zupełnie ciemno. Walcząc z widzeniem mordu, Szymon zapalił zapałkę.
Na fotelu nie było starca, nie było téż latarni i pęku kluczów. Widocznie wyszedł do swych skarbów.
Łabędzki, wystraszony tém wszystkiem, począł złorzeczyć sam sobie za koncept noclegu w téj okropnéj jaskini i postanowił wynieść się bez pożegnania.
Miał w téj chwili przeczucie, a raczéj przeświadczenie, że tu będzie mord, krew, że on w to zamieszany będzie fatalnie.
Ogarnęła go panika. Zabrał swoje manatki, znalazł po omacku drzwi i wyszedł.
Długą chwilę oryentował się w ciemności, wreszcie ruszył w stronę rozwalonéj stajni. Rozmiękła ziemia tłumiła odgłos jego kroków; nagle stanął.
W jednem ze zrujnowanych domostw zobaczył światło, ale tak nizko, że widocznie był tam jakiś otwór do piwnic. W pierwszéj chwili chciał tylko zmykać, ale po namyśle położył się na ziemi i zajrzał w głąb przez szczelinę murowaną, obrosłą chwastami. Nikogo nie zobaczył, tylko posłyszał brzęk kluczów i domyślił się, że była to jedna z kryjówek marszałka.
Tedy interesy Sokołowa natchnęły go inną myślą. Widocznie sknera, wystraszony wypadkiem i ucieczką Narcyza, skarby swoje przenosił w nową skrytkę, złodziejowi nieznaną. Gdy za powrotem nie zastanie Szymona w izbie, będzie go podejrzewał o szpiegostwo i skarb znowu w inne miejsce ukryje. Należało go nie trwożyć. Wrócił tedy cichaczem na swe posłanie i udawał sen, który go zupełnie opuścił.
Doczekał się powrotu gospodarza i wtedy dopiero udał przebudzenie i podziw.
Stary był na to przygotowany, bo niósł gliniany dzban z wodą, i zaraz objaśnił swą wędrówkę.
— Ten gałgan porzucił to u studni. Jutro-by ktoś ukradł — i pić mi się chciało. No, no, lekki masz sen, jak na młodego. Ja-bo prawie nie sypiam. Za dużo jadłem z wieczora.
— A mnie się śniła okropność, że Narcyz pana zamordował. Czemu pan drzwi nie rygluje?
— A jakże! zasuwy bezpieczne. Zresztą goły rozboju się nie boi — odparł stary, ale ręce mu drżały, bo płomień latarni się chybotał. Zgasił ją, i zapewne w fotelu do snu się ulokował, bo Szymon najmniejszego szmeru więcéj nie usłyszał.
On bezsennie przeleżał do rana. Myślał z goryczą o tych pieniądzach, których kult upadla i których brak demoralizuje najszlachetniejszych, których pogardy naucza najwyższy ideał, a bez których najszczytniejsze dzieła ducha i myśli obyć się nie mogą.
I złorzeczył im, i pożądał ich na ratunek przyjaciela, i brzydził się tym starcem bezdusznym, i pragnął go sobie zjednać, i wreszcie, w téj gmatwaninie myśli, sam sobie wydał się wstrętnym.
Świt zaledwie rozjaśnił okno, gdy się zerwał.
Marszałek drzemał, skulony na fotelu, ohydny w swéj szpetocie i brudach. Szymon nie mógł na niego patrzeć, chciał się wymknąć niepostrzeżenie, gdy skrzeczący głos starego zatrzymał go.
— Cóż? Zrobiłeś przezemnie dobry interes?
— Ja? A to w jaki sposób?
— A no, przenocowałeś darmo. Kosztowałoby cię to najmniéj rubla w zajeździe. Dostałeś pieniądze na koszty, oszczędziłeś, to ci się chwali. Teraz mi za to urąbiesz drew i nastawisz samowar.
Szymon, oburzony, chciał wybuchnąć, ale po sekundzie namysłu poprzestał na pogardliwym ruchu ramion.
— A gdzież znajdę drwa? — spytał.
— Ze starego parkanu, tylko ćwieki wyjmuj i przynieś mi tutaj. Samowar znajdziesz w sionce. Herbaty nie pijam, tylko gorzkie ziółka, bardzo na żołądek skuteczne. Jeśli masz herbatę, możesz z mego samowara skorzystać. Bez śniadania nie odchodź, bo chłodno.
Szymona nareszcie śmiech ogarnął. Ta nagła uprzejmość stosowała się do zapasów w jego kobiałce. Gdy ją otworzył, stary już bez wezwania zaczął używać, stał się też rozmowniejszym.
— Cóż cię sprowadza do miasteczka?
— Sprawy sądowe ze szlachtą z Dubinek.
— Aha, stara historya! Ja się nigdy nie prawowałem, ani wierzyłem w loteryę.
— To téż to pana rządy w Sokołowie nagromadziły tyle tych spraw. Nikt nie pilnował całości granic, ani lasów. To pan wychował ten legion złodziejów i rabusiów!
— Mój drogi, ja pilnowałem dochodu, i miałem za zasadę brać z majątku, a nie dawać, bo to potwór, co oddawać nie zwykł. Teraz inne teorye. Wkłady, wkłady, kontrole, dozór! No, no, rezultat pokaże, czyj system był lepszy.
— Gdybyśmy teraz postępowali według pana recepty, tobyśmy powinni chyba iść grabić na gościńcu, bo po pana gospodarce w Sokołowie nie było już co brać.
— To kłamstwo! Zostawiłem wam kopalnię złota, a żeście głupcy i utopiści, to nie moja wina. Zresztą, jeśli jest tak źle, pocóż trzymacie taki majątek: sprzedajcie!
— Nie sprzedaje się tego, co się kocha! — ostro odparł Szymon.
— Otóż i wasza logika! Nie żądajcie téż od miłości procentów. Niechże wam wystarczy ideał. Kochajcież złodziejów, rabusiów, podatki, nieurodzaje, klęski, boć to wszystko akcesorya kochanego Sokołowa. A ja wam powiadam, że póki będziecie kochali ziemię, póty nie potraficie z niéj korzystać.
— A pan nie kocha swych pieniędzy?
— Kocham, gdy mi procentują; nienawidziłbym, gdyby odemnie potrzebowały nakładów! Zresztą, jakie tam te moje pieniądze! Parę tysięcy uciułanych ciężko na czarną godzinę. A ty co robisz ze swą pensyą? Dużo masz?
— Cześć wydaję, część wypożyczam.
— Gdzie? Ja-bym miał dla ciebie pewną lokatę.
— Dziękuję panu, ale takiego procentu, jaki tam dostaję, nikt mi nie da.
— Ile-ż? He?
— E, pan się na takich rachunkach nie zna! — roześmiał się Szymon.
Wstał i pożegnał starego, bo dzień się uczynił, a do sądu miał kęs drogi po błotnistych zaułkach. Chciał téż przed wywołaniem spraw pomówić z Borysowiczem, prawnikiem sokołowskim.
Marszalek, na dowód swych wielkich łask, dał mu olbrzymi klucz od furty w murze ulicznym: więc nie potrzebował przechodzić przez żydowski cmentarz; zostawił téż w ruderze konia i wózek i wydostał się na ulicę.
W chwili, gdy furta zamykała się za nim, stanęła przed nią bryczka, wypleciona łozą, zaprzężona w parę chudych koni.
Spojrzał i kilka kroków postąpił, podając rękę do wysiadania kobiecie, ubranéj w wytarty paltocik, przemokłéj i zziębłéj.
Uśmiechnęła się do niego życzliwie.
— Pan wychodzi od mego wuja? Co się stało? — rzekła.
— Ot, ciekawy go byłem, więc się wkradłem fortelem. Pani zapewne za interesami... Może w czem wyręczyć lub usłużyć?
— Dziękuję panu; ja tylko do wuja mam interes i wracam corychléj. Jeszcze kartofle niewybrane. A u was w Sokołowie co słychać? Gorzelnia prędko ruszy?
— Za parę tygodni. Zresztą u nas, jak wszędzie, pospolita bieda i kłopoty! Mam prośbę do pani i, jeśli wolno, wstąpię do Horodyszcza w powrocie.
— I owszem. Pan Baha nawet był w strachu, czy pan na niego nie gniewny, że tak dawno nie był. Ja też się dziwiłam, że ani Sewera ani pana nie widać. Chciałabym wam sprzedać kartofle.
— Dobrze, bo potrzebujemy dokupić.
Podała mu na pożegnanie rękę, i odszedł, raz jeszcze się za nią oglądając. Była dla niego ideałem kobiety dobréj, poważnéj i myślącéj. A wiedział, jak ciężki żywot miała, i miał dla jéj pracy niewdzięcznéj, a spełnianéj tak spokojnie i ofiarnie, bezmierne, serdeczne współczucie.
Podczas ich rozmowy parobek-woźnica wyładował z bryczki jakieś toboły i dzwonił z całych sił do furty.
Spodziewał się ukazania Narcyza i aż odskoczył gdy ujrzał przed sobą strasznego marszałka z kijem w ręce.
— A ty, ośle, jak śmiesz dzwonek mi urywać! — zaskrzeczał wściekły stary.
Chłop się usunął za swoją panią.
— A to ty! No chodź-że, chodź! — łagodniéj na jéj widok ozwał się garbus.
Kobieta weszła, za nią parobek wniósł toboły, na ganku je złożył, i na skinienie starego co rychléj na bryczkę się schronił.
Marszalek furtę zamknął i wprowadził kobietę do swéj jaskini.
