Koryolan (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Koryolan
Rozdział Akt drugi
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Tragedie of Koryolan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.
SCENA I.
Plac publiczny w Rzymie.
(Wchodzą: Meneniusz, Sycyniusz, Brutus).

Menen.  Powiada mi augur, że tej nocy odbierzemy wiadomości.
Brutus.  Dobre, czy złe?
Menen.   Nie wedle życzeń ludu, bo lud nie kocha Marcyusza.
Sycyn.  Natura uczy zwierzęta, jak rozpoznawać przyjaciół.
Menen.  Powiedz mi, proszę, kogo wilk kocha?
Sycyn.  Jagnię.
Menen.  Prawda, żeby je pożreć, jakby pragnęli głodni plebejusze pożreć Marcyusza.
Brutus.  To jagnię, które jak niedźwiedź beczy.
Menen.  To niedźwiedź raczej, który jak jagnię żyje. Oba jesteście już starzy, odpowiedzcie mi na jedno pytanie, które wam zrobię.
Brutus i  Sycyn. Słuchamy.
Menen.  W jaką wadę ubogi jest Marcyusz, którejbyście nie mieli dostatkiem? Brutus. Marcyusz nie jest ubogi w żadną wadę; obfituje we wszystkie.
Sycyn.  A głównie w dumę.
Brutus.  Którą przechodzi wszystkich.
Menen.  To jednak rzecz dziwna. Czy wiecie, jak was tu obu w mieście sądzą, rozumie się między nami, ludźmi z prawego skrzydła? Czy wiecie?
Brutus i  Sycyn. No, jakże nas sądzą?
Menen.  Boć skoro mówicie o dumie — ale nie będziecie się gniewać?
Brutus i  Sycyn. Nie bój się, mów tylko śmiało.
Menen.  A zresztą mniejsza o to, bo maluśki złodziej lada powodu wykradnie wam ogromną dozę cierpliwości. Puśćcie więc wodze swojej naturze i gniewajcie się, jak wam się podoba, jeśli to może zrobić wam jaką przyjemność. Więc ganicie Marcyusza, że dumny?
Brutus.  A nie ganimy go sami.
Menen.  Wiem ja, że mało rzeczy możecie zrobić sami; trzeba wam zawsze tłumu pomocników, czyny wasze redukowałyby się inaczej do zera. Zdolności wasze zbyt są niemowlęce, niewiele też możecie zrobić sami. Mćwicie o dumie: o gdybyście tylko mogli zwrócić oczy do karku i przypatrzeć się sobie samym![1] O gdybyście tylko mogli!
Brutus.  I cóżbyśmy zobaczyli?
Menen.  Zobaczylibyście sforę urzędników bez zasługi, a dumnych, gwałtownych i upartych, alias głuptasów, jak nikt w Rzymie.
Sycyn.  I ciebie także, Meneniuszu, niezgorzej znają ludzie.
Menen.  Znają mnie jak wesołego patrycyusza, który lubi szklankę gorącego wina bez kropelki tybrowej wody; któremu zarzucają słabość, że lada skargę popiera; porywczy, o lada co zapalający się jak hubka; który zna się lepiej z tyłkiem nocy, niż z czołem poranka. Co myślę, to mówię i całą złość wylewam z oddechem. Jeśli spotkam dwóch takich jak wy statystów — nie mogę nazwać was Likurgami — a jeśli napój, który mi dajecie, niemiły dla mojego podniebienia, krzywię się. Nie mogę powiedzieć, że wasze dostojności wyłożyły sprawę dobitnie, gdy z każdej wymówionej przez was sylaby wygląda osiołek; a choć muszę cierpliwie znosić tych, którzy was biorą za ludzi poważnych i szanownych, wiem, że wierutnie kłamie, kto utrzymuje, że wam dobrze z oczu patrzy. Jeśli to widzicie na mapie mojego mikrokosmu, czy idzie za tem, że dobrze mnie znacie? Co mogą znaleźć złego ślepe wasze oczy w tym portrecie, jeśli znacie mnie dobrze?
Brutus.  Ba, ba, mój panie! znamy cię doskonale.
Menen.  Nie znacie ani mnie, ani siebie, ani niczego. Jesteście łakomi na czapkowanie i pokłony biedaków; schodzi wam całe dobre przedpołudnie na słuchaniu sporu między przekupką pomarańczy a kupcem smoczków; odraczacie potem spór o trzy grosze do jutrzejszej audyencyi. Gdy przy słuchaniu stron wezmą was kolki, krzywicie twarze jak na maskaradzie, wywieszacie czerwoną chorągiew przeciw wszelkiej cierpliwości, a wrzeszcząc o stolec, odsyłacie sprawę bardziej tylko zawikłaną, niż była przed waszą audyencyą. Jedyny wasz sposób przywrócenia zgody na tem zależy, że nazwiecie obie strony oszustami. Zabawna z was para oryginałów.
Brutus.  I my też dobrze wiemy, że lepszy z ciebie trefniś przy stole, niż rajca na ławie w Kapitolu.
Menen.  Kapłani nawet nasi musieliby się zmienić na szyderców, gdyby spotkali dwie figury tak śmieszne jak wasze. Wasze najlepsze mowy nie warte kiwnięcia bród waszych, a dla waszych bród zbyt świetnym byłoby grobem wypchać poduszkę gałganiarza, albo ośle juki. A przecie powtarzacie ciągle; Marcyusz jest dumny! Marcyusz, który po najniższej cenie wart wszystkich waszych przodków od Deukaliona, z ktérych najlepsi może byli dziedzicznymi oprawcami. Dobranoc waszmościom! Panowie pastuchy obmierzłych plebejuszów, dłuższa z wami rozmowa mózgby mi zaraziła. Pozwolę więc sobie pożegnać waszmościów. (Brutus i Sycyniusz oddalają się w głąb sceny. — Wchodzą: Wolumnia, Wirgilia i Walerya, w towarzystwie kilku innych kobiet). A to co znowu, moje piękne i szlachetne panie? (a księżyc, gdyby zstąpił na ziemię, nie byłby od was szlachetniejszy) gdzież to tak spiesznie oczy was prowadzą? Wolumnia.  Dostojny Meneniuszu, syn mój, Marcyusz, zbliża się. Na miłość Junony, nie zatrzymuj nas.
Menen.  Co? Marcyusz wraca?
Wolumnia.  Tak jest, zacny Meneniuszu, wraca okryty chwałą.
Menen.  Weź czapkę moją, Jowiszu, i moje dzięki! Ha, Marcyusz wraca!
Dwie Matrony.  Niewątpliwie.
Wolumnia.  Patrz, oto list od niego; sonat odebrał drugi, żona jego trzeci, a zdaje mi się, że w domu jest list i do ciebie.
Menen.  Tej nocy dom mój nawet będzie tańczył. List do mnie?
Wirgilia.  Tak jest, do ciebie; widziałam go.
Menen.  List do mnie? To mi daje patent na siedm lat zdrowia, podczas których pokażę figę wszystkim doktorom. Najlepsza recepta Galena jest szarlatańską pigułką, końskiem lekarstwem, porównana z tym kordyałem. Czy nie ranny? Zwyczajem jego było wracać do domu z ranami.
Wirgilia.  O nie, nie, nie.
Wolumnia.  Ranny, dzięki bogom.
Menen.  I ja powiem dzięki bogom, byle nie był ranny ciężko.
Przynosi zwycięstwo w kieszeni? Rany mu do twarzy.
Wolumnia.  Przynosi zwycięstwo na czole. Meneniuszu, już to po raz trzeci wraca do domu z dębowym wieńcem.
Menen.  Wychłostał Aufidiusza jak się należy?
Wolumnia.  Tytus Larcyusz pisze, że się starli, ale że Aufidiusz tył podał.
Menen.  A nie miał czasu do stracenia, za to mu ręczę. Gdyby mu był kroku dotrzymał, nie chciałbym być w jego skórze za wszystkie kufry Koryolów i za wszystko złoto w nich zamknięte. Czy wie o tem senat?
Wolumnia.  Idźmy, moje panie. Tak jest, wie o wszystkiem. Senat odebrał list od naczelnika, w którym mojemu synowi przypisuje całą chwałę tej wyprawy. W tej wojnie prześcignął dwakroć poprzednią swoją dzielność.
Walerya.  To prawda, że cudowne rzeczy o nim opowiadają.
Menen.  Cudowne, ręczę wam za to, a kupił je za gotowe pieniądze.
Wirgilia.  Daj Boże, aby wiadomości były prawdziwe!
Wolumnia.  Prawdziwe? A to co znowu?
Menen.  Prawdziwe? Gotowy jestem przysiądz, że prawdziwe. A gdzie ranny? (Do trybunów, którzy występują naprzód sceny) Boże zachowaj wasze wielebności! Marcyusz wraca; ma nowe powody dumy. A gdzie rany?
Wolumnia.  W ramię i lewą rękę. Zostaną mu głębokie szramy do pokazania ludowi, gdy się będzie ubiegał o godność mu należną. Już przy wygnaniu Tarkwiniusza siedm ran otrzymał.
Menen.  Jedną w szyję, a dwie w udo; a więc znam ich teraz dziewięć.
Wolumnia.  Przed ostatnią wyprawą dwadzieścia pięć ran na sobie nosił.
Menen.  Będzie ich teraz dwadzieścia siedem, a każda była nieprzyjaciela grobem. (Słychać za sceną krzyki i trąby). Cicho! Czy słyszycie trąby?
Wolumnia.  To Marcyusz przybywa: poprzedzają go krzyki, a zostają za nim łzy.

