Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom drugi/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród tego niepokoju zniknienie dzieweczki, któreby w innych okolicznościach zajęło wszystkich, utonęło niepostrzeżone prawie; kilka osób tylko nad niém bolało, innym nie zostawało czasu i pomyśléć nawet o tém; grożące niebezpieczeństwo, czuwanie ciągłe, każdego zwracało do bliżéj obchodzących go przedmiotów: myślano o losie twierdzy, o napaści spodziewanéj, o siłach do obrony. Stary Lassota w celi brata, lał łzy bezsilne, modlił się i narzekał, a brat pocieszał słowy, co często więcéj jeszcze boleść rozraniły, nie mogąc jéj złagodzić. Jestże pociecha na takie straty?
Niekiedy stary się zrywał, chciał iść, walczyć i dusić wroga swego, któremu przypisywał to nieszczęście, to znowu wzywał śmierci, to wymyślnie dręczył się przypuszczeniami o losie wnuczki i wzdrygał na to, co ją spotkać mogło, jeśli żyła. Uczyniono pilne poszukiwanie w twierdzy, wysłano poza obręb jéj szpiegów, czy do obozu wypuszczonym kto nie był, czy z murów żywéj lub zabitéj nie zrzucono; ale śladu żadnego odkryć nie podobna było.
Codziennie Konstancja przychodziła pod puste okienko, siadała, płakała, całowała swój suchy chleba kawałek, a potém mrokiem poczynała krążyć po zakątkach klasztornych, śledząc utraconéj dzieweczki; rozpytywała ludzi, badała ścian i bruków napróżno.
Wedle raz uczynionego ślubu, codzień na noc schodziła w fossę i tam na chłodzie sparta o jaką cegłę odbitą od muru, zasypiała. Zmieniła tylko od niejakiego czasu stanowisko, i pod basztą na któréj stał Krzysztoporski, nocleg sobie obrała. Całą noc z uchem natężoném na głos najlżejszy zdawała się podsłuchiwać, czekać, śledzić, pilnować; potém rano nazad wchodziła do klasztoru, odnosiła znalezione kule i nowiny obozowe, i rozpoczynała włóczęgę po zabudowaniach, jednego nie mijając kątka. Nie było nikogo, żeby nie sprobowała go wybadać, z kimby nie mówiła, o tym pamiętnym wieczorze zniknienia Hanny. Ale prócz kilku co ją już mrokiem widzieli przesuwającą się do kościoła, nikt nie postrzegł jéj więcéj potém, a żaden krzyk, żaden głos nie świadczył o spełnionym gwałcie.
Stara żebraczka stale prawie przesiadywać zaczęła naprzeciw baszty Krzysztoporskiego, śledząc jego kroki; i ona także ścigała go podejrzeniem, postanawiała nie spuszczać z oka. Ślachcic wszakże nic po sobie poznać nie dawał, nie zmieniwszy się wcale ani na humorze, ani w postępowaniu zwyczajném; przeor polecił xiędzu Mieleckiemu, aby go w długich samotnych godzinach badać probował i nawracał na lepszą drogę; ale ojciec Ignacy nic z nim poradzić nie mógł; słowa odbijały się od niego, myśl począć nie mogła z żadnéj strony. Krzysztoporski żołnierz tęgi, gorliwy na murach dowódzca, zresztą ponury i skryty, niechętnie się wywnętrzał, a jeszcze mniéj nawracania słuchał. Mówił czasem o życiu przyszłém, o sobie; ale za nic chwycić nie dawał; xiądz prawił swoje, on swoje.
Z kolei on i xiądz Mielecki, ten dla modlitwy, on dla spoczynku krótkiego i posiłku schodzili z powierzonéj im baszty, i naówczas tylko tracili się z oczu, zresztą Krzysztoporski ani na chwilę nie odchodził. Stara żebraczka napróżno uparcie za nim goniła wzrokiem: widziała go zawsze tylko słupem stojącego na murze z założonemi rękoma, z dumnie podniesioną głową.
