Królestwo mrówek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królestwo mrówek |
Pochodzenie | Kraina ślepców |
Wydawca | Wydawnictwo "Biblioteki Groszowej" |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | The Empire of the Ants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Kiedy kapitan Gerilleau otrzymał rozkaz poprowadzenia kanonierki „Benjamin Constant“ do Badamy, leżącej nad Batenem, dopływem Quaramadema, ażeby dopomóc mieszkańcom, nawiedzonym przez plagę mrówek — posądził władzę o kpiny. Awansował dotychczas w sposób romantyczny i nieprzewidziany. Pomagały mu do tego jego marzące oczy i miłość pewnej eleganckiej brazylijskiej damy; fakt ten nawet podniosły pisma „Diaro“ i „O Futuro“ w przykrej formie, nie szczędząc ironicznych komentarzy. Kapitan obawiał się więc, że i obecnie da znów powód do kpin i nieposzanowania.
Był on Kreolem, choć jego poglądy na etykietę i dyscyplinę zdradzały czystą krew portugalską. Otwierał swoje serce jedynie przed Holroydem, inżynierem z Lancastire’u, który przybył wraz ze statkiem. Zwierzenia swoje traktował w znacznej mierze, jako ćwiczenia w języku angielskim: „th“ bowiem jego brzmiało wciąż niezadawalniająco.
— Niewątpliwie — powtarzał — chcą mnie ośmieszyć. Jaka może być rada na mrówki? Przyszły, to i pójdą.
— Kiedy właśnie — odrzekł Holroyd — te mrówki nie chcą się wynieść. Ów chłopak, który, jak pan mówił, jest Zambo...[1]
— Zambo, on powiada, że to nie mrówki, a ludzie zaczynają uciekać.
Kapitan palił nerwowo papierosa.
— Takie rzeczy bywają — powiedział wreszcie. — Cóż wielkiego? Plaga mrówek, czy Bóg wie czego? Była już taka plaga w Trynidad — malutkie mrówki, objadające liście z drzew, zniszczyły wszystkie pomarańcze i mangowe drzewa. O cóż chodzi? Czasami się też zdarza, że całe armje mrówek napadają na dom. Trzeba wtedy dom opuścić. Kiedy się wraca — dom jest czyściutki, jak nowy. Skorpjonów, karaluchów, pcheł — ani na lekarstwo!
— Ten Zambo powiada — odparł Holroyd — że to jest jakiś nowy gatunek mrówek.
Kapitan wzruszył ramionami, rozgniewany, i zajął się całkowicie papierosem,
Powrócił jednak do przerwanej rozmowy.
— Mój drogi Holroydzie, cóż ja mogę poradzić na te diabelskie mrówki?
Zastanowił się chwilę.
— Ależ to nonsens! — zadecydował.
Po południu włożył odświętny garnitur i zszedł na brzeg; kiedy powracał, poprzedzały go skrzynie i skrzynki z butelkami. Holroyd siedział na pokładzie, palił namiętnie, zachwycając się chłodnym brazylijskim wieczorem. Był oto o sześć dni drogi od dorzecza Amazonki, o kilka set mil — od oceanu; horyzont był rozległy, jak na morzu, od południa widniała ławica piaszczysta, usiana kępami trzciny. Woda płynęła wartko, jak ze śluzy, mętna i spieniona, roiła się od krokodyli i ptactwa wodnego, niosąc na swych falach zwalone pnie drzewne. Ta pustynia, niezmierzona pustynia, przepełniała, zda się, duszę. Miasteczko Alemquer, z krytemi słomą domkami, nędznym kościółkiem, ze zrujnowanemi zabytkami lepszych czasów — zdawało się nic nieznaczącym punktem w tem rozpasaniu dzikiej przyrody drobną monetą, zgubioną na Saharze. Holroyd był młodym człowiekiem, po raz pierwszy przebywał pod zwrotnikiem. Przyjechał wprost z Anglji, gdzie drogi, kanały i płoty doprowadziły przyrodę do stanu zupełnej uległości. Tutaj zrozumiał nagle, jak niewiele znaczy człowiek. Od sześciu dni płynęli przeciwko prądowi, przez mało znane przesmyki rzeczne, gdzie niezmiernie rzadko udawało się spostrzec człowieka. Jednego dnia widziało się łódkę; innego — daleki posterunek; kiedy indziej wreszcie