Pochyliła się do jego ręki, ale się usunął i, wspiąwszy się na palce, w policzek ją pocałował.
— Ko, no, jakże się masz? Przeziębłaś. Siądź przy kominie. Cóż, zdrowaś?
— Dziękuję wujowi. Nie mam czasu ani możności na chorobę. Dzięki Bogu za zdrowie, bo inaczéj, to-bym nie wydołała. Przywiozłam wujowi procent.
— Nie mnie! Zkąd-że! Meirowi Wolenblumowi! Dobrze, dobrze! Był tu u mnie wczoraj; pytał o kapitał. Nie mogłabyś go spłacić?
— Oj nie, wuju! — odparła zgnębionym głosem. — Doprawdy nie mogę! Tak ciężko!
Siedziała u komina, dobyła z kieszeni stary pugilares, chciała dobyć pieniądze; ale na tę wzmiankę o kapitale ręce jéj opadły, i przerażone oczy, jakby na widok zmory, wlepiła w starego. Te oczy jéj bardzo piękne były i twarz miała młodą i ładną; ale, patrząc na nią, nie myślało się, ani o młodości, ani o piękności: taki te rysy miały wyraz powagi i skupienia, takie te oczy myślące były i smutne.
— Ano, jak nie możesz, to go jeszcze ułagodzę; może zechce więcéj procentu za prolongatę — rzekł stary, patrząc na pugilares.
— I tego nie mogę, wuju. Dwanaście płacę; nie mogę więcéj.
— Bajesz! Kto nie może spłacić kapitału, musi płacić procent, jakiego zażądają! Cóż to, myślisz, że taki Meir pyta: możesz czy nie? Wy, kobiety, macie wyobrażenia i frazesy z poezyi i romansów. No, dawaj pieniądze!
Kobieta opanowała się. On miał słuszność. Ofiara nie targuje się z oprawcą.
Podała mu pieniądze; zobaczył, że zostało jeszcze w pugilaresie kilka rubli.
Przerachował i schował zwitek do kieszeni.
— Jeszcze mi daj dwa ruble na zmianę wekslu.
— Możeby ten sam został — prosiła.
— Jak nie znasz prawa, to nie bredź. Kiedy ci mówię, to trzeba. A to utrapiona dziewczyna! Czy ty myślisz, że ja co z tego korzystam, że cię od ruiny ratuję? Jeśli mnie masz uczyć i targować się, to umywam ręce.
— Ależ nie, wuju, przepraszam. Jeśli trzeba, to proszę. Szkoda mi tych dwóch rubli, bo chciałam w miasteczku załatwić parę sprawunków.
— Jak nie będziesz miała, to nie stracisz.
Roześmiała się.
— O, już co ja stracę na siebie, to chyba budżetu Horodyszcza nie obciąży.
— No, no, to ci się chwali. Wydawać grosz na to, co się zje, albo co się znosi, to grzech. Tacy nigdy do pieniędzy nie przyjdą. Pamiętajże o następnym terminie, 17-go grudnia.
— Pamiętam, trzysta rubli — odparła zamyślona.
— A nie chybisz? Bo ten Abram Fisz, to awanturnik i grubijanin.
— Zapłacę, wuju, byle mi kapitału nie wypowiadano, bo doprawdy nie mogę sobie teraz dać rady.
— Ano, moja droga, tego się zawsze spodziewaj. Powinnaś wynaleźć źródła dochodu.
— Zkądże, wuju? Horodyszcze ledwie wystarcza na procenty. Żyjemy jak nędzarze, nie bywamy nigdzie, nie trzymamy ni służby osobistéj, ni koni cugowych. Robię, ile mogę.
— Aha, szkoda lasu.
— Byłaby szkoda, gdyby się te pieniądze straciło na zbytki. Ale na kuracyę mamy i... za kilka lat jéj życia nie żal pieniędzy.
— Żyłaby, ile jéj było przeznaczono. To wszystko romanse i brednie! Ona się zapracowała, zastępując safandułę męża, i tak musiało się skończyć tam, gdzie głową domu jest kobieta.
— Dlaczegóż wuj nam urąga! Matka moja nie chybiła nigdy słowu, ani obowiązkom, i ja wujowi nigdy zawodu nie uczyniłam.
— Zobaczymy: jeszcze dużo lat i pracy przed tobą. Ja ci powiem, że będę o wiele spokojniejszy, gdy ty wyjdziesz za mąż. To najlepszy dla ciebie rachunek.
Dziewczyna żachnęła się niecierpliwie.
— Nikt mi w życiu nie pomagał i rachuję tylko na siebie. Mężczyźni się żenią dla posagu, ale kobiety dla posagu nie wychodzą za mąż. Co prawda, i amatorów na to by nie znalazły. Tyle lat sama się kołacę na świecie, to i do końca się dokołacę. Byle ojciec miał spokój i moje słowo w interesie było święte.
Gdy to mówiła, znikło przygnębienie z twarzy i smutek oczu pokrył blask zawziętości. Wstała i wyprostowała się hardo. Stary ukośnie, z pod brwi się jéj przypatrywał.
— To bardzo chwalebne. Owszem, owszem, procenty płać: ja ci ile mocy pomogę. Daję dowód, że mam do ciebie zaufanie, jeślim ci obiecał pośrednictwo z wierzycielami. Spytaj-no, czybym to chciał uczynić dla tego fanfarona z Sokołowa, albo dla tego szachraja Ilinicza.
— Co do Seweryna, to wuj się uprzedza. On pracuje i nie traci, ale ma istotny odmęt i chaos na tych obszarach. Żeby wuj mu pomógł, tobym wujowi tak była wdzięczna, tak wdzięczna...
Oczy jéj strzeliły serdeczną prośbą i wyciągnęła doń obie dłonie. Stary się żachnął.
— A mnie po kiego licha twoja wdzięczność potrzebna! Poszyję sobie z niéj koszulę, czy kupię chleba? A tobie radzę myśleć o sobie. Masz dosyć kłopotów i roboty. Nie zajmuj się losem innych. Ten twój protegowany kuzynek pierwszy drwi z ciebie i obmawia cię po okolicy.
— Nie wierzę temu, a choćby i tak było, to nie racya, abym ja podobnem płaciła. Wuj Sewera nie zna. On jest gwałtowny i hardy w swéj biedzie, ale nie jest próżniak i fałszywy. Zła dola uczyniła go ostrym i zawziętym, ale mu nie popsuła szlachetnego gruntu. On jest bardzo uciśniony, i doprawdy nie z własnéj winy, więc mu warto pomódz i wesprzeć. Zresztą my wszyscy cierpimy i męczymy się z winy okoliczności: czyż się godzi w takich warunkach między sobą być w niezgodzie!
— Tak, tak, wołaj na puszczy, ty głupia! Wierz w dobroć ludzką, apostołuj i czekaj, aż kogo nawrócisz! Doczekasz się głodnéj śmierci! Gdy po śmierci matki byłaś w położeniu bez wyjścia, pomógł ci Sewer, czy kto z tych szlachetnych? Przyszłaś tu, do lichwiarza, do Harpagona, do kaleki znienawidzonego przez wszystkich, do wyrzutka społeczeństwa, do potwora, i ten cię poratował. Pamiętasz!
— Pamiętam, wuju, i wdzięczna jestem — rzekła dziewczyna, spoglądając na niego tak życzliwie, jak chyba nikt w życiu na niego nie patrzał. Stary odwrócił oczy, jakby zawstydzony tym wzrokiem, zamamrotał coś do siebie i zapomniał co miał daléj mówić.
— To wszystko brednie! — wybuchnął po chwili. — Ja jestem potwór, to prawda, i szczycę się z tego. Nienawidzą mnie, i owszem! Pogardzają, to mnie cieszy! A pieniędzy moich nikt nie zobaczy, figa! A ten, co rachuje na spadek, jest głupi! To im powtórz!
— Ależ, wuju, Sewer tylko na siebie rachuje; on nie marzy nawet o wuja pieniądzach.
— I niech nie marzy! Chciał jego ojciec Sokołowa; wydarli mi ziemię, oszacowali niesprawiedliwie: niechże się nasycą, niech mają, niech się przekonają jaka smaczna! Między nami kwita.
Wiedziała, że go nie przejedna, ani przekona: więc po chwili milczenia zmieniła temat.
— Przywiozłam wujowi trochę legumin i wędliny. Możeby Narcyz wypakował.
— Niema Narcyza. Okradł mnie, i wypędziłem! Wstąpił tu do mnie Łabędzki z Sokołowa i pomógł pojmać łotra. Ten Łabędzki co to za jeden? Gada jak z książki.
— To jest człek bez skazy i zarzutu, który życie-by za Sewera dał. Dawny jego kolega i wierna dusza.
— Ty zawsze w poezyę się bawisz. Musi w tém mieć swój interes, ale porządnie wygląda. Podobał mi się.
Uśmiechnęła się mimowoli.
— Dziękuję ci za pamięć! Ubogi jestem, stary, samotny. Wspomódz mnie to dobry uczynek. Pamiętaj téż, przyślij mi kiedy żywego drobiu. Muszę czasami dać prezent twoim wierzycielom. Wtedy łatwiéj mówić o prolongacie!
— Dobrze, wuju. Ojciec też mi polecił prosić, czy nie udzieliłby mu wuj starych dokumentów do przejrzenia. Zapewne ma wuj sporo tych szpargałów.
— Mam i, jak dla ciebie, to dam darmo! Bo trzeba ci wiedzieć, że to się płaci, a jakże! utrzymanie archiwów kosztuje. Ja tylko dlatego trzymałem Narcyza.