Niezwalczona jednak kilkodniowa próżną strażą, potajemnie co wieczór wracała do drzwi dawnego mieszkania Lassoty, tu w zagłębieniu muru siadała w kątku ciemnym, i z wlepionemi w Krzysztoporskiego oczyma, nieporuszona, spędzała długie, do nocy późnéj godziny. Ślachcic zdawał się jéj niewidzieć.
Często też dowiadywała się stara do celi xiędza Piotra, ale nigdy nie wchodziła do niéj; posłuchała pode drzwiami, zrobiła krzyżyk w powietrzu, postała chwilę i uchodziła szybko; jeśli głos starca ją doszedł, drżała jakby ją ta boleść przejmowała do głębi, i jeszcze gorliwiéj potém biegła tropić kroki nieprzyjaciela...
W klasztorze ledwie kto wspomniał o tym dziwnym wypadku, który w obec wielkich zaprzątnień o losy Jasnéj-Góry, mignął niepostrzeżony. Kobiéty najwięcéj o niém mówiły, a żebraczka wkradała się między nie, prosząc jałmużny, roznosząc medaliki i obrazki, i usiłując podsłuchać co też o tém sądziły.
I tego wieczora, gdy posłów wypuszczono z obozu, natrafiła na kupkę gwarzących niewiast, które począwszy od historji szubienicy strzaskanéj kulą klasztorną, rozwodziły się nad strachami, nad powieściami o szwedach, aż wreście przyszły do Hanny.
Były tam pani Jaroszewska, cała zawsze zajęta swojém dziecięciem i niezmiernie przelękniona, pani Skórzewska i żona tego ślachcica Płazy, który promotorem był do poddania się i strachu. Żona pana Płazy imieniem Agnieszka, mówiła najgłośniéj i rozprawiała najżywiéj. Nie bardzo już młoda, nie nazbyt też piękna, choć miała ślady wdzięków straconych na twarzy, starannie pielęgnowane, chuda i słuszna, ubrana zawsze dość brudno i niedbale, choć z pretensją do stroju, błyskotkami; wyglądała raczéj na cygankę niżeli na żonę ślachcica, jakim był pan Płaza. Bóg też wié, zkąd ją wziął pan Płaza! jedni mówili, że gdzieś poznał w mieście i wdową już pojął po jakimś rzemieślniku, drudzy utrzymywali, że u niego wprzódy służyła, nim się z nią ożenił. Znać też było pochodzenie na jejmości, bo bardzo się nosiła za swą godnością obywatelki i pani, o któréj co chwila przebąkiwała. W obejściu jéj, ruchu mówię, zdala trąciło cóś podłego; śmiała, swarliwa, mimo czterdziestówki natarczywie zalotna, miała powierzchowność dla wszystkich prawie odstręczającą. Nie było plotki w klasztorze, nie było wieści, o którejby nie wiedziała pani Płazina, którąby opowiadając nie ubrała po swojemu na czarno. W każdym uczynku jak go poczęła rozbierać i rozdzierać, wyszukać musiała cóś nizkiego, brudnego, jaki powód nikczemny; rzekłbyś że to była barwa, którą do swojéj, chciała odziać co ją otaczało. Pomimo to, pan Płaza tak ją z temi wszystkiemi wadami miłował, że nawet na niepotrzebne zaloty zamykał oczy i za złe jéj mieć się nie zdawał, że jego poczciwe imię tak na bakier nosiła.