Śmierć, ten duch czarny; w dłoniach jego leży:
Tłumy padają, gdzie dłoń ta uderzy.

(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzą: Kominiusz, Tytus Larcyusz, między nimi Koryolan z dębowym wieńcem na głowie, za nimi Oficerowie i Żołnierze, Herold).

Herold.  Wiedzcie, Rzymianie, że Marcyusz sam jeden

Walczył odważnie w murach Koryolow;
W nagrodę męstwa, do swego nazwiska
Kory o lana imię sobie zdobył.
Witaj więc w Rzymie o Koryolanie! (Trąby i bębny).
Wszyscy.  Witaj nam w Rzymie o Koryolanie!
Koryolan.  Dość, dość już tego; nie wytrzymam dłużej;
Błagam was, skończcie!
Kominiuśz.  Spojrzyj, matka twoja.
Koryolan.  Wiem, żeś do wszystkich bogów prośby niosła
Za mą pomyślność (klęka).
Wolumnia.  Wstań, wstań mój żołnierzu!.
Dobry Kajuszu, drogi mój Marcyuszu,
A dziś, w nagrodę twoich pięknych czynów,
Jakże to mam cię nazwać? Koryolanem?
Lecz żona!
Koryolan.  Witaj, kochane milczenie!
Czyżbyś się śmiała, gdybym w trumnie wrócił,
Kiedy tak płaczesz patrząc na mój tryumf?
Droga, te oczy wdowom Koryolów,
I matkom synów poległych przystoją.
Menen.  Niechże cię teraz uwieńczą bogowie!
Koryolan.  A, żyjesz jeszcze?
(Do Waleryi).Przebacz, droga pani.
Wolumnia.  Nie wiem już, w którą obrócić się stronę;
Witaj nam, wodzu! witajcie nam wszyscy!
Menen.  Witajcie wszyscy sto tysięcy razy!
To na łzy, znowu na śmiech mi się zbiera,
To mi jest lekko, to ciężko na duszy.
Witajcie! Wiecznie przeklęte to serce,
Co na twój widok nie bije radośnie!
W trzech was Rzym cały kochać się powinien.
Lecz dzikie płonki są pomiędzy nami,
Trudno w nie wszczepić do was przywiązanie.
Lecz mniejsza o to, witajcie, rycerze!
My nazywamy pokrzywę pokrzywą,
A błędy głupców głupstwem.
Kominiusz.  Zawsze dobrze.
Koryolan.  Meneniusz dziś jak zawsze.