nie dostrzegano żywej duszy. Zdawało się już Holroydowi, że człowiek jest rzadkiem zwierzęciem, odgrywającem nieznaczną rolę w wszechświecie... Uprzytomnił to sobie jeszcze lepiej, po upływie pewnego czasu, w ciągu owej krętej drogi w kierunku Batemo, w towarzystwie tego dziwnego zwierzchnika, który wiózł na pokładzie wielką armatę, choć nie wolno mu było marnotrawić nabojów, Holroyd prędko nauczył się hiszpańskiego języka, choć posługiwał się właściwie tylko czasem teraźniejszym i pierwszym przypadkiem. Jedyną jeszcze osobą na statku, która umiała kilka słów po angielsku, był szofer-murzyn, ale jak mówił! Pożal się Boże! Pomocnik kapitana da Cunha, „parlował“ niby po francusku, ale Holroyd poznał francuszczyznę zupełnie inną w Louthporcie, więc też musieli poprzestawać na wymianie uprzejmości i krótkich zdań o pogodzie, ale nawet pogoda w tym zastanawiającym nowym świecie, nawet pogoda nie była ludzką: upał w dzień, upał w nocy; w powietrzu pełno było pary, nawet wiatr dmuchał gorącą parą, nasyconą zapachem rozkładającej się roślinności; aligatory, dziwaczne ptaki, owady wszelkiego rodzaju i najrozmaitszej wielkości, żuki i mrówki zdawały się pytać, czego chce człowiek w tym kraju, gdzie w atmosferze dni upalnych nie było radości, a noc nie dawała ochłody. Ciężar ubrania stawał się nie do zniesienia, ale nie można go było zdjąć w dzień pod grozą upieczenia się na słońcu, a w nocy — pożarcia przez moskity. Na pokładzie oślepiało słońce, a w kajucie można się było udusić. W ciągu dnia nawiedzały okręt małe muszki, natrętne i jadowite, tnące zawsze w okolicę kostki lub dłoni.
Kapitan Gerilleau, jedyna rozrywka dla Holroyda wśród tych mąk fizycznych, wiercił mu dziurę w brzuchu, opowiadając dzień w dzień, jakby różaniec, wciąż te same miłosne przygody z anonimową kolekcją kobiet. Czasem proponował polowanie, więc strzelali do aligatorów; w rzadkich odstępach czasu zawijali do siedzib ludzkich, w cieniu drzew, zatrzymywali się na dzień, dwa, siedzieli i pili z kim się nadarzyło. Pewnej nocy tańczyli z Kreolkami, które uznały, że słabe początki Holroyda w kunszcie hiszpańskiego języka, aż nadto wystarczają na ich potrzeby. Ale to były tylko jasne przebłyski w tym szarym ciągu dni podróżnych po bystrej rzece, wśród miarowego łomotu motoru. Jedyną pociechą było pewne bóstwo, przychylne i pogańskie, które pod postacią półgąsiora wina pilnowało kusząco tyłu okrętu.
Gerilleau podczas postojów dowiadywał się corazto nowych i nowych rzeczy o mrówkach i wreszcie począł się interesować swą misją.
— To jest jakiś nowy gatunek — zadecydował. — Chyba zostaniemy — jak to się nazywa — entomologami. Są olbrzymie, pięciocentymetrowe! Nawet większe! To jest dzikie! Będziemy musieli, jak małpy, iskać się i tępić owady. Ba, kiedy one poprostu pożerają okolicę.
Nagle wybuchnął gniewem.
— Niech pan sobie wyobrazi, że wynikają jakieś zatargi z Europą. A ja jestem tutaj — wkrótce będziemy powyżej Rio Negro — i moja armata śniedzieje nieużytecznie w tym przeklętym kraju.
Poklepał swoje kolano i zamyślił się.
— Ci ludzie, stamtąd, gdzieśmy tańczyli, zwiali wszyscy, co do nogi. Porzucili cały swój dobytek. Pewnego dnia mrówki napadły na ich domy. Wszyscy musieli się wynieść. Wiadome rzeczy, kiedy nadchodzą mrówki, trzeba brać nogi za pas i zostawić dom na łasce Bożej. Gdyby kto został, pożarłyby go, jak nic. Niech pan słucha! Zazwyczaj, potem mrówki odchodzą; mówi się: — „Mrówki przeszły“. — Tymczasem tutaj... mrówki nie przeszły. Spróbowali wrócić do domu — syn najpierw. Mrówki napadły jego.