Otoż i pani Jaroszewska bardzo zacna niewiasta i pani Skórzewska uczciwa matka rodziny, obie nie bardzo chętném okiem poglądały na Płazinę, o której wiedziały co zacz była i zkąd wyszła; nie rade były jéj towarzystwu, ale jak się od niéj uwolnić i odkaraskać? Gdzieś nie posiał wyrosła; napróżno ją kwaśno przyjmowano, rozsiadała się szeroko, gwałtem poczynała rozmowę, do każdéj się wmięszała, i choć ją czasem grzecznie, pięknie odsunięto, wracała zawsze niezrażona. A że to w klasztorze, w samotni, człowiek każdy nie był wybredny na towarzystwo, musiały panie żyć jako tako z sąsiadką, i choć ze wstrętem czasem ją do siebie przypuścić.
Zgadało się tedy o Hannie, a pani Jaroszewska poczęła, cisnąc swego Jaśka do piersi, ubolewać nad jéj losem.
— Takież to było śliczne, — mówiła, — pobożne, miłe jak aniołek. Bóg widzi, że ile razy przyszła a zagadała, to mi się potém czegoś aż słodko zrobiło, jakby mnie czysty duch nawiedził.... I gdzie to się mogło podziać?
— Już to prawda, — odparła pani Skórzewska, — że to niepojęta historja; nawet mój mąż powiada, że nic podobnego w życiu nie słyszał. To okropnie pomyśléć, żeby też tu, w klasztorze, nie było bezpieczeństwa!
A pani Płazina ruszyła ramionami.
— Co za dziw! tyle ludzi, różnéj różności! Bóg wié co za jednych, po mnie aż ciarki chodzą, gdy trzy kroki wieczorem w dziedziniec saméj zrobić przyjdzie!
— Ale gdzieżby ją tak utajono? — mówiła pani Jaroszewska.
— Właśnie i mój mąż powiada, że to rzecz niepojęta, — dodała pani Skórzewska.
— Albo to mało kątków w klasztorze, a taki nie wszędzie bo patrzali — poderwała Płazina... — zresztą czy to ją nie mogli za mury wyrzucić. To już darmo i mówić o tém.
Żebraczka słuchała zdaleka.
— Ja się dziwuję, — kończyła Płazina, że nawet o tém gadają. At! zginęła to zginęła, co to za dziw, w takiém zamięszaniu, tyle tu ludzisków różnych nacij, Bóg wié jakich przybłędów.
— Ależ to — Chryste Panie! pod bokiem Matki Boskiéj, u jéj ołtarza, to ujść nie może bezkarnie!
— Właśnie i mój mąż to powiada zawsze, — kiwając głową dodała Skórzewska — to jest okropném!!
— A najlepiéj o tém i nie mówić, — żywo jakoś przerwała Płazina — no cóż wreście tak wielkiego? zginęła! mało to ludzi ginie, może zabita! kto to może wiedzieć!
Żebraczka, która pilnie nastawiała ucha, spójrzała na Płazinę, i gdy się panie porozchodziły, posunęła się o kilka kroków idąc za nią, jakby ją śledziła, chcąc widać dowiedzieć się gdzie mieszkała.
Nie rychło dostała się do miejsca; bo pożegnawszy sąsiadki pani Płazina, powoli bardzo ciągnęła sobie ku domowi, a po drodze nie była kogoby nie zaczepiła. Kłaniała się żołnierzom, zagadywała do ludzi klasztornych, poczynała rozmowę niemal o każdym, uśmiéchała się, wyciągała na gawędki, poprawując to czepek, to katanki. Mijając Krzysztoporskiego który stał na murze, pani Jagnieszka tylko okiem rzuciła i potajemnie mrugnęła na niego, na co on nie odpowiedział ani skinieniem i poszła daléj przyspieszając kroku. Żebraczka kierując się drugą stroną podwórza, pociągnęła za nią, opatrzyła drzwi i powróciła nazad.
W podwórzu spotkała xiędza Kordeckiego, który właśnie z dwóma zakonnikami kierował się ku baszcie pana Krzysztoporskiego; to ją zastanowiło.
Przeor zbliżywszy się pod mur, wezwał dowódzcy.