Herold.  Hola! z drogi!
Koryolan  (do matki i żony). Dajcie mi ręce. Nim w progach domowych
Głowę ukryję, dobrych patrycyuszów
Odwiedzieć muszę, bo oprócz pozdrowień
Nowe zaszczyty od nich otrzymałem.
Wolumnia.  Dożyłam chwili, w której się spełniły
Moje życzenia, marzeń mych budowy.
Na jednem tylko zbywa ci, nie wątpię,
Że i to wkrótce nasz Rzym ci przysądzi.
Koryolan.  Wierzaj mi, matko, wolę być ich sługą
Wedle mej własnej, niżli nimi rządzić
Wedle ich myśli.
Kominiusz.  Marsz, do Kapitolu!

(Odgłos trąb i bębnów. Wychodzą w tym samym porządku. Zostają dwaj Trybuni).

Brutus.  Wszystkie języki o nim tylko mówią;
Kaprawe oczy biorą okulary,
Żeby go dojrzeć; świegotliwa mamka,
Głucha, choć dziecko wrzeszczy w niebogłosy,
Bo zachwycona klaszcze mu w pochodzie,
I pomywaczka na szczernioną szyję
Na gwałt zarzuca chustę najpiękniejszą,
Na mur się drapie, by chwilę go ujrzeć.
Tłumy się duszą w sklepach, szopach, oknach,
Na dachach siedzą wszystkich stanów ludzie,
Wszyscy łakomi, jakby go zobaczyć.
Rzadko widziani zwykle Flaminowie
Tłoczą się między tłumem zadyszani,
By lada miejsce wśród motłochu znaleźć.
Śmiało na Feba całunki palące
Nasze matrony narażają lica,
Na których lilie z różami bój toczą.
Co za ruch! rzekłbyś, że bóg nieznajomy
Który go wiedzie, w ludzkie jego ciało
Wkradł się tajemnie, by mu wdzięku dodać.
Sycyn.  Nie wątpię, będzie wybrany konsulem.
Brutus.  A wtedy godność nasza spać niech idzie.
Sycyn.  Do końca roku, nowej swej godności,

Z umiarkowaniem pełnić nie potrafi.
Straci oo zyskał.
Brutus.  W tem nasza pociecha.
Sycyn.  Lud, który swoją zwierzył nam obronę,
Za dawne krzywdy, dla lada przyczyny,
O nowych jego zapomni honorach;
A duma jego pewną jest rękojmią,
Że czekać na nią nie trzeba nam długo.
Brutus.  Przysiągł, że nigdy o konsula godność
Nie będzie żebrał w sukni wyszarzanej,
Nigdy na placu publicznym, jak zwyczaj,
Ran pokazywać ludowi nie będzie,
Aby pozyskać śmierdzące ich głosy.
Sycyn.  To prawda.
Brutus.  To są własne jego słowa:
Wolałby przepaść, niż godność otrzymać
Nie przez rycerstwa życzliwą przychylność
A chęci panów.
Sycyn.  Z całej duszy pragnę,
Żeby do końca trwał w postanowieniu.
Brutus.  Nie wątpię o tem.
Sycyn.  To, jak mu życzymy,
Swój niewątpliwy znajdzie w niem upadek.
Brutus.  Lub on, lub musi władza nasza upaść.
Do nas należy przełożyć ludowi,
Z jaką nań zawsze nienawiścią patrzył,
Jakby go pragnął na muła przemienić,
Jego obrońcom nakazać milczenie,
Wydrzeć swobody; jak w jego mniemaniu,
Pod względem uczuć, działania, zdolności,
I praw do władzy, lud jest jak wielbłądy,
Dostają strawę, żeby niosły juki,
A kije, jeśli gną się pod ciężarem.
Sycyn.  Myśli te trzeba podsunąć ludowi,
Gdy go obrazi swą pychą bez granic;
Co zrobi, byle rozdrażnić go trochę,
A to jest łatwo, jak psem podszczuć owce.
Zobaczysz, zaraz suche ludu ściernie

Buchnie płomieniem, który go poczerni
Na wieczne czasy. (Wchodzi Posłaniec).
Brutus.  Jaką wieść przynosisz?
Posłaniec.  Do Kapitolu senat was zaprasza.
Zdaje się Marcyusz zostanie konsulem.
Widziałem niemych, jak tłumami biegli,
By go zobaczyć, ślepych, by go słyszeć;
Nasze matrony i młode dziewice
Pod nogi jego w przechodzie ciskały
Swe szarfy, chustki, swoje rękawiczki;
Jak przed posągiem Jowisza panowie
Czoła chylili, a pospólstwa czapki
I krzyki były jak deszcz i jak grzmoty.
Nic podobnego nie widziałem nigdy.
Brutus.  Do Kapitolu! Niech oczy i uszy
Na wszystko będą otwarte i baczne,
Serce gotowe na wszystkie wypadki.
Sycyn.  Więc idźmy. (Wychodzą).