Dziewczyna nie zdobyła się na podziękowanie za tę łaskę. Dławiła ją przykrość, przymus, wstręt do tego człowieka, i wyrzucała sobie to uczucie, chcąc gwałtem uważać go za dobrodzieja.
Stary wziął swe drogocenne klucze i poprowadził ją do składu.
Tam, w jakimś kącie, zwalone na kupę, spleśniałe, pogryzione przez myszy, leżały stosy starych fascykułów, których utrzymanie miało tyle kosztować.
— Bierz! — rzekł wspaniałomyślnie.
Zabrała, ile mogła unieść, i na chwilę rozjaśniła jéj się twarz, na myśl przyjemności, jaką sprawi ojcu. Zaczęła też zaraz żegnać starego, który ją aż do furty przeprowadził, przypominając, jak litanią, szereg terminów procentowych.
Gdy się znalazła sama na ulicy, odetchnęła. Parobek upakował papiery i spytał dokąd jechać. Zamyśliła się, rachując w pamięci stan swéj kasy.
Wyjechała z zamiarem nabycia produktów do śpiżarni i zrobienia kilku sprawunków dla siebie.
— Wstąpimy na rynek po sól, ćwieki i sznury i wracamy do domu — zadysponowała.
Chude koniki, trzęsąca bryczka i jéj zbiedzona postać — utonęło wszystko we mgle i błocie. Na rynku targowała się uparcie, kupiła jeszcze za pozostałe pieniądze trochę tytoniu dla ojca i ruszyła z powrotem.
Głowę miała pełną rachunków, kłopotów, myśli ciężkich a poziomych o codziennych troskach i niedostatkach, że nawet nie uważała, iż przed promem stało kilka powozów i bryczek, pełnych obywateli z sąsiedztwa.
Gdy się z nimi zrównała, poznała Ilinicza, szwagra Sokolnickiego, elegancki zaprząg bogacza Zagrodzkiego i jeszcze kilku znajomych.
Wszyscy jéj się ukłonili zdaleka, dość chłodno jak przystało kłaniać się pannie ubogiéj, dziwaczce, z któréj drwili mężczyźni młodzi, a kobiety krytykowały za „oryginalne” zajęcie.
Tylko Ilinicz z powozu wysiadł i zbliżył się.
— Witam panią. Czy także z pogrzebu?
— Nie. Ojciec niezdrów i myślę, że i bez nas było tam pełno i nikt naszéj nieobecności nie zauważył.
— Świetny był pogrzeb i wspaniała stypa. Co prawda, synowcowie wzięli pół miliona.
— Słyszałam, że chcą majątki sprzedać.
— Podobno. Przynajmniéj żaden nie chce się tu zakopać.
— Ależ to zgroza! Tacy bogaci! — zawołała ze zwykłą bezwzględną szczerością.
— Dlatego właśnie nie chcą zostać nędzarzami.
Rzucił okiem na jéj bryczkę, pełną siana, na chude szkapy, na paltocik rudy ze starości.
— Słyszała pani ostatnią plotkę? — spytał, głos zniżając.
— Plotkę, ja? Ten towar nie dochodzi do Horodyszcza.
— Jeden ze spadkobierców, inżenier, zdmuchnie zapewne Nikę Zagrodzką, z przed nosa naszemu Sewerowi.
— Ja nawet nie słyszałam, że Sewer o nią się stara! — odparła zdziwiona.
— On się nie stara, bo cymbał! A ja przysięgnę, że gdyby tylko słowo rzekł, miałby miliony i śliczną w dodatku żonkę! Ale on codzień bardziéj tetryczeje i nigdy dobréj rady nie słucha. Jeśli chybi polowania w przyszłą niedzielę, to przepadł, bo Sokołowa bez bogatego ożenienia się utrzymać nie zdoła.
Prom przybił do brzegu, zrobił się ruch i wołania. Ilinicz się śpieszył.
— Panno Barbaro! Jeśli kogo, to on pani tylko posłucha. Proszę go namówić. A teraz całuję rączki, uszanowanie ojcu!
Przejechali wszyscy, ona na szarym końcu. Żyd, rachując srebrniki bogaczów, jéj się ukłonił, i gdy mu płacić chciała, głową potrząsnął.
— Panientki pieniądzów ja nie wezmę! To niech idzie na ten rachunek, co jak ja się spalił, to żona i dzieci zimowały w Horodyszczu. Czy ja cham, żebym był niewdzięczny? Niech panienka zdrowa będzie!
— Dziękuję Gdali! — rzekła z uśmiechem, uradowana bardzo czemś tak rządkiem, jak wdzięczność.
Za promem powozy rozdzieliły się na wsze strony, tylko jeden toczył się drogą panny Barbary.
— Cości się przytrafiło panu Zagrodzkiemu! Ot, stoją w błocie! — rzekł parobek z ukrytym tryumfem, że i bogacz ma wypadek, jak każdy śmiertelnik.
Powóz istotnie znieruchomiał na grobli obok zawrotu do Horodyszcza; koń jeden leżał, stangret i lokaj chodzili wkoło niego.
Bryczka panny Barbary zrównała się z nimi. Nie znała bogaczów od niedawna osiadłych w dobrach, które niespodzianie im spadły po bezdzietnym wuju; chciała ich minąć: ale wtem młoda panna, która wraz ze służbą oswobadzała konia z uprzęży, spojrzała na nią i zagadnęła żywo:
— Przepraszam panią. Może dostanę szpilkę?
— Szpilkę, i owszem, ale może czem więcéj mogę służyć. Dom mój bardzo blizko: może przysłać ludzi? Koń, jak widzę, ma zapalenie.
— Stokrotnie pani dziękuję — wmieszał się pan siedzący w powozie i widocznie zupełnie bezradny i znudzony wypadkiem. — Mówiłem córce: nie brać koni tych na takie historye, jak pogrzeby o mil sześć, na chłód i wiatr. Teraz dopiero awantura. Przepadnie szkapa cenna i osiedliśmy na mieliźnie. Ach, ta prowincya, co za utrapienie!
Wysiadł z powozu i, dopiero skończywszy biadanie, przedstawił się:
— Jestem Zagrodzki, a to moja córka. Niko, podziękuj-że pani!
Ale panna Nika, zaabsorbowana koniem, wzięła machinalnie szpilkę i odeszła na miejsce wypadku. Stangret właśnie zabierał się do puszczenia krwi z szyi.
— Pani zapewne z Horodyszcza — mówił daléj pan Zagrodzki, chcąc zagadać bezprzykładną niegrzeczność córki. — Słyszałem o pani tyle chwalebnych rzeczy, że prawie rad jestem wypadkowi, który mi dał sposobność poznajomienia się. Dwór pani wygląda niesłychanie malowniczo i ma opinię zaklętego zamku.
— Jest to stara rudera i pustka — uśmiechnęła się, nieskora do zaprosin i nowych znajomości.
— Czy to prawda, że tam są prawdziwe duchy? — spytał Zagrodzki naiwnie i seryo.
— Tak, Horodyszcze posiada tę sławę — odparła wymijająco. — Stare domy mają zawsze legendy. Żegnam pana, przyślę natychmiast ludzi do pomocy.
Ukłoniła się i trąciła parobka, który gapił się ciekawie na operacyę.
Ruszyli, ale wtem panna obejrzała się i zawołała:
— Przepraszam, minutkę!
Podeszła do bryczki, ocierając ręce batystową chusteczką, i teraz dopiero przyjrzała się pannie Barbarze i jéj koniom.
Była to dziewczyna wysoka i piękna, elegancko ubrana, w ruchach trochę szorstka, o spojrzeniu tak śmiałem, że aż prawie zuchwałem, z odrobiną lekceważenia i wielką pewnością siebie w wyrazie twarzy. Musiała być milionerką, żeby sobie na podobny szyk i wyraz pozwolić.
Ruchem koleżeńskim podała rękę pannie Barbarze i uścisnęła mocno.
— Nika Zagrodzka, do usług pani. Operacya się udała, koń będzie zdrów, jeśli mu pani da u siebie parę dni odpocząć.
— Z całą przyjemnością — odparła panna Barbara, ubawiona oryginalnym tonem i obejściem. Ona na swéj prowincyi nie znała jeszcze takich zagranicznych typów z końca wieku.
— Ale i u nas pani musi przyjąć w gościnę, póki stangret nie sprowadzi z domu konia na zmianę. Ojciec mnie już ogadał, że to ja wybrałam te konie. Proszę temu nie wierzyć. Proponowałam, że go zawiozę sama wolantem, memi jukierami z groomem. To jego pomysłu było to patryarchalne lando z całym ceremoniałem.
— Ależ, Niko, wolantem, żebyś powoziła sama, na pogrzeb! Tego jeszcze nikt nie widział.
— Toby zobaczyli! I cóżby się stało? Słońce-by się nie zaćmiło, ani ziemia w posadach nie zadrżała? Wszelką nową rzecz ktoś pierwszy wprowadził. Cóż, przyjmie nas pani?
— Naturalnie. Myślę tylko, jak się zabierzemy — odparła panna Barbara ubawiona.
— Bardzo prosto! Pani furman odda mi swój bat i lejce: zawiozę państwa.
Taki był stanowczy ton, że parobek już na ziemię się zsunął i patrzał z zachwytem na zuchowatą pannę.
Ona bardzo zręcznie zajęła jego miejsce i obejrzała się na ojca, który dużo trudniéj gramolił się na bryczkę.
— Niewygodnie! — rzekła panna Barbara.