— Oblazły go?
— Pogryzły. Więc wybiegł pędem z domu i wrzeszczał. Przebiegł przed wszystkimi — i buch do rzeki. Rozumie pan? Skoczył do rzeki i zatopił mrówki. Tak.
Gerilleau umilkł, spojrzał na Holroyda swemi omdlewającemi oczyma i poklepał jego kolano.
— Tejże nocy umarł, zupełnie, jakby go ugryzł wąż.
— Te mrówki jadowite?
— Kto wie? — Gerilleau wzruszył ramionami. — Możliwe, że go jakoś okropnie pogryzły. Wstąpiłem do marynarki poto, żeby walczyć z ludźmi. Takie mrówki, to sobie przychodzą i odchodzą. To nie jest zajęcie dla mnie.
Przez cały ciąg podróży chętnie jednak mawiał z Holroydem o mrówkach. Za każdym razem, kiedy zdarzyło im się spotkać jakąś istotę ludzką wśród bezmiarów wody, słońca i lasów, Holroyd, lepiej obznajmiony z miejscowem narzeczem, rozpoznawał słowo „Saüba“, coraz częstsze, coraz bardziej dominujące nad całą rozmową.
Uznał, że sprawa mrówek zaczyna się przedstawiać coraz bardziej interesująco i w miarę, jak się przybliżali do celu podróży, ciekawość jego rosła. Gerilleau porzucił swe odwieczne tematy, a oficer portugalski przyłączał się teraz do rozmowy; znał obyczaje mrówek, tnących liście, i popisał się swemi wiadomościami. Gerilleau od czasu do czasu tłumaczył jego słowa Holroydowi, Oficer opowiadał o drobnych, rojnych robotnicach, których zadaniem jest wojna, i o większych, które rządzą i wydają rozkazy, a walcząc z człowiekiem, wpełzają mu na kark i gryzą aż do krwi. Opowiadał, jak tną liście i tworzą z nich gębczaste koryta i zapewniał, że ich mrowiska ciągną się w Caracasie na przestrzeni setek metrów. Przez dwa dni trzej mężczyźni dysputowali na temat, czy mrówki posiadają oczy. Drugiego popołudnia pokłócili się o to na dobre i dopiero Holroyd uratował sytuację, udał się bowiem łódką na brzeg dla stwierdzenia prawdy. Udało mu się złapać kilka gatunków; niektóre miały oczy, a niektóre — nie. Wobec tego zaczęły się debaty — czy mrówki kłują, czy gryzą?
— Te nasze mrówki — oznajmił Gerilleau, po zebraniu informacyj w pewnem rancho — mają wielkie oczy. Nie biegają, jak ślepe, jak większość innych. Nie! Kryją się po kątach i patrzą, co się dzieje.
— I kłują? — zapytał Holroyd.
— Tak. Kłują. Mają zatrute żądło. — Pomyślał chwilę. — Nie pojmuję, co ludzie mogą na to poradzić?
— Powinno się czekać, aż sobie pójdą.
— Ba, kiedy one właśnie nie odchodzą.
— Pójdą sobie — powtarzam.
Poza Tamandu całe długie osiemdziesięciokilometrowe wybrzeże niezamieszkałe jest przez nikogo; dalej, dopływ Amazonki i rzeka Batemo tworzą razem olbrzymie jezioro; a jeszcze dalej las podchodzi do rzeki i staje zwartą ścianą wzdłuż łożyska. Charakter koryta rzecznego zmienia się, płyną po nim stosy pni drzewnych.
„Benjamin Constant“ zarzucił tego wieczora kotwicę w cieniu nadbrzeżnych drzew. Po raz pierwszy od wielu dni podróżni zaznali nieco chłodu; Holroyd i Gerilleau siedzieli do późnej nocy, paląc cygara i rozkoszując się rzeźwem powietrzem. Myśli Gerilleau były przepełnione mrówkami i tem wszystkiem, czego się od nich należało spodziewać. Zdecydował się zasnąć wreszcie i leżąc już na materacu, umieszczonym na pokładzie, powiedział po raz setny z niepokojem, a nawet z rozpaczą:
— Jaka jest rada na mrówki? Wszystko to nie ma ani odrobiny sensu.