SCENA II.
Kapitol.
(Wchodzą dwaj Woźni i kładą poduszki).

1 Woźny.  Śpiesz się, bo tylko co ich nie widać. Ilu jest kandydatów do konsularnej godności?
2 Woźny.  Trzech, powiadają; ale ogólne jest mniemanie, że Koryolan będzie wybrany.
1 Woźny.  Dzielny to żołnierz, szkoda tylko, że okrutnie dumny, a do pospolitego ludu nie ma serca.
2 Woźny.  Wyznam ci szczerze, że bywali wielcy ludzie, którzy pochlebiali ludowi a nie mieli do niego nigdy serca, a są inni, do których lud nie ma serca, choć sam nie wie dlaczego. Tak więc jeśli lud do jednych ma serce, nie wiedząc dlaczego, to znowu nienawidzi drugich dla żadnej lepszej przyczyny. Koryolan przeto, nie troszcząc się ani o jego miłosc, ani o jego nienawiść, dowodzi, że zna doskonale jego naturę i nie kryje się z tem w swojej szlachetnej obojętności.
1 Woźny.  Gdyby się nie troszczył o to, czy miłość jego posiada czy nie, aniby mu dobrze ani źle nie robił, ale on nienawiści jego szuka z większą skrzętnością, niż lud dać mu ją może; niczego nie zaniedbuje, czemby mógł dowieść, że mu jest przeciwny. Mojem zdaniem, puszyć się niechęcią i nienawiścią ku ludowi, równą jest wadą tej, którą potępia, to jest, pochlebiać mu dla zyskania jego miłości.
2 Woźny.  Dobrze się swojej ojczyźnie zasłużył. Wyszedł na górę nie po tak łatwych schodach, jak ci, którzy przez giętkość i uprzejmość względem ludu, czapkowaniem tylko, bez żadnej innej zasługi, zarobili na jego szacunek i dobre imię. On przeciwnie, tak mu swoje zasługi przed oczy postawił, tak swoje czyny w wszystkich sercach wyrył, że gdyby milczące ich języki nie dały mu świadectwa zasług jego uznaniem, byłoby to rodzajem niewdzięczności i krzywdy. Mówić inaczej byłoby złośliwością, która, sama sobie kłamstwo zadając, znalazłaby tylko wyrzuty i pogardę we wszystkich, którzyby ją usłyszeli.
1 Woźny.  Ale dosyć już o nim: mąż to zacny. Ustąpmy, bo nadchodzą.

(Odgłos trąb i bębnów. Wchodzą poprzedzeni Liktoramt: konsul Kominiusz, Meneniusz, Koryolan, Senatorowie, Sycyniusz i Brutus. Senatorowie i Trybuni zabierają przeznaczone dla siebie miejsca).

Menen.  Gdyśmy już Wolsków załatwili sprawę,
Posłali legiom rozkaz do powrotu,
Nie pozostaje naszemu zebraniu,
Jak wynagrodzić szlachetne usługi
Żołnierza, który za kraj swój tak walczył.
Racz więc poważny, dostojny senacie,
Wezwać konsula a wodza wyprawy
Tak śpiesznie wielkiem skończonej zwycięstwem,
Aby pokrótce powiedział, w tej wojnie
Co Kajusz Marcyusz Koryolan zrobił,
Bośmy tu przyszli, by mu podziękować,
Czynów mu takich godną dać nagrodę.
1 Senator.  Mów, Kominiuszu, każdy opisz szczegół;

Niech cię nie trwoży rozwlekłości zarzut;
Daj nam powody myśleć, że na środkach
A nie na chęciach nagrody nam zbywa.
A wy, obrońcy ludu, raczcie teraz
Przychylne ucho skłonić do powieści,
Potem przez wasze uprzejme wstawienie
Otrzymać chętne przyzwolenie ludu
Na to, co senat za stosowne uzna.
Sycyn.  W podobnej sprawie miły nam jest udział,
I serca nasze gotowe są poprzeć
Szlachetny przedmiot naszego zebrania.
Brutus.  Cobyśmy chętniej jeszcze zrobić chcieli,
Gdyby lud trochę wyżej cenić raczył,
Niż dotąd cenił.
Menen.  Nie o to rzecz idzie;
Lepiejbyś zrobił, gdybyś cicho siedział.
Czy chcecie teraz Kominiusza słuchać?
Brutus.  Chętnie. Lecz moje było zastrzeżenie
Bardziej do rzeczy, niż twoja nagana.
Menen.  On lud nasz kocha; nie wymagaj tylko,
Żeby koniecznie za pan brat żył z ludem.
Teraz słuchajmy. (Wstaje Koryolan i chce wychodzić).
Nie, nie, zostań, proszę.
1 Senator.  Nie wstydź się słuchać powieści o czynach,
Któreś szlachetnie dokonał.
Koryolan.  Przebaczcie!
Wolałbym goić na nowo me rany,
Niż słuchać, jak je w boju otrzymałem.
Brutus.  Pochlebiam sobie, że cię wyganiają
Nie moje słowa.
Koryolan.  O nie, choć wyznaję,
Skąd mnie wygonić oręż nie był w stanie,
Wygnały słowa. W tem, co powiedziałeś,
Obrazy niema, bo niema pochlebstwa.
Co do twojego ludu, lud twój kocham
Ile wart tego.
Menen.  Proszę, tylko usiądź.
Koryolan.  O, jabym wolał raczej siąsć na słońcu