— Ale ojciec udaje! — wtrąciła panna Nika. — Zeszłego lata używał przecież wózków góralskich w Zakopanem. A te wehikuły we Włoszech pamięta ojciec?
— Pamiętam! Poznałem dzięki tobie wszelkie sporty. Uważajże gdzie jedziesz. Drogi nie znasz. Czy to tu łaskawa pani?
— Dobry stangret ma intuicyę — odparła Nika skręcając z grobli na lewo.
Ranna Barbara milczała. Nika obejrzała się na nią, uśmiechnęła i rzekła:
— Idę o zakład, że wiem, co pani myśli w téj chwili. Myśli pani: czem ja ich nakarmię tych gości nie w porę? Pewnie to wybredne i grymaśne i za gościnę odpłacą obmową mojéj kuchni i spiżarni! A co, zgadłam?
Śmiech jéj odsłonił ładne zęby i starł z twarzy wyraz pogardy. Była bardzo ładna.
— Niezupełnie zgadła pani, bo mego ubóstwa się nie wstydzę, a do obmowy zbyt przywykłam, żeby ją za coś szczególnego uważać. Dam państwu mój obiad, i basta. Jestem przekonana, że w podróżach trafiało się państwu gorzéj.
— Ma pani słuszność. Pamiętam parę lat temu wycieczkę zbiorową w Schwarzwaldzie, pieszo. Dwa tygodnie wędrowaliśmy, nocując i obiadując po oberżach lub chatach. To była uciecha! Tutaj nikt o tém pojęcia nie ma!
— Ach, co za wspaniałe świerki! — wykrzyknął Zagrodzki.
Wjechali w czarną aleję, na któréj końcu widać było starą bramę murowaną i sklepioną, daléj — szarą massę budowli.
— Pyszny jest ten, niedający się naśladować, koloryt staroświecczyzny! — rzekła Nika, batem bramę wskazując.
— Nie mam środków, by to odnowić! — wtrąciła panna Barbara.
— Co! odnowić! Pacykować wapnem takie mury, wstawiać cegły nowe w takie szczerby! Ma pani tak inteligentną twarz, a mówi pani takie barbarzyństwa!
— A pani zapatruje się na to okiem turystki. Ruiny mają wdzięk dla tych, którzy w nich żyć nie potrzebują. Ja po za malowniczością widzę przedewszystkiem dziurawe dachy i szpary murów, przez które wicher i mróz się wciska. Była to niegdyś ogromna fortuna i dwór do niéj był zastosowany. Teraz, gdy folwarki odpadły, lasy w Gdańsku, dostatki poszły na różne opłaty, taki dwór utrzymywać, to nad siły téj trochy ziemi, która przy nim została. My zajmujemy w domu kilka zaledwie pokojów, a reszta to tylko ciężar!
— Więc kiedy stoi pustką; czemu pani tego nie zużytkuje? W tych stronach brak gliny. Ja sam cegłę kupuję po bajecznych cenach i sprowadzam zdaleka. Takie mury to kapitał.
Zagrodzki wprawnem okiem dorobkiewicza już je taksował.
— Tak, tylko, by to spieniężyć, trzeba burzyć — rzekła z naciskiem panna Barbara — a nam tu burzyć nie wolno!
Zagrodzki spojrzał na nią zdziwiony twardym tonem i cofnął propozycyę, którą już miał na ustach. Wjechali pod sklepienie bramy i stanęli na wielkiem podwórzu, które otaczały trzy murowane budowle. Front zajmował pałac stary, dachówką kryty, ozdobiony dwiema wieżyczkami na końcach i olbrzymim podjazdem na słupach, wzniesionym wysoko i murowanym. Z obu stron wznosiły się oficyny, z których jedna miała drzwi zabite, druga widocznie służyła do użytku gospodarstwa.
Gdy wjeżdżali z bramy, od ganku domu odchodziła para koni w bryczce.
— O, my nie pierwsi goście! — zauważył Zagrodzki.
— Co za sznitowna para szkap! — dodała panna.
— To mego kuzyna z Sokołowa zaprząg. Kocha się on w koniach i duże chowa stado. Te, zdaje mi się, są częścią szóstki, którą ma na sprzedaż.
— To pierwsze rasowe, które tu spotykam! — rzekła Nika, oglądając się raz jeszcze za końmi.
Sewer stał jeszcze na ganku, poznawszy zaprząg kuzynki, ale na widok obcych zniknął w głębi domu.
Wysiedli i oni; chłopak w siermiędze nadbiegł od oficyny i odebrał konie. Weszli do ogromnéj ciemnéj sieni, ubranéj w łosie rogi wraz z czaszkami, pamiątki dawnych świetnych borów i łowów. Nika zaraz je pochwaliła, Zagrodzki rozglądał się wkoło, po niszach i framugach, i czarnych ponurych kątach. Czarne jakieś portrety pokrywały resztę ścian. Czysto tu było i pusto, ale wiała jakaś pleśń tradycyi, rodowych tajemnic i smutku. Zdjęli okrycia, panna Barbara otworzyła ciężkie, nabijane mosiężnemi ćwiekami drzwi i wprowadziła ich przez pusty pokój bilardowy do wielkiéj sali, zajmującéj prawie cały środek domu, z parapetowemi drzwiami na ogród.
Ciemno i tu było i dość chłodno, jak zwykle w salach, gdzie mieszkańcy nigdy w zwykłym trybie życia nie mieszkają.
Ściany wszystkie były malowane al fresco, przedstawiały bogów Olimpu i arkadyjskie winobrania i pląsy. Dziwnie te swawolne sceny odbijały od mebli starych i zniszczonych, od jesiennego nieba za oknem, i od téj jedynéj dziedziczki dawnéj świetności, któréj oczy mówiły tylko o trosce bezustannéj, a strój świadczył o ubóstwie.
— Chłodno tu; zaraz każę zapalić na kominie i poproszę ojca — rzekła, przepraszając, że ich na chwilę samych zostawi.
Nika już była pochłonięta oglądaniem fresków, Zagrodzki stanął w zachwycie nad starym gobelinem. Basia wyszła.
— Chciałabym mieć tę salę u siebie! — rzekła Nika. — Te freski są bez zarzutu. Co za przejrzystość powietrza, jaka świeżość koloru! Patrz, ojcze, pod ten strumień wina, które ten młody grek leje: chciałoby się puhar podstawić!
— A ten gobelin wart tysiące. Patrz, co za perspektywa! A te drzewa! Przepyszne. Gdyby chcieli to sprzedać, zaraz-bym kupił.
— Tylko niech-że raz, tatko, ze swemi pieniędzmi nie wyjeżdża! Już mówiąc o tych murach na cegle, spisał się tatko, żem aż mowę straciła ze zgrozy. Że też tatko nie może się oswoić z pojęciami tych ludzi!
— Ależ to baukruty! — szepnął jéj do ucha.
— Baukruty, ale nie kramarze! Oni sprzedadzą plon ziemi, ale nie pamiątki. Oni może zginą, i prawdopodobnie to nastąpi, ale zginą w swych ruinach, nie tknąwszy dziedzictwa i zbiorów przodków. My, dorobkowicze, tego nie rozumiemy, ale powinniśmy o tém wiedziéć i nie zaczepiać ich stylem końca wieku. To są lunatycy, idący w przepaść; szkoda mi ich, jak szkoda wszystkich niedościgłych ideałów lub przebrzmiałych haseł.
— Ja teraz wierzę, że strachy tu chodzą! — rzekł Zagrodzki, oglądając się — i pomimo twego zachwytu dla téj sali, w takim domu za żadne skarby mieszkać-bym nie chciał!
Nika nic nie odpowiedziała. Stanęła u okna i patrzyła w ogród. Czarny był i ponury od świerkowych szpalerów, które szły bardzo daleko i po nad któremi w głębi widać było jakiś dach z kopułą.
— To zapewne grobowa ich kaplica! — rzekł Zagrodzki, stając obok córki i wzdrygając się od chłodu. — Słyszałem, że Oyrzanowski to odludek i uczony i że ta panna sama całą tę ruinę utrzymuje na barkach. Co za szaleństwo!
— Dlaczego? — zaprzeczyła żywo Nika. — Ma stanowisko, cel w życiu, jest człowiekiem. Ja-bym się z nią zaraz zamieniła na pozycyę.
— A tobie czegóż brakuje? — oburzył się Zagrodzki.
— Właśnie to nieznośne, że mi nic nie brakuje. Jestem próżniaczą panną na wydaniu. Nie znam położenia bardziéj upokarzającego i bardziéj niewolniczego.
— Niko, żeby twoja matka to słyszała...
— Toby dostała spazmów: wiem o tem, więc jéj w swe poglądy i myśli nie wtajemniczam. Mam przesyt rozrywek, zbytków, wygód i bezczynności. Jeśli już muszę swą karyerę zakończyć małżeństwem, to pójdę za bankruta, gracza, rozrzutnika, żebym musiała pracować dla chleba i mieć życie piekielne.
— Winszuję. Ja, com nędzę przebył za młodu, zaręczam ci, że to łamie równie ducha, jak ciało, i tylko twoja szalona głowa mogła wymyślić podobne niedorzeczności.
Nika znowu się zamyśliła, a Zagrodzki poszedł próbować ciepła pieca, gdy drzwi się rozwarły i, poprzedzany przez córkę, wszedł do sali sam gospodarz.
Był to człek chudy, łysy, w okularach, trzymał się pochyło, ale miał bardzo myślącą i piękną twarz, otoczoną siwym zarostem, i ruchy człowieka, który w biedzie i samotności nie zapomniał tradycyi wysokiego rodu i światowych obyczajów.