I Holroyd pozostał sam, pogrążony w myślach, drapiąc pogryzione, swędzące dłonie. Usiadł na burcie i przysłuchiwał się zmiennemu oddechowi Gerilleau, póki ten nie zasnął. Plusk wody ściągnął jego uwagę i znów powróciło poczucie ogromu otoczenia, które narastało ciągle od chwili wyjazdu z Para. Jedno jedyne światło błyszczało na statku i słychać było głosy na dziobie okrętu. A potem — cisza. Oczy Holroyda przeniosły się z ciemnych zarysów kanonierki na brzeg, słabo widniejący w ciemnościach, w kierunku czarnej, oszałamiającej tajemnicy lasu, gdzie migotało czasami światełko luccioli i słychać było szmer i szelest tysiąca istnień.
Nieludzki ogrom tego kraju zdumiewał go i przytłaczał. Wiedział, że niebo jest puste, że gwiazdy są zawieszone w nieskończonej przestrzeni; rozumiał, ze ocean jest olbrzymi i niepokonany, ale żyjąc zawsze w Anglji, uważa, że ziemia należy do ludzi. I tak jest rzeczywiście — w Anglji pozwala się dzikim zwierzętom żyć przez tolerancję, rozmnażać się na mocy kontraktu; drogi, płoty zapewniają mieszkańcom zupełne bezpieczeństwo. Na mapie ziemia barwiona jest rozmaicie, dla wykazania opanowanych przez ludzi terenów — w jaskrawem przeciwieństwie do gładkiego, niepokonanego błękitu mórz. Wierzył też Holroyd, że nadejdzie dzień, kiedy na całej kuli ziemskiej zapanuje kultura, pługi, tramwaje i bite gościńce, bezpieczeństwo i organizacja. Ale teraz — zwątpił.
Ten nieskończony las był niepokonany, a człowiek na jego tle wydawał się intruzem, zdanym na łaskę i niełaskę wszechwładnej przyrody. Jechało się całemi milami pośród milczącej walki drzew-olbrzymów, zdradliwych lian, wyzywających kwiatów; a wszędzie aligatory, żółwie, nieskończone mnóstwo ptaków i owadów żyło, juk u siebie, na własnym zwykłym i stałym terenie, a człowiek — człowiek mógł, co najwyżej, przeniknąć do zdradliwych polan, walcząc z roślinnością, ze zwierzem i owadami, ażeby osiągnąć wątpliwe, kruche zwycięstwo i czekać każdej chwili śmierci od węża, owadu, drapieżnika i gorączki. W wielu miejscach wzdłuż rzeki człowiek musiał opuszczać zawczasu plac walki: poniechana przystań, szczątki tego, co się niegdyś zwało „casa“, tu i ówdzie zrujnowane białe ściany czy zwalona wieża — świadczyły aż nadto wymownie o tem, co się tu działo. Puma, jaguar były tu panami.
Ale kto sprawował prawdziwe władztwo?
O kilka mil dalej, w tymże lesie było oto pewno więcej mrówek, niż ludzi na całym świecie!
Ta myśl wydała się Holroydowi zupełnie nową. W ciągu kilku tysięcy lat człowiek przeszedł z okresu barbarzyństwa do okresu cywilizacji, która pozwoliła mu uważać się za pana przyszłości i władcę globu. Cóż może stanąć na przeszkodzie podobnej ewolucji u mrówek? Te, któreśmy znali dotychczas, żyją w niewielkich społeczeństwach i nie czynią żadnego wysiłku, aby podbić świat. A przecież mają swój język, są obdarzone inteligencją. Przypuśćmy teraz, że mrówki poczynają robić użytek ze swojej wiedzy o świecie, jak to uczynili ludzie przy pomocy książek i dokumentów, że posiadają broń, tworzą wielkie państwa, wypowiadają światu planową i zorganizowaną wojnę?
Przypomniało się Holroydowi, co Gerilleau opowiadał o mrówkach, z któremi mieli właśnie walczyć. Posiadały jad na podobieństwo węży. Miały mądrzejszych przywódców, niż mrówki, tnące liście. Były mięsożerne i nie porzucały miejsc, do których raz przybyły.