I dać się skrobać spokojnie po głowie,
Gdy trąbka w polu potyczki znak daje,
Niż gnuśnie słuchać przesadnych powieści
O czynach moich bez żadnej wartości. (Wychodzi).
Menen.  Trybuni ludu, jak może on schlebiać
Tłumowi, w którym na tysiąc niegodnych
Jeden szlachetny, skoro, jak widzicie,
Woli dla chwały wszystkie swoje członki
Narazić, niźli jedno z swoich uszów
Do jej słuchania. Zacznij Kominiuszu.
Kominiusz.  Tchu mi zabraknie, bo nie słabą piersią
Koryolana czyny trzeba głosić.
Jeżeli męstwo jest najpierwszą cnotą,
Najlepiej zdobi swego posiadacza,
To mąż, o którym mówię, na tej ziemi
Równego sobie daremnieby szukał.
W szesnastym roku, gdy Tarkwiniusz Pyszny
Na Rzym uderzył, on swoją odwagą
Innych prześcignął, nasz wtedy dyktator,
(Któremu pokłon należny oddaję)
Widział, jak młodzik, z Amazonki twarzą,
Gonił przed sobą przelękłych wąsaczy;
Powalonego ocalił kolegę,
Trzech zabił wrogów pod konsula okiem,
I Tarkwiniusza jednem szabli cięciem
Zwalił na ziemię. W tej zaciętej bitwie,
On, co na scenie mógł niewiast grać role,,
Pierwszym się mężem pokazał na placu,
Wieniec dębowy otrzymał w nagrodę.
Gdy z lat dziecinnych wieku męża doszedł,
Rósł odtąd w chwale jak morze bez granic,
W siedmnastu bitwach łatwo z wszystkich szabli
Pozdzierał wieńce. O sprawie ostatniej,
O jego dziełach w murach Kory ołów,
Nie jestem w stanie mówić jak należy.
Wstrzymał ucieczkę, a rzadkim przykładem
Tchórzów nauczył, jak ze śmierci szydzić.
Okręt, płynący z rozwiniętym żaglem,

Nie łatwiej morskich chwastów targa sploty,
Jak on w pochodzie wrogów łamał szyki.
Miecz jego wszędzie wybił śmierci pieczęć,
Kędy uderzył; od stopy do głowy
Krwią był oblany; wszystkim jego ruchom
Krzyk konających dziko towarzyszył.
Sam jeden przeszedł groźną miasta bramę,
Wyrąbał na niej znaki przeznaczenia;
Sam, bez pomocy, do swoich powrócił,
Stanął na czele świeżego oddziału,
I jak planeta na miasto uderzył,
I miasto zdobył. Wtem nagle krzyk boju
Uderzył znowu czujne jego ucho,
I zaraz dusza znużonego ciała
Zdwoiła siły, i rzucił się w zamęt,
I po dymiących trupach szedł bohater,
Jakby chciał wszystko rozbić i powalić.
Póki panami nie byliśmy miasta
I placu boju, nie wstrzymał się chwili,
Żeby odetchnąć.
Menen.  O dzielny wojownik!
1 Senator.  Na zaszczyt, który udzielić mu chcemy,
W pełnej on mierze zasłużył.
Kominiusz.  Z pogardą
Łupy odrzucił, a na kosztowności
Jakby na podłe ziemi błoto patrzył.
Dar skąpca jego przechodzi żądania;
Czynić jest czynów jego już nagrodą,
Na ich spełnienie chętnie czas poświęca.
Menen.  Mąż to szlachetny. Już czas go przywołać.
1 Senator.  Kory olana zawezwij.
1 Woźny.  Nadchodzi. (Wchodzi Koryalan).
Menen.  Koryolanie, senat chce ci przyznać
Z radosnem sercem godność konsularną.
Koryolan.  Ja mu poświęcam służby me i życie.
Menen.  Tylko do ludu mówić ci zostaje.
Koryolan.  Pozwólcie, proszę, zwyczaj ten przeskoczyć.
Nie jestem w stanie suknię wdziać ubogą,

Odsłonić piersi, i za moje rany
O kreski błagać; uwolńcie mnie, proszę,
Od tego kroku.
Sycyn.  Lud ma prawo głosu
I nie odstąpi od tych formalności
Ani na jotę.
Menen.  Usuń te trudności
I do zwyczaju racz się zastosować,
Otrzymaj godność, tak jak poprzednicy,
Wedle form zwykłych.
Koryolan.  Grając taką rolę,
Wstydzić się będę. Nie byłożby lepiej
Prawo to odjąć ludowi?
Brutus.  Czy słyszysz?
Koryolan.  Chełpić się przed nim: to i to zrobiłem,
Zgojone rany, które kryć należy,
Odsłaniać wszystkim, jakgdybym je odniósł
W nadziei, że mi kreskami zapłacą!
Menen.  Nie zważaj na to. Teraz, wy trybuni,
Wolę senatu poprzyjcie u ludu.
A więc nowemu Rzymu konsulowi
Radość i chwała! wykrzyknijmy społem.
Senatorowie.  Radość i chwała Koryolanowi!

(Odgłos trąb i bębnów. Wychodzą Senatorowie).

Brutus.  Widzisz, jak z ludem obchodzić się myśli.
Sycyn.  Bodaj lud jego przeniknął zamiary!
Będzie lud prosił, jakgdyby żałował,
Że o co prosi dać jest w mocy ludu.
Brutus.  A teraz idźmy z tego, co tu zaszło,
Zdać mu rachunek; czeka nas na rynku. (Wychodzą).


SCENA III.
Rzym. Forum.
(Wchodzi kilku Obywateli).