Po formalności prezentacyi rozpoczął zaraz rozmowę żywą i zajmującą, okazującą, że wiele czytał, badał, kształcił się, szedł za postępem i nowemi wiadomościami.
Zagrodzki, który całe życie prawie spędził w Austryi, aż się zdziwił, jak ten spleśniały szlachcic znał tamtejsze stosunki, stronnictwa, położenie ekonomiczne. Nika podziwiała jego głos i wzięcie, ruchy jego rąk suchych i arystokratycznych, jego profil cienki i rasowy. Stanowił on doskonalą całość z tą salą tradycyjną, z tym domem, ogrodem — z całą staroświecczyzną świetnego rodu.
Panna Barbara znowu wyszła i słychać było, że za drzwiami krzątała się zapewne, przygotowując obiadową zastawę. Rozmawiała z kimś niewidzialnym i Nika niechcący podsłuchała rozmowy.
— Ależ, Sewer, od obiadu cię nie zwolnię, ani pozwolę, byś dziwaczał na wzór stryja! Musisz wyjść i zapoznać się.
— A ja ci mówię, że nie chcę. Za tydzień cały powiat będzie pleść, żem się zapisał do konkurentów téj panny. Dosyć nadrwiłem sam z téj kliki, bym się narażał na pozór nawet podobnéj podłości. Nie chcę ich znać! Zresztą w téj kurcie i długich butach nie mogę się pokazać. Weź zadatek na kartofle, daj mi co przegryźć i wypuść mnie ztąd z duszą.
— Z duszą! Czy myślisz, że ją stracisz, gdy poznasz panną Zagrodzką?
— Właśnie mnie jaka panna może zajmować! Mało mam biedy i kłopotów? I gdzie ten przeklęty Szymon siedzi dotychczas!
— Obiecał, że tu wstąpi, gdy sądy pokończy. No, prędzéj, idź do ojca, przebierz się trochę i przychodź, bo obiad podają!
— Nie przyjdę — odparł stanowczy głos, i kroki zmierzały do drzwi.
Panna Barbara zatrzymała go widocznie i zrobiło się w sali cicho na chwilę. Jakiego użyła argumentu, niewiadomo, ale wreszcie ozwał się głos mężczyzny burkliwy, ale już uległy:
— Ty mnie do grobu wpędzisz swą wolą! Wolałbym iść bydło paść, niż panny bawić, i jeszcze takie zagraniczne, opchane złotem.
Nika odeszła od drzwi, bardzo ubawiona. W téj chwili chłopak w siermiędze wniósł pęk drew i rozpalił suty ogień na kominie, a za nim weszła panna Barbara, pozostawiając drzwi otwarte.
— Pani musi być zapracowana — rzekła Nika. — Jest pani i gospodarzem i gospodynią!
— Prawie. Zdrowie ojca nie pozwala mu zajmować się zarządem, a o wyręczycieli trudno. Robię, co mogę! Mam jednak pomoc. Mieszka u nas w oficynie pan Baha, geometra, ten pracuje wiele, i bardzo dla mnie dobry; w razach ważnych staje mi do obrony kuzyn z Sokołowa i jego alter ego, Szymon Łabędzki.
— Tego znam z moich wędrówek po lasach i błotach okolicznych. To jest człowiek zachodni, wykształcony, na podrzędnem stanowisku. Takich się tu nie spotyka, i dlatego wszystko jest w dzikości i upadku. Wielkie posiadłości przy dozorcach ciemnych, zdemoralizowanych i próżniakach — to ruina.
— Ma pani zupełną racyę, i Łabędzki cytuje mi to zawsze, jako główny powód naszej biedy.
— A jego przykład pewnie nikogo nie nawrócił.
— Przeciwnie, jest ogólnie nienawidzony.
— Miłe tu są stosunki i położenie! To życie tutejsze robi na mnie wrażenie losu człowieka w zimie i lesie opadniętego przez zgłodniałe wilki: pożarły już jego konia, i już jego samego szarpią. Jaki hart trzeba mieć, by to znosić!
— To nie hart, to obowiązek tylko — spokojnie odparła panna Barbara.
Stały, rozmawiając, obok drzwi, po za które wciąż zerkała Nika. Wreszcie ze zwykłą żywością rzekła:
— Dom państwa to istne muzeum. Tam zapewne to sala jadalna. Co za ciekawe portrety! Można je obejrzéć?
— Ależ i owszem! To całe szeregi antenatów.
Weszły. Sala wyglądała na refektarz klasztorny: długa, wązka, do pół ścian wykładana drzewem. Starożytny świecznik wisiał nad stołem, ścianę w głębi zajmowały szafy gdańskie, okna długie i wązkie mało dawały światła. Szeregi starych portretów zaciemniały ją do reszty. Wśród nich przedewszystkiém zwracał uwagę jeden, okryty firanką z ciemnego sukna.
— Co to jest! Czy w rodzie państwa był zdrajca, jak wenecki Marino Faliero? — zagadnęła Nika.
Panna Barbara sekundę zawahała się z odpowiedzią.
— Nie, to portret kobiety! — odparła wymijająco, ale Nika nie dała za wygraną.
— Dlaczegóż ją zasłonięto?
— Była to zła kobieta i portret jest bardzo przykry. Ojciec twierdzi, że oczy jéj chodzą za człowiekiem i pozostają nazawsze w pamięci: więc zasłonięto malowidło.
— O, pani mnie zbywa byle czém! Słusznie, za świeża znajomość na tajemnice rodzinne. Gdy się lepiéj poznamy, opowie mi pani tę legendę.
Basia nic nie odparła i rozmowa się przerwała, bo w téj chwili z bocznych drzwi wszedł Sokolnicki i sekundę się stropił, widząc je przed sobą.
Basia zapoznała ich z sobą, i Nika, zaciekawiona podsłuchaną rozmową, przyjrzała mu się uważniéj.
Był wysoki, barczysty, opalony, jak każdy przeciętny obywatel. Głos i rysy mu zgrubiały, barki rozrosły się w zajęciu na dworze bez względu na pogodę i porę roku. Miał oczy bystre, prawie zuchwałe, a jednak w głębi smutne, jakby krył zazdrośnie tajemne bóle i utrapienia; na czole, które białością ostro się odcinało od reszty twarzy, miał już kilka głębokich brózd natężenia myśli i troski, profil orli, ostry i zawzięty, wybitny rys rodu, który miał także Oyrzanowski i, lubo łagodniejszy, panna Barbara.
Taki sam profil mieli ci wszyscy rycerze i karmazyny na portretach, nawet biskup rozparty na fotelu w swoich fijoletach, nawet kilka prababek w sztywnych czepcach i z różańcem w ręku.
— Pan Ilinicz wyglądał pana na pogrzebie — zaczęła rozmowę Kika.
— On każdego po sobie sądzi — odparł Sokolnicki nieuważnie.
— Dlaczego? — spytała panna, a w oczach jéj błysnęła przekora.
— Bo bez niego nie obejdzie się żadna ceremonia w okolicy i żadne widowisko. Życie przejeździ i umrze na bryczce. Pan Woyna nie był mi ni swat, ni brat, a że magnat, tém bardziéj nie miałem ochoty się fatygować. Będzie mu ziemia lekka i beze mnie.
— A pan wie, że my z pogrzebu wracamy?
— Przypuszczam.
— Więc i nam ma pan za złe asystowanie téj ceremonii?
— Ja obcych wcale nie sądzę, ani krytykuję. Ale Ilinicz, niestety, jest moim szwagrem. Dzieci tam chore, gospodarstwo w nieładzie: więc niechby w domu siedział.
— Ilinicz rządzi się żydowskim przysłowiem, że szczęście i interes mieszka przy drodze — wtrąciła panna Barbara.
— Ładnie wyszedł na téj teoryi! — mruknął Sewer.
— Mój drogi, nie stoi gorzéj od ciebie i od nas.
— Tak, ale ani ty ani ja nie zakładamy rodziny i nie mamy kupy dzieci, które potrzebują jeść, odziać się, a potem uczyć się lat kilkanaście, aby, skończywszy nauki, nie miéć gdzie się podziéć i co jeść!
— Miły pessymista z pana! — ozwała się Nika. — Więc, gdy tak źle jest, czemu gdzieindziéj lepszéj doli nie szukać? Świat wielki.
Sewer usta już do odpowiedzi otworzył, ale spojrzał na kuzynkę i tylko ramionami ruszył. Był jednak zanadto rozdrażniony i zniechęcony losem, więc po chwili mruknął:
— U nas kobiety teraz stanową zasady, więc giniemy dla mrzonek i obiecują nam zato dużo dobrych rzeczy, ale po śmierci.
Basia oburzyła się.
— Pleciesz androny, w które sam nie wierzysz! Jesteś tak samowolny i samodzielny, jak mało kto, i nikt cię zasad nie uczy. Masz je sam i spełniasz. Tylko nabrałeś teraz nowéj manii — narzekania i protestów! To jak z postem, który zachowujesz, wyrzekając nań w niebogłosy.
Sewer się roześmiał i pokonany wyszedł do salonu.
Zagrodzki oddawna poznać go chciał, jako najbliższego sąsiada, myśliwego i znawcę koni: więc się bardzo ze spotkania ucieszył i zaraz o polowaniu mówić zaczął:
— Pan nam przecie swego towarzystwa nie odmówi w przyszły wtorek. Leśniczy zapowiada niedźwiedzia napewno!