Las był cichy. Woda chlupała o kadłub okrętu. Dokoła zawieszonej u góry latarni wirowały ćmy.
Gerilleau poruszył się w ciemnościach i westchnął.
— Cóż można na to poradzić? — zamruczał i przewrócił się na drugi bok.
Natrętny brzęk moskita obudził Holroyda z zamyślenia, które stawało się coraz bardziej ponure.
Następnego ranka Holroyd dowiedział się, że od Badamy dzieli ich już tylko czterdzieści kilometrów; począł też z rosnącem zainteresowaniem przypatrywać się brzegom. Co chwila wychodził na pokład i przyglądał się okolicy. Nie widać jednak było nigdzie śladów ludzkich z wyjątkiem ruin jakiegoś domu i pozieleniałej fasady dawno opuszczonego klasztoru w Maju; gałęzie drzewa wyzierały z otwartego okna, a kręte liany wiły się dokoła pustych drzwi. Całe gromady dziwacznych, żółtych motyli, o półprzeźroczystych skrzydłach, pokazały się tego ranka; wiele z nich opadło na pokład i można je było łapać rękami. Około południa „Benjamin Constant“ napotkał opuszczoną „cubertę“.
Nie wydawała się, zresztą, pustą na pierwszy rzut oka; oba jej żagle wisiały luźno w spokojnem popołudniowem powietrzu, a na pokładzie widniała postać siedzącego człowieka.
Inna postać zdawała się spać, z twarzą, opartą o wydłużony pomost, biegnący przez środek łodzi.
Na widok chwiejącego się steru i kierunku łodzi, dążącej bezwładnie z prądem rzeki, który spychał ją wprost na kanonierkę, marynarze zrozumieli że dzieje się tam coś niedobrego. Gerilleau przyglądał się „cubercie“ przez lornetę — i uwagę jego zwróciła dziwna barwa twarzy siedzącego człowieka: twarz jego była czerwona, bez nosa, a postać skurczona raczej, niż siedząca. Im dłużej kapitan patrzył, tem trudniejszy do zniesienia był dla niego ten widok, ale nie mógł zdecydować się, aby odjąć lornetę od oczu.
Uczynił to wreszcie, poczem postąpił parę kroków, wołając Holroyda, Następnie zawrócił, aby przyholować „cubertę“. Holował ją tak długo, aż przybliżyła się zupełnie. Widać było dokładnie jej nazwę: „Santa Rosa“.
Kiedy podpłynęła już całkiem blisko, szarpnęła się silnie i wtedy sylweta skurczonego człowieka znikła nagle. Kapelusz zleciał mu z głowy, odsłaniając twarz ohydną, a ciało jego obsunęło się, potoczyło i znikło za burtą.
— Caramba! — wrzasnął Gerilleau i rzucił się na spotkanie Holroydowi.
Anglik był właśnie w połowie drabinki sznurowej.
— Widział pan? — zawołał kapitan.
— Trup — odrzekł Holroyd. — To jasne. Dobrzeby było posłać łódź dla zbadania sytuacji. Coś tam jest nie w porządku.
— Czy pan... na miłość boską... widział jego twarz?
— A cóż takiego?
— To była twarz — ach! — nie znajduję słów.
Kapitan nagłe odwrócił się od Holroyda i począł energicznie wydawać rozkazy.
Kanonierka zawróciła i poczęła dążyć równolegle do barki; spuszczono szalupę z porucznikiem da Cunha i z trzema ludźmi. Ciekawość skłoniła kapitana do przysunięcia kanonierki na najbliższą odległość do barki, na którą właśnie wchodził porucznik, tak, że Holroyd mógł widzieć całą „Santa Rosę“, od pokładu, aż po dno.
Najwidoczniej załoga składała się tylko z tych dwóch zmarłych ludzi i choć trudno było dostrzec ich twarze, zaciśnięte i pogryzione ręce — świadczyły, że podlegali procesowi jakiegoś szczególnego rozkładu. Przez chwilę przyciągały uwagę Holroyda te dwa zagadkowe tłumoki zbrukanego ubrania i rozprężonych członków ludzkich, poczem wzrok jego skierował się na dno barki, napełnione spiętrzonemi kuframi, paczkami, i zatrzymał się wreszcie na małej otwartej kabinie, opustoszonej w niewytłumaczony sposób. Nagle spostrzegł, że na deskach pokładu roją się czarne, ruchliwe plamki.