1 Obyw.  Słowem, jeśli nas o głosy będzie prosił, nie powinniśmy mu ich odmówić.
2 Obyw.  Możemy jednak, jeśli taka nasza wola.
3 Obyw.  Mamy wprawdzie do tego władzę, ale jest to władza, której użyć nie mamy — władzy; bo jeśli pokaże nam swoje rany i swoje czyny opowie, naszą będzie powinnością jego ranom pożyczyć naszego języka i w sprawie ich przemówić. Tak więc, jeśli nam opowie swoje szlachetne czyny, my także musimy mu powiedzieć, że je ze szlachetną przyjmujemy wdzięcznością. Niewdzięczność jest rzeczą potworną; a dla ludu być niewdzięcznym, byłoby zrobić z niego potworę, i my, śjako jego członkowie, bylibyśmy potwornymi członkami.
1 Obyw.  Nie wiele trzeba zachodów z naszej strony, żeby nie lepiej o nas myślał, boć niedawno, gdyśmy powstali z powodu drogości zboża, nie żenował się nazwać nas stugłowną potworą.
3 Obyw.  Niejeden już nas tak nazwał, nie dlatego, że jedne między nami głowy są brunatne, inne czarne, inne jasne, a niektóre znowu łyse, ale dlatego, że rozum nasz jest różnofarbny. Ja sam też myślę, że gdyby wszystkie nasze rozumy z jednej wyszły czaszki, rozleciałyby się na wschód i na zachód, na północ i południe, i w tem tylko byłaby między nimi zgoda, że chciałoby się im rozpierzchnąć na cztery rogi świata.
2 Obyw.  Czy tak sądzisz? A mój rozum w którąby stronę poleciał?
3 Obyw.  Naprzód, twój rozum nie tak łatwo jak inny z czaszkiby się wydobył, bo zakuty w niej jak w pałce, ale raz wypuszczony na wolność, bez żadnej wątpliwości puściłby się ku południowi.
2 Obyw.  A dlaczego ku południowi?
3 Obyw.  Aby tam we mgle utonąć. Tam trzy jego części stopniałyby w zgniłej rosie, a czwarta wróciłaby przez miłosierdzie, aby ci pomódz do znalezienia żony.
2 Obyw.  Jesteś jak widzę zawsze krotofilny. Wolne żarty!
3 Obyw.  Czy wszyscy jesteście zdecydowani dać mu wasze głosy? Jeśli nie, mniejsza o to; większość rozstrzygnie. Powtarzam, że gdyby chciał okazać się przychylniejszym dla ludu, nie byłoby godniejszego człowieka. (Wchodzą: Koryolan i Meneniusz). Otóż i on się zbliża w pokornem odzieniu; zobaczymy, jak się sprawi. Nie stójmy kupą, lecz pojedynczo, po dwóch lub po trzech przybliżmy się do niego. Musi do każdego zanieść prośbę osobiście, żeby każdy miał honor dać mu głos własnym językiem. Idźcie więc za mną, a ja wam pokażę, jak się do niego zbliżyć należy.

Wszyscy.  Zgoda! zgoda! (Wychodzą).
Menen.  Nie, nie masz racyi; alboż nie wiesz o tem,
Że najgodniejsi robili to samo?
Koryolan.  I cóż mam mówić? Proszę cię, mój panie —
Przeklęta chwila! Język mi w tej sprawie
Odmawia służby. — Patrz, to moje rany,
Wszystkie odniosłem, służąc mej ojczyźnie,
Kiedy niejeden z braci twych uciekał,
Rycząc na odgłos własnych naszych bębnów.
Menen.  O nie mów tego! Proś ich raczej pięknie,
Żeby o tobie raczyli pamiętać.
Koryolan.  Pamiętać o mnie? O, ja z duszy pragnę,
By zapomnieli o mnie jak o cnotach,
Których kapłani uczą ich na próżno!
Menen.  Wszystko popsujesz. Oddalam się teraz,
Ale raz jeszcze proszę cię i błagam,
Miarkuj twe słowa.

(Wchodzi dwóch Obywateli. — Meneniusz się oddala).

Koryolan.  Toż powiedz im wprzódy,
By twarz omyli, wyczyścili zęby. —
Ha, otóż jedna przybliża się sfora. —
Wiecie, panowie, po co tu przyszedłem?

1 Obyw.  Wiemy. Lecz powiedz nam teraz, co ci do tego daje prawo?
Koryolan.  Moje zasługi.
2 Obyw.  Twoje zasługi?
Koryolan.  A nie moja własna wola.
1 Obyw.  Jakto? Nie twoja własną wola?
Koryolan.  Nie, panie, bo nigdy jeszcze nie było moją własną wolą kłopotać biednych żebraniną.
1 Obyw.  Rozumie się, że jeśli ci co damy, to w nadziei zarobku.
Koryolan.  Więc dobrze, powiedzcie mi proszę, za jaką cenę przedajecie godność konsularną?
1 Obyw.  Naszą ceną jest uprzejma prośba.
Koryolan.  Uprzejma prośba? Więc proszę was uprzejmie, dajcie mi tę godność. Odniosłem ran kilka, które mogę wam pokazać sam na sam. Proszę o głos twój, panie. Co ty na to?
2 Obyw.  Będziesz go miał, zacny mężu.
Koryolan.  Targ przybity. Otóż i dwa głosy wyżebrane. Daliście mi jałmużnę — bądźcie zdrowi!
1 Obyw.  Coś mi się to wszystko bardzo dziwnie wydaje.
2 Obyw.  Gdyby przyszło głosować na nowo — ale mniejsza o to. (Wychodzą. — Wchodzą dwaj inni).
Koryolan.  Proszę was, jeśli się to zgadza z tonem waszych głosów, abym został konsulem; widzicie, że jestem ubrany wedle przepisu.
3 Obyw.  Zasłużyłeś się szlachetnie twojej ojczyźnie i nie zasłużyłeś się szlachetnie.
Koryolan.  Co znaczy ta zagadka?
3 Obyw.  Byłeś biczem jej wrogów, ale byłeś i rózgą jej przyjaciół; nie kochałeś pospolitego ludu.
Koryolan.  Powinieneś mi to raczej brać za cnotę, że nie pospolitowałem mojej miłości. Gotów jednak jestem pochlebiać mojemu bratu ślubnemu, ludowi, jeśli tym sposobem zarobię na większy u niego szacunek. Gdy mu się zdaje, że na tem stoi uprzejmość, gdy w swojej mądrości przenosi mój kapelusz nad moje serce, będę praktykował nizkie pokłony, odegram nie moją rolę, to jest, będę naśladował czarujące formy popularnych obywateli, dam mu szczodrą ręką, czego tak pragnie. A więc was błagam, zróbcie mnie konsulem!
4 Obyw.  W nadziei, że znajdziemy w tobie przyjaciela, dajemy ci głos nasz z całego serca.
3 Obyw.  Odniosłeś liczne rany, walcząc za ojczyznę?
Koryolan.  Nie chcę was nudzić pokazywaniem. Wysoko cenię wasze głosy, a nie zatrzymuję was dłużej.
3 i 4 Obyw.  Niech ci bogowie dadzą radość! Tego ci życzymy z całego serca! (Wychodzą).