— Niedźwiedzia — wątpię. Już-by go chłopi spędzili. Sarn sporo jest u pana, bo i do mnie przechodzą.
— Pan ma skarb-nadleśnego.
— Mam skarb, bo przyjaciela. Łabędzki pracuje z zamiłowania. Lękam się o niego, bo zdjął z mojéj głowy wszystkie nie nawiści i pomsty.
— Żebym ja takiego miał! — westchnął Zagrodzki.
— Zawiele pan od losu wymaga. Cóżby nam zostało, biedakom, którzy kupić wierności nie możemy?
— O, ja téż się nie łudzę, że za pieniądze tego dostanę. Jak panom wiadomo, zupełnie niespodzianie spadł nam ten majątek. Nie znam się na roli, więc za nieumiejętność płacę. Czy uwierzy pan, że w tym roku dołożyłem do tego spadku dziesięć tysięcy gotówką? Ładny procent? Co?
— Wierzę, bo my wszyscy mamy podobne rezultaty, tylko że to trwa od trzydziestu lat, więc kapitał wyczerpaliśmy i dokładamy... długi.
— Ależ to okropne, to anormalne, to straszne! Na to przecie musi być rada! A zresztą, jeśli niéma innéj, to ja ustąpię z placu.
— Sprzeda pan? — spytał Oyrzanowski.
— A cóż! Widzi pan. Jestem wprawdzie bogaty, ale za młodu byłem bardzo ubogi i wiem jak ciężko jest zdobyć dostatek. Jeśli teraz ziemia pochłonie mi kapitał, już drugi raz życia nie rozpocznę, nie odrobię — starym, a mam rodzinę. Więc muszę o nich myśleć.
— Więc sprzeda pan? — powtórzył Oyrzanowski. — Piętnaście tysięcy morgów! Hm, hm!
— Pan rachuje, co to warte?
— Nie, rachuję, ile nam przybędzie procentów po panu do płacenia.
Zagrodzki zdumiał. Spojrzał na nich, potem poczerwieniał i głowę spuścił.
— Wpadłem w ładną pułapkę! — pomyślał! — Zostać, — ruina, uciec, — zdrada! Winszuję.
Tymczasem Sokolnicki przerwał kłopotliwie milczenie.
— Pan jeszcze teraz mógłby w dzierżawę oddać.
— Dlaczego: jeszcze teraz?
Teraz młody człowiek poczerwieniał, jakby się wstydził przyznać do słabości.
— Bo... ja nie wiem... ale tu wszyscy, gdy dłużéj pobędą i pocierpią, to potem już nawet téj ziemi dać nie chcą, nawet na kilka lat! Jakaś mania, choroba, zaklęcie! At — szaleństwo!
I ręką machnął.
Nika w drzwiach słuchała rozmowy.
— To nie szaleństwo, to naturalne! — wtrąciła. — Kochają matki swe dzieci dlatego, i kochają żołnierze swe blizny. Trud i cierpienie najpospolitszego podnosi i uszlachetnia. Gdyby téj równowagi nie było, świat-by się składał z małp i tygrysów.
Tu Oyarzanowski powstał żywo i, pochylony, dłoń do niéj wyciągnął, a oczy jego zabłysły:
— Za to zdanie dziękuję pani...
Nika może pierwszy raz w życiu straciła rezon. Co prawda ani się opamiętała, co jéj przyniosło na usta owo zdanie. Była w tych ścianach jakaś zaraźliwa atmosfera idealizmu.
Po chwili jednak odzyskała swadę, ujrzawszy na twarzy Sokolnickiego grymas szyderstwa.
— Pan mi niesłusznie dziękuje! — rzekła do gospodarza, — bo o ile szanuję cel państwa, o tyle ganię środki i sposoby waszéj pracy. W duszy wolno zachować tradycyę, w czynie — precz z nią! Wychowałam się na Zachodzie tam widziałam pracę, tu jest tylko rutyna i najfałszywsza zapobiegliwość w systemie z przed trzystu lat. Tu nikt nie pracuje!
Zagrodzki poruszył się niespokojnie. Córkę ubóstwiał, ale całe życie był w strachu, że ona swą śmiałością narazi się ludziom i okryje śmiesznością.
— Ależ, Niko! — zaprotestował. — Mówisz jak ślepy o kolorach.
Oburzyła się.
— Otóż to! Ojciec wmówił w siebie, żem ślepa i że mnie tylko sport zajmuje. A ja mam oczy dobrze otwarte i bardzom ciekawa. Niech mi ojciec odda w zarząd Głębokie, na lat sześć, a ręczę, że z kapitału nic nie ruszę.
— Tylko pani dopożyczy — wtrącił szyderczo Sokolnicki.
— Wcale nie!
— A to-bym się zgodził do pani na służbę bez wynagrodzenia, byle poznać takie cudo!
— O! na służbę brałabym tylko ludzi zawodu, a nie dyletantów, i zdrowych, a nie pessymistów!
Zagrodzki był pewien, że Nika wyzwie odpowiedź ostrą, ale Sokolnicki, lubo się zasępił na krytykę, powstrzymał cięte słowo i poprzestał na lekceważącem wzruszeniu ramion.
Ruch ten właśnie rozdrażnił Nikę. Paląca kwestya miejscowego bytu i stosunków, dotychczas dość dla niéj obojętna, wystąpiła na pierwszy plan.
Rwała się do dysputy i możeby wyprowadziła swego przeciwnika z cierpliwości, ale w téj chwili panna Barbara wezwała ich na obiad.
Gdy przyszli do jadalni, zastali tam już Szymona Łabędzkiego i geometrę Bahę, rozmawiających żywo, ale półgłosem.
Oyrzanowski przedstawił ich, a Sokolnicki żywo zapytał:
— Cóż? Udało ci się?
Szymon się skrzywił.
— W połowie. Ze szlachtą wygraliśmy, ale chłopi przywieźli tuzin pijanych świadków, i sprawa o kradzież drzewa przepadła! Dowiedli, że granicy nie znali i myśleli, że biorą sągi z lasów pana Zagrodzkiego do gorzelni.
— Co? Jak? — wmieszał się Zagrodzki ciekawie.
Nastawia téż uszu Nika.
— To, proszę pana, sprawa, jakich się u nas rocznie rozegrywa kilkadziesiąt. Latem złapałem na gorącym uczynku czterech chłopów z sągami drzew na furach, o wiorst trzy od pańskiéj granicy. Dziś mi dowiedli, że byli najęci przez administracyę Głębokiego do zwózki drzew.
— To fałsz!
— Wiem o tém, ale zanim im tego fałszu dowiodę, minie lat parę i kosztować to będzie pięć razy wartość sągów.
Sokolnicki zwrócił się do Niki i rzekł szyderczo:
— Rubrykę na podobne intratne rozchody proszę zatrzymać w swych rachunkach... idealnego gospodarstwa...
Szymon tymczasem dodał:
— I pan Ilinicz przegrał sprawę z ekonomem.
— Nie może być! — zawołała panna Barbara.
— A to co za sprawa? — spytała Nika.
— A to także bardzo pospolita. Pan Ilinicz miał ekonoma próżniaka, pijaka i złodzieja. Po kilku miesiącach, widząc, że do roku może mu zniszczyć majątek, przyjął drugiego, bynajmniéj tamtemu nie wymawiając miejsca. Nie podobało się to jegomości i, zamiast pracować i spełniać obowiązek, zaskarżył pana Ilinicza do sądu. Sprawa się wlokła; ten wciąż siedział w majątku, buntował służbę, niszczył mieszkanie, rąbał na drwa płoty, robił sceny pani Iliniczowéj i nareszcie teraz wygrał swą pretensyę: trzysta rubli. Tyle pociechy, że mu zarazem kazano z majątku się wynieść!
— To zgroza! I to mnie także może spotkać! — zawołał Zagrodzki.
— Naturalnie. Prawo jest jedno dla wszystkich.
— Pereat mundus, fiat justitia! — rzekł milczący dotąd pan Baha, spokojnie, jako rzecz słuszną i logiczną.
Chwilę milczeli wszyscy. Wreszcie ozwała się panna Barbara:
— Tak, gdy zniknie świat, nastanie sprawiedliwość. Trochę cierpliwości, a doczekamy się tego wszyscy.
A Oyrzanowski dodał:
— Ja zaś, przewertowawszy dużo starych dokumentów, przekonałem się, że tak się zawsze działo. Może nawet tamto... boleśniejsze.
— I pani miewa podobne sprawy? — spytała Nika panny Barbary.
— Szczęściem nie! Majątek nasz jest niewielki, las wycięty, żadnych sporów granicznych, ani służebności; zresztą ojciec woli nawet stratę niż pozwy: więc patrzymy przez szpary na chłopskie figle. Sokołów jest nieszczęśliwy w rozgraniczeniu i sąsiedztwie. Tam bez wojny żyć nie sposób. Sewer ma piekielną dolę i pracę!
W tém Szymon głowę podniósł i rzekł:
— W miasteczku o niczem innem nie mówią tylko o księciu Adakale.
— Cóż to za jeden? — spytał Sokolnicki.
— To magnat, który targuje dobra od spadkobierców marszałka. Bawi tu, nie on sam, ale jego plenipotent, niemiec, i zbiera informacye. Żydzi faktorzy krążą wkoło niego, jak kruki za sępem. Nie wiem, dlaczego jeden z nich pytał mnie o szczegóły co do Miernicy pana Ilinicza.
Sewer i Basia spojrzeli niespokojnie na mówiącego, a Baha flegmatycznie rzekł:
— Dlatego, że pan Ilinicz Miernicę sprzeda.