— A co? możeście znużeni, moglibyście spocząć, — rzekł do niego — zejdźcie do mnie proszę. Krzysztoporski zawahał się chwileczkę i zszedł po wschodkach szybko.
— Bracie, — odezwał się przeor, — złe to nasienie nienawiść, a z którego ziarna i żniwo nic potém. Radbym nic nie wiedział i niczemu nie wierzył, ale wszyscy uparcie na was instygują, żeście sprawcą tego nieszczęścia pana Lassoty.
— Xięże przeorze, — odparł z niechęcią i zmuszonym śmiechem Krzysztoporski, — dobrze ludziom gadać, ale niechże pokażą dowody.
— Mam nadzieję żeście niewinni, bo takiéj zbrodni dla zemsty nie pojmuję, a pod ołtarzem Boga w takiéj chwili spełniona, straszną karę pociągnęłaby za sobą. Bóg cierpliwy, ale sprawiedliwy — patiens quia aeternus, patiens sed justus.
Nie zmięszał się widocznie ślachcic.
— Czegoż ode mnie żądacie, xięże przeorze?
— Podejrzenie trwa, oczyśćcie się z niego...
— Jakże się mam oczyścić?
— Są ludzie, — cicho i z zakłopotaniem pewném wyrzekł Kordecki, — są ludzie, co uprowadzonego dziecka, aż w izbie waszéj szukaćby chcieli...
— Jest to obelga dla mnie, — rzekł Krzysztoporski, — ale ją znieść muszę, chodźmy! I powiódł, przodem idąc, do mieszkania swojego pod basztę; przeor sam tylko poszedł za nim. Żebraczka, która się zastanowiła, w ślad aż do drzwi się przysunęła. Po wschodkach spuścił się Kordecki do ubogiéj izby dowódzcy, która była pusta i smutna: trochę słomy w kącie, na niéj rzucony kilimek, siodło, rusznica, dzban, misa na stole — sprzęt cały. Drzwi do izdebki drugiéj były zamknięte, spójrzał przeor na nie, a Krzysztoporski pośpieszył je otworzyć, torując drogę przełożonemu.
— I tu spójrzyjcie, — rzekł, — a poświadczcie nieprzyjaciołom, niewinność moją.
Zakonnik milczał, spójrzał, odwrócił się i z przejęciem, z uczuciem wziął rękę Krzysztoporskiego.
— Bracie! bracie! pómnijcie na dzień sądu strasznego! na wieczność, na Boga, nie gubcie duszy dla chwili... Jest-li w tobie nienawiść jeszcze, odpędźcie ją krzyżem świętym i pokutą a skruchą.
— Zdaje mi się, że niewinność moja dostatecznie wyjaśniona, — rzekł ślachcic z dumą, — zresztą Bóg nas osądzi.
— Rzekłeś! — Bóg osądzi, — dodał przeor, — ale osądzi srogo winnych i zatwardziałych w grzechu. Chcecie wiedzieć, jakie przekonanie wynoszę z téj izby, w któréj śladu występku nie znalazłem, i z mowy twojej...
— Widzicie moją niewinność...
— Widzę żeś winien! — rzekł przeor... Kto mi to mówi, nie wiém, ale czuję, że masz ten występek na sumieniu; sąd ludzki przekonać cię nie może, niéma dowodów, ale Bóg!
Krzysztoporski raz piérwszy pobladł, zmięszał się widocznie, strasznie — zachwiał, zgrzytnął zębami, uśmiéchnął się szydersko.
— Winien! — zawołał — winien! no! tom winien! myślcie jak chcecie, mnie dość mojego sumienia.
— Wkrótce nie dosyć, ale go ci będzie nadto, — odparł przeor i wyszedł.
Krzysztoporski wychwycił się za nim, i jak obłąkany, jakby szukając na kim się pomścić, biegł milczący nie wiedząc dokąd, wpadł na mur, i osunął się na ławę przy baszcie; głos go opuścił, wzrok zasunął, zdrętwiał i osłupiał.