Koryolan.  O słodkie głosy! — Lepiej się zagłodzić,
Niż po zapłatę zasług z prośbą chodzić.
Z wytartą togą mamże stać w pokorze,
I Maćka prosić o głos przy wyborze?
Cóż stąd, że nasi przodkowie tak stali:
Gdybyśmy zawsze zwyczaju słuchali,
Wymieść pył wieku któżby się ośmielił?
Błąd wtedy takby wysoko wystrzelił,
Ze prawdę swoim osłoniłby cieniem.
Nie, kto chce władzę tem kupić spodleniem,
Niech ten ją dzierży. — Lecz ach! o katusze!
Com napół zrobił, skończyć teraz muszę.

(Wchodzi trzech innych Obywateli).

Właśnie nadchodzą nowe dla mnie głosy.
Dajcie mi głos wasz; o głos ten walczyłem,
O głos czuwałem, dla głosu odniosłem
Ban dwa tuziny i coś tam w dodatku,
O głos walczyłem w bitwach osiemnastu,
Mniej więcej pięknych czynów dokonałem.
Głos mi wasz dajcie: pragnę być konsulem!

5 Obyw.  Pokazał się pięknie; żaden uczciwy człowiek nie może mu swego głosu odmówić.
6 Obyw.  Niech więc będzie konsulem! niech mu Bóg szczęści i zrobi go przyjacielem ludu!
Wszyscy.  Amen! Amen! Niech cię Bóg zachowa, szlachetny konsulu!
Koryolan.  Szanowne głosy!

(Wchodzą: Meneniusz, Brutus i Sycyniusz).

Menen.  Odbyłeś próbę, a trybuni ludu
Przychylne ludu przynoszą ci głosy.
Odziej się teraz konsularną togą,
Do senatorskiej pospiesz ze mną izby.
Koryolan.  Więc rzecz skończona?
Sycyn.  Formy dopełnione,
Lud cię przyjmuje i już jest zwołany,
By uroczyste dal ci potwierdzenie.

Koryolan.  W izbie senatu?
Sycyn.  Tam, Koryolanie.
Koryolan.  Wolnoż mi teraz odzież zmienić?
Sycyn.  Wolno.
Koryolan.  Idę ją zmienić. Gdy znów będę sobą,
Pospieszę zaraz do izby senatu.
Menen.  Pozwolisz, że ci towarzyszyć będę.
Czy chcecie z nami?
Brutus.  Na lud tu czekamy.
Sycyn.  Więc bądźcie zdrowi!

(Wychodzą: Koryolan i Meneniusz).

Dostał, czego pragnął,
A z oczu widać, jak mu w sercu wrzało.
Brutus.  Skromne odzienie z pysznem nosił sercem. —
Racz lud odprawić. (Wchodzą Obywatele).
Sycyn.  Więc jakże, panowie,
Wybór skończony?
1 Obyw.  Daliśmy mu głosy.
Brutus.  Bodaj miłości waszej stał się godnym!
2 Obyw.  Amen! Gdy biorę rzecz na biedny rozum,
On sobie drwił z nas, prosząc nas o głosy.
3 Obyw.  Brał nas na fundusz, ani wątpliwości.
1 Obyw.  Bynajmniej, to jest zwykła jego mowa.
2 Obyw.  Ty jeden tylko nie chcesz tego wiedzieć,
W jak pogardliwy traktował nas sposób.
Czemu swej sławy znaków nie pokazał,
Ran odniesionych?
Sycyn.  Jestem przekonany,
Że je pokazał.
Kilku Obyw.  Nie, nikt ich nie widział.
3 Obyw.  Mówił o ranach — mógłby je pokazać
Na osobności; potem kapeluszem
Wiewając, mówił tak do nas z pogardą:
„Chcę być konsulem; starożytny zwyczaj,
Bez głosów waszych, nie dozwala na to,
Więc proszę o nie“. A kiedy je dostał,
„Dziękuję!“ mówił, „za głosy dziękuję,
Słodziuchne głosy, gdyście głosy dali,