— Jak pan może mówić coś podobnego! — obruszyła się Basia.
— Zobaczymy — mruknął stary lakonicznie.
— Mam nadzieję, że nie zobaczymy! — rzekł Sewer. — Możeby on miał po temu ochotę, ale pan zapomina, że tam jest jego matka i żona.
— Żywioł konserwatywny, acz liczebnie większy, nie powstrzyma rewolucyi — odparł Baha.
— A zresztą nie będę mu się dziwił — ruszył ramionami Sewer. — To dowodzi, że rachuje.
Panna Barbara zmarszczyła brwi i dała hasło wstawania od stołu. Przeszli wszyscy do sali, tylko Szymon z Bahą pozostali w jadalni.
Po chwili weszła tam panna Barbara, i Szymon szepnął jéj żywo:
— Niech pani namówi pana Seweryna, żeby tym państwu ofiarował swe konie.
— Czyż pan go nie znasz? Już się przemówili z panną i siedzi zły i nadęty.
— To nic. Pani go namówi. Toć dla nas los taki wypadek. Zagrodzki szuka koni, bo jego mieszczuchy za delikatne na nasze drogi. Kupi te niezawodnie! Niech go pani namówi!
— Dziwne jest to ogólne przekonanie o moim wpływie na niego. Już druga osoba to mi dzisiaj wmawia. Ano, spróbuję, ale wzamian pana poproszę o przysługę.
— Pani wie, że to mi zrobi tylko przyjemność.
— Obejrzy pan owce. Pan Baha twierdzi, że wszystkie są chore i że je trzeba zbyć. Lato było tak mokre! może to prawda.
— Pan Baha wszystko widzi czarno — odparł pocieszająco. — Może się obejdzie wysortowaniem tylko.
— Widzę czarno, bo długo patrzę! — rzekł geometra. — Zresztą, i owszem, obejrzymy jutro we dwóch.
Panna Barbara wyszła do gości; oni się udali do owczarni, aby skorzystać z reszty krótkiego dnia.
Tymczasem w salonie Zagrodzki począł się troskać o powrót, a panna Nika wybrała się odwiedzić chorego konia.
Starsi zostali na gawędzie u komina; oni we troje poszli do stajen.
Nika po raz pierwszy widziała ubogie folwarczne podwórze, drobne koniki, nizkie słomiane strzechy. Mozół ciężki a niewdzięczny widniał na każdym kroku, ale zarazem wielkie staranie i dozór pański. Nieliczna służba patrzyła w oczy Basi z życzliwością, spełniała chętnie rozkazy, a wszystko to miało twarze uprzejme i wesołe i to podwórze tchnęło ładem i porządkiem.
W stajni kilkoro źrebiąt wysuwało do Basi łby pieszczotliwie, a konie na jéj widok poczęły się oglądać i rżeć natarczywie. Znały snadź dobrze jéj rękę, sypiącą ziarno.
— U pani wszystko bardzo swojskie. — zauważyła Nika. — I to jest dowód wyższości mniejszych posiadłości nad wielkiemi. Właściciel łatwiej dobierze sobie pomoc i służbę i lepiéj zna swój warsztat.
— I prędzéj zbankrutuje — mruknął Sewer.
— Sewer! — zawołała Basia. — Ja zaczynam się lękać, że ty bankrutujesz umysłowo! Zamiast krakać nieszczęścia, obejrzyj tego konia jako znawca.
— Jużem go widział. Będzie zdrów za dni parę. To ochwat. Elegant z bruku, nie przywykł do naszych dróg i niewygód!
— To moje zdanie, i dlatego ojciec chce kupić inne, a te zatrzymać w stadzie. Pańskie są podobne na sprzedaż?
— Mam szóstkę — rzekł bez zapału.
— Jeśli wszystkie takie, jak ta para, to będzie pan miał w nas nabywców. Jaka cena?
— Dają mi za nie tysiąc sto rubli.
— To tanio!
Mody człowiek się roześmiał.
— Czy pani ma zamiar w ten sposób i na swém gospodarstwie kupować konie? Przecie ich pani nie zna.
— Te dwie klacze, co tu widzę, warte pięćset.
— Ja mu to także powtarzam! — wtrąciła Basia. — Cała szóstka jest zdrowa i dobrana doskonale. Lepszych tu w okolicy niéma, i pani będzie z nabytku rada. Zresztą dziś można je wypróbować. Konie państwa wrócą luzem do domu, a temi państwo pojadą. Do Głębokiego mil pięć: niech pokażą, co umieją.
— Widzi pani przerażoną twarz pana Sokolnickiego? — roześmiała się Nika.
— Ręczę pani, że on jest o wiele lepszy, niż jego mina. Będzie rad wyświadczyć sąsiedzką grzeczność, nawet bez interesu sprzedaży szóstki.
— Czy tak? — zagadnęła go Nika.
— Mniejsza o grzeczność, to jest fałszowana cnota, ale Basia ma racyę, że chyba nic innego nie pozostanie do zrobienia. Stangret z koniem wróci ledwie w nocy, a jestem pewien, że ojciec pani nie zechce nocować ze strachami. Więc niech państwu służą moje konie.
— Czuć rozpacz w téj ofierze i nawet wiem dlaczego. No, ale pomimo to usługę przyjmiemy, chociaż oryginalnie zaofiarowana. Strachów ja przynajmniéj się nie boję. Mam nadzieję je poznać, bo dzisiejszy wypadek będzie wstępem do dobréj z panną Barbarą znajomości. Podobała mi się pani, jak mało kto!
I wyciągnęła do Basi rękę ze szczerym, dobrym uśmiechem.
Panna Barbara podała swą dłoń w milczeniu. Nie uraziło to Niki.
— Was trzeba zdobywać długą pracą, nie szturmem — rzekła. — Ale właśnie podoba mi się wasza ostrożność i to charakterystyczne milczenie.
— Bardzo-bym rada nie sprawić zawodu, proszę jednak pamiętać, że nietylko mędrzec milczy, ale i prostak.
Sokolnicki, widząc Szymona przy owczarni, poszedł tam; one obie wracały powoli ku domowi.
— Praca to ciężka i niewdzięczna — rzekła Nika wskazując folwark i szare pola w oddali. — Czy pani to się nie przykrzy i nie zniechęca?
— Matki za to swe dzieci kochają, a żołnierze swe blizny — powtórzyła Basia jéj słowa z uśmiechem.
— To już nie wiara, ale fantazya — szepnęła Nika. — Zagrzebać się w téj pustce, to okropne. Jeśli pani zaręczy, że się nigdy nie nudzi, to co za szalony ma pani zasób żywotności w sobie!
— Możebym się nudziła, gdyby się czas znalazł, ale przy mem zajęciu jest czas na rzeczy najgorsze: na zgryzotę, na bunt, na smutek, na przeświadczenie o krzywdzie, na zawody i nawet rozpacz — ale na nudę go nie stać. Robota jest nieprzebrana, często zalega nawet, a chwile wypoczynku tak rzadkie, że są rozkoszą!
— I tak myśli pani życie przebyć?
— Tak, usque ad finem!
— To chyba życzyć pani prędkiéj śmierci.
— Życzyć mi sił aż do końca.
— Ależ przecie spodziewa się pani ulgi, odpoczynku, zebrania ze swéj pracy owoców?
Basia uśmiechnęła się tylko smutno.
Rozmawiając, minęły dom i znalazły się w ogrodzie, w świerkowéj ulicy, wiodącéj do kaplicy. Nike coraz bardziéj ogarniał smutek i przygnębienie, od tych drzew czarnych, ołowianego nieba, ziemi bezbarwnéj i twarzy panny Barbary, która, zda się, do wtóru jesieni, mówiła o rezygnacyi i spokoju przedśmiertnym.
Stanęły przed kaplicą. Stara była, pleśnią pokryta, w wieżycy wśród umilkłych oddawna dzwonów gnieździły się gołębie.
Był napis na froncie z pordzewiałych żelaznych liter i data: ostatni werset loretańskiéj litanii i rok 1840-ty.
— Nabożeństwo się odprawia? — spytała Nika.
— O nic! W podziemiach są nasze groby, a w saméj kaplicy trzymamy zboże. Dlatego-to klucz jest u mnie.
Sięgnęła do kieszeni swego gospodarskiego futerka, a widząc żywe zajęcie Niki, otworzyła drzwi. Weszły do środka. Kaplica wyglądała bardzo czysto, pomimo tylu lat nieużycia. Miała jeden ołtarz z obrazem Matki Boskiéj i kilka starych malowideł na ścianach.
Pośrodku na kamiennéj posadzce, szarzała warstwa żyta, a o krok daléj ku ołtarzowi wejście do grobów było otwarte.
Panna Barbara przyklękła na chwilę przed ołtarzem, a potem zeszła do lochów, podając dłoń Nice. Podziemie to było sklepione, wysokie i tak jasne, że pomimo szarego dnia widać było wyraźnie szeregi trumien, stojące rzędem pod ścianami. Były wielkie, i zupełnie małe, ozdobne sarkofagi, i proste dębowe trumny, i panował tu zupełny spokój.
Panna Barbara uklękła przy najbliższéj, całéj okrytéj wieńcami nieśmiertelników, i pocałowała zimny metal.
— Tu matkę położyliśmy — szepnęła.
Potém spojrzała po wszystkich i, powstawszy, poszła naprzód, aż w sam głąb.
— Tu leży Weronika Oyrzanowska.
Minęła panna Barbara kilka trumien i znowu wskazała jedną.
— A tu leży Seweryn Oyrzanowski, pułkownik pod Czarnieckim. Pół fortuny wydał na wojnę ze Szwedami, a resztę w czasie jego nieobecności rozgrabili sąsiedzi. Wrócił bez nogi, bliznami pokryty, do pustki i ruiny. Umarł w nędzy, zadręczony procesami. Wnuk jego zaledwie odzyskał resztki funduszu. On się niczego lepszego nie doczekał.
W kącie, odsunięta od innych i czarnym suknem pokryta, stała trumna, która niewiadomo dlaczego zaciekawiła Nike.
— A tu kto spoczywa? — spytała.
— Starościna Oyrzanowska. Zmarła w końcu zeszłego wieku — odparła jakby z przykrością panna Barbara.
— A o téj niema legendy?
— Jest, ale bardzo smutna. To ta właśnie, któréj portret zasłonięty w jadalni. To była zła kobieta i dlatego, że zła — nieszczęśliwa. Życie jéj zeszło na występkach. Zły cel osiągnęła i z pracy swéj miała owoce, ta jedna. Tamci pomarli, nie doczekawszy się nagrody; ta doczekała się kary.
— Więc to ta, co, jak w okolicy twierdzą, straszy w Horodyszczu? — spytała zchicha panna Zagrodzka.
— Tak! Złą musiała być, gdy pozostała w tak złéj pamięci.
— I pani może ją widziała? Naprawdę?
— Nie wiem! To są rzeczy tak dziwne i bywają chwile w życiu tak rozstrajające nerwy, że pod wpływem nerwów, zmęczenia, nasłuchania się legend umysł wychodzi z równowagi. Taki stary dom, jak nasz, powoli oplątuje baśń, podanie staje się żywem, my sami wcielamy się w dzieje i wierzymy w rzeczy nadprzyrodzone.
— Ja-bym tak pragnęła ją zobaczyć — szepnęła Nika, pomimo téj chęci zmierzając do wyjścia.
Nagle drgnęła i skamieniała na miejscu. Po kaplicy ktoś chodził.
Basia uśmiechnęła się.
— To zapewne ktoś nas szuka! — rzekła i wyszła śmiało z podziemia.
Istotnie był to Sokolnicki.
— Pan Zagrodzki niepokoi się o panią i wysłał mnie na poszukiwania — rzekł.
Poszli znowu we troje ku domowi i Nika spytała:
— A pan widział kiedy starościnę?
— Brednie! — odparł. — Ktoby w to wierzył! Po tych starych murach jest mnóstwo szczurów i stare posadzki często pękają od wilgoci. Wuj nabija głowę Basi jakiemiś historyami z odwiecznych dokumentów, i potém jéj się coś pokazuje.
— A zkąd-że ogólna wiara w to u okolicznego ludu?
— A to pan Baha za młodu był figlarz i, żeby ustrzedz owoce w sadzie, okrywał się prześcieradłem i udawał starościnę. To on utworzył legendę dla zupełnie prozaicznych celów i z dobrym skutkiem, bo nie było wypadku, by kto w Horodyszczu pokusił się o jedno jabłko. Basia wcale stróżów nie trzyma, pan Baha zaś tryumfuje w duchu, a głośno coraz straszniejsze dziwy opowiada.
— Kiedy tak, będziesz dziś nocował w pokoju z alkową, od którego się zawsze wymawiasz.
— Bo się lękam o całość mych butów od szczurów.
— No, no, ubezpieczę je od szczurów, ale ty, braciszku, tam się prześpisz.
— I owszem.
— A jeśli się panu co pokaże, to mi pan opowie na polowaniu, w przyszły wtorek.
— Pokaże mi się może sowa, których tu także nie brak.
Weszli do domu, gdzie Zagrodzki począł dziękować Sokolnickiemu za pożyczenie koni i zapraszać go tak usilnie na polowanie, że ten wreszcie, lubo bez zapału, obiecał się stawić.
Nareszcie podeszły konie i niespodziewani goście zaczęli się żegnać.
Nika oznajmiła ojcu, że ponieważ myśli nabyć konie, więc sama niemi powozić będzie, by poznać, czy zwrotne i miękkie w prowadzeniu, i z widoczną radością zajęła miejsce furmana.
Na ganku odbyło się ostateczne pożegnanie, podziękowania, uściski dłoni, i bryczka Sokolnickiego ruszyła, przeprowadzana przez szczekające kundysy.
Gdy znikła za bramą, z za węgła wyjrzał Baha z Szymonem i połączyli się z resztą towarzystwa.
— Śliczna panna! — zawołał Łabędzki, udając, że nie widzi gniewnéj miny Sokolnickiego.
— A ojciec wykształcony i dobry człowiek, choć tak nam obcy, tak obcy! — dodał Oyrzanowski.
— Nowożytni ludzie — wtrącił Baha.
— Elegancka tandeta! — wybuchnął Sokolnicki. — On dorobkowicz, ona emancypantka.
— Ani jedno, ani drugie nie hańbi i nie poniża — rzekła spokojnie Basia. — On grosza się dobił ciężko i przyznaje się do tego; ona, młoda, pieszczona, bawi się i używa. Tandety nie czuć w nich i nie godzi się ludzi sądzić wedle własnego złego humoru. Mnie się oboje bardzo podobali!
— Winszuję. Gdyby nie byli magnatami, nie zwróciłabyś na nich uwagi.
— Ja! Doprawdy, czy cię kto zamienił, Sewerze, bo cię nie poznaję!
— Zdziczał biedak w pustce i kłopotach! — rzekł serdecznie Oyrzanowski, klepiąc go po ramieniu. — Ot, chłopcze, nie parskaj: może ci ta dziewczyna zapisana za żonę w wyrokach Bożych.
— A niedoczekanie! — oburzył się młody człowiek. — Mam się zaprzedawać dla pieniędzy, to wolę dyabłu, niż kobiecie.
— Dyabla podobno tak obrał Alter z jeziora, że sam się zadłużył, żeby wyżyć! Nikomu teraz nie daje złamanego szeląga! — rzekł Baha.
— A nam szczególnie nie wolno mu pożyczać na dusze! — wtrącił Szymon.
— Dlaczego? — spytała panna Barbara.
— Bo taki rozkaz z nieba!
— Ładna służba, która nas chyba nauczy bluźnierstwa i doprowadzi do piekła! — mruknął Sewer.
— Jeśli kto jest słaby lub tchórz, to nie wina służby — rzekła Basia, marszcząc brwi. — Zresztą tobie się nie godzi tak sarkać i buntować się. Są dole i losy stokroć od twoich cięższe, a jednak je ludzie znoszą i milczą, jeśli nie przez wiarę, to chociażby przez ambicyę.
— Ciekawym, gdzie ty widzisz te szczyty niedoli?
— Gdzie? U Iliniczów chociażby, gdzie twoja rodzona siostra znosi bez sarkania ciężkie interesy, długi, choroby dzieci, niedołęstwo tęściowéj, lekkomyślność męża. Co ty masz w porównaniu z tém? Trochę procesów, długów, deficyt coroczny! To każdy ma i znosi! Ale jesteś młody, silny, niezależny, świat stoi przed tobą otworem.
— Jaki świat! Idealny, w którym lubicie tkwić, ty i Szymon, no, i wuj, naturalnie, żeby się oszałomić i zapomnieć rzeczywistości! Ja nie umiem siebie okłamywać. Świat realny jest dla mnie zamknięty; jestem gorszym więźniem w Sokołowie, niż aresztant w tumie. Oto jest fakt i prawda, a wasze gadania — — mrzonki i poezye. Dlatego nawet dysputować nie będę! Szymonie, jedziemy?
— Jeśli pan nie ma nic przeciw temu, ja tu zabawię dzień jutrzejszy. Panna Barbara poleciła mi zająć się sadzeniem drzew po górach, i już sadzonki gotowe.
— Jeśli ktoś jest tak szalony, że chce sadzić lasy, to niech mu perswaduje psychyatra, nie ja. Róbcie sobie, co chcecie! Wezmę tedy twego konia i jutro ci go odeślę!
— Zanocujesz i ty! — rzekł Oyrzanowski. — W takim stanie ducha ja cię nie puszczę z domu. Wygadasz mi wszystko, co ci się zebrało w sercu. Basia nam zagra i zaśpiewa, pan Baha opowie anegdotę, Szymek mi pomoże posortować dokumenty, które mi twój stryj darmo dał, i tak w gromadce życzliwéj i blizkiéj spędzimy wieczór długi. Nie strój min i marsów! Mało nas jest, a jam z was najstarszy. To nic, żeś mnie dziś głupcem nazwał: żądania posłuchasz i spełnisz. Nie ubliżyłeś mi swem zdaniem, ale zrobiłbyś przykrość odmową! Chodź, chłopcze.
— A ja panu opowiem, gdziem nocował w miasteczku — rzekł Szymon.
Sokolnicki spojrzał na Basię, czy nie jest obrażona, i na Bahę, czy nie drwi z niego, ale i tych dwoje patrzało nań serdecznie, więc jego gorycz i złość poczęły ustępować, i już się wahał.
— No, chodź, chodź, uparciuchu! — dorzuciła Basia, pociągając go za rękę.
Uległ tedy, jak ulegał zawsze wpływowi Horodyszcza. Nazywał to słabością i chorobą; wiedział, że do jutra jego trzeźwe poglądy ich niepraktyczne myśli i ideały zgnębią, i że jutro wróci do jarzma, znowu pijany jakiemiś mrzonkami; a jednak uległ i poszedł, gotując się jednak nie ustąpić, aż po ciężkiéj walce...