Nie mam nic więcej z wami do roboty“.
Nie sąż to żarty?
Sycyn.  Czyście byli ślepi,
Żeście się zaraz na tem nie poznali,
Lub widząc, jakże w dziecinnej prostocie
Byliście w stanie dać mu glosy wasze?
Brutus.  Czy nie mogliście, jak was nauczono,
Wręcz mu powiedzieć, że gdy władzy nie miał,
Małym był sługą Rzeczypospolitej,
Wrogiem był waszym, zawsze głos podnosił
Przeciw wolnościom, przeciw przywilejom,
Których od dawna prawnie używacie;
Dziś, postawiony na czele narodu,
Jeśli złośliwie wrogiem plebejuszów,
Jak był, zostanie, wtedy głosy wasze
Tylkoby klątwą dla dających były?
Trza było mówić, że jeśli zasługi
Godnym go robią władzy, której żąda,
To znowu wdzięczność za dane mu głosy
Powinna dawne myśli jego zmienić,
Zrobić go waszym szczerym przyjacielem,
I kochającym władcą i obrońcą.
Sycyn.  Tak mówiąc wedle danej wam przestrogi,
Mogliście głębie duszy jego wzruszyć,
I skryte myśli wystawić na próbę.
Gdyby wam jakie zrobił obietnice,
Brońbyście mieli później przeciw niemu;
Lub, co pewniejsza, gdyby wasze słowa
Swarliwy jego rozdrażniły umysł,
Niezdolny żadnym poddać się warunkom,
Gniew jego wściekły byłby tłómaczeniem,
Dlaczego kresek waszych nie otrzymał.
Brutus.  Gdy miłość wasza potrzebną mu była,
Prosił was o nią, przyznajecie sami,
Z wyraźną wzgardą; nie widzicież jeszcze,
Że ta pogarda zgubą waszą będzie,
Skoro osiągnie władzę deptać po was?
Czyż nie mieliście w piersiach waszych serca?

A w ustach język mieliście jedynie,
Żeby głosować wbrew rozsądku radom?
Sycyn.  Często proszącym nie daliście głosu,
Dziś go dajecie temu, co nie prosi,
Ale z was szydzi.
3 Obyw.  Nie jest potwierdzony;
Jeszcze możemy wybór nasz odmienić.
2 Obyw.  I odmienimy. Ja sam z mojej strony
Mam pięćset głosów jednej ze mną myśli.
1 Obyw.  Ja mam ich tysiąc, nie licząc przyjaciół.
Brutus.  Idźcież powiedzieć waszym przyjaciołom,
Że mąż, któremu władzę dali w ręce,
Wydrze im wolność, będzie jak psa cenił,
Którego w domu chowają, by szczekał,
A biją, kiedy szczeka.
Sycyn.  Niech się zbiorą
I głupi wybór niechaj odwołają,
Jak radzi rozum. Na myśl im przywiedźcie
Jego nienawiść ku wam, jego dumę;
Nie przepomnijcie o tem, z jaką wzgardą
Skromne ubranie kandydata nosił,
Ile szyderstwa w jego prośbie było.
Mówcie, że pamięć na dawne zasługi
Była powodem, żeście nie spostrzegli,
Jak lekkomyślnie, a jak pogardliwie,
Wierny swej starej ku wam nienawiści,
Lud zgromadzony śmiał dzisiaj traktować.
Brutus.  Na nas, trybunów, zwalcie całą winę,
Mówcie, że wszystkich użyliśmy środków,
Aby was zmusić do tego wyboru.
Sycyn.  Że wybór naszym był raczej rozkazem,
Niż uczuć waszych rzeczywistych skutkiem;
Że myśli wasze, zbytnio tem zajęte,
Coście musieli, a nie co powinni,
Na wspak uczuciom przystać wam kazały
Na jego wybór. Zwalcie na nas wszystko.
Brutus.  Nie oszczędzajcie nas wcale, powiedzcie,
Żeśmy wam w długich przekładali mowach,

Jak młodo zaczął ojczyźnie swej służyć,
Jak służył długo, skąd ród swój wywodził,
Ze szlachetnego Marcyuszów domu,
Z którego niegdyś wyszedł Ankus Marcyusz,
Syn córki Numy, a był naszym królem
Po Hostyliuszu, z którego pochodzą
Publiusz i Kwintus, którym Rzym jest winien
Swe wodociągi i najlepsze wody;
I Cenzorynus, ten ludu kochanek,
Którego imię stąd idzie, że dwakroć
Cenzora godność zaszczytnie sprawował,
Przodkiem był jego.
Sycyn.  Że my względom waszym
Męża wielkiego rodu polecili,
Który, prócz tego, przez własne zasługi
Zdawał się godnym wysokich urzędów;
Ale zważając całą przeszłość jego,
Postępowanie dzisiaj przy wyborach,
Jako waszemu wiecznemu wrogowi
Cofacie głosy, któreście mu dali
Zbyt lekkomyślnie.
Brutus.  Ciągle przy tem stójcie,
Żeście to wskutek naszych próśb zrobili.
A teraz idźcie, zbierzcie tłum i śpieszcie
Do Kapitolu.
Kilku Obyw.  Nie stracimy czasu,
Bo wszyscy prawie głosów swych żałują.

(Wychodzą Obywatele).

Brutus.  Lepiej dziś rozruch ten ważyć, niż czekać,
Ażeby później groźniejszą wziął postać.
Jeśli, naturze swej wierny, wściekłości
Cugle rozpuści w skutku tej odmowy,
Czuwajmy nad tem, jakby z gniewu można
Wyciągnąć korzyść.
Sycyn.  Więc do Kapitolu!
Wyprzedźmy potok ludu, by się zdało
(Co w części prawda), że to ich jest sprawą,
Do czego teraz dodaliśmy bodźca. (Wychodzą).





  1. Aluzya do przypowiastki, że każdy człowiek dwa nosi worki: jeden przed sobą, w który wkłada błędy drugich, drugi za sobą, w którym nosi swoje własne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.