Te plamki pochłonęły całą jego uwagę. Poruszały się one w promieniu ciała leżącego człowieka, nakształt — to porównanie nagle zjawiło się w myślach Holroyda — tłumu, rozproszonego dokoła areny, po skończonej walce byków.
Spostrzegł, że Gerilleau stał przy nim.
— Kapitanie — rzekł Holroyd. — Czy ma pan lornetę? Czy może ją pan nastawić tak, żeby barkę widać było równie dobrze, jak tę tu podłogę?
Gerilleau wykręcił szkła, zamruczał i podał mu lornetę.
Nastąpiła chwila skupionego badania.
— To są mrówki — powiedział Anglik i oddał lornetę kapitanowi Gerilleau.
Miał wrażenie, że widzi masę wielkich, czarnych mrówek, różniących się od zwykłych tylko wielkością; niektóre największe były jakgdyby przyodziane w coś szarego. Holroyd przyglądał się im jednak nazbyt krótko, aby zauważyć szczegóły. Głowa porucznika da Cunha pokazała się z za burty stateczku. Wywiązał się krótki dialog.
— Niech pan wejdzie na „cubertę!“ — zawołał Gerilleau.
Porucznik zaoponował, mówiąc, że barka pełna jest mrówek.
— Ma pan przecież wysokie buty — odrzekł kapitan.
Porucznik zmienił temat rozmowy.
— Ale w jaki sposób zginęli ci ludzie? — zapytał.
Kapitan Gerilleau zapuścił się w hipotezy, których Holroyd nie mógł już zrozumieć, i dwaj oficerowie poczęli dysputować z rosnącą gwałtownością, Holroyd podniósł znów do oczu lornetę i zreasumował swoje spostrzeżenia, dotyczące mrówek w pierwszym rzędzie, a w drugim — zmarłego człowieka, leżącego w barce.
Opisał mi później owe mrówki bardzo szczegółowo.
Powiadał, że były one większe od wszystkich, znanych mu dotychczas; czarne, o ruchach szybkich i zdecydowanych, różnych zupełnie od mechanicznego miotania się zwykłych mrówek. Na każde dwadzieścia, mniej więcej, przypadała jedna, znacznie większa, ze szczególnie wydatną głową. Przypomniały mu one dowódców mrówek, tnących liście; podobnie, jak u tamtych, zdawały się dowodzić i koordynować poruszenia całego tłumu, W szczególny sposób odrzucały wtył odwłoki, jakby chcąc łatwiej posługiwać się przedniemi łapkami. Holroyd miał dziwne wrażenie — z tej odległości jednak trudno było sprawdzić — że większość mrówek, przyodziana w szczególny sposób, miała jakieś przedmiociki, przyczepione do ciała zapomocą nici błyszczących czy drutu.
Opuścił gwałtownie szkła, spostrzegłszy, że kwestja dyscypliny pomiędzy kapitanem i jego podwładnym zaostrza się niezwykle.
— To pański obowiązek! — wołał kapitan. — Proszę wejść na ten statek! Taki jest mój rozkaz.
Było widoczne, że porucznik chciał odmówić. Głowa jednego z marynarzy, Mulata, wyłoniła się wpobliżu.
— Sądzę, że tych ludzi zabiły mrówki — rzekł gwałtownie Holroyd po angielsku.
Kapitan wybuchnął gniewem. Nie odpowiedział nawet Holroydowi.
— Rozkazałem panu wejść natychmiast na pokład barki! — wrzasnął kapitan po portugalsku do swego podwładnego. — Jeżeli pan tego natychmiast nie zrobi, będę uważał to za bunt. Za bunt i za tchórzostwo! Gdzie jest odwaga, której powinniśmy składać ciągłe dowody? Zakuję pana w kajdany, rozstrzelam, jak psa!
Bluznął potokiem przekleństw, wymyślał, miotał się tu i tam. Potrząsał pięściami, szarpał się, jak w ataku wścieklizny, a porucznik stał nieruchomo i patrzył, blady i milczący. Cała załoga zebrała się na dziobie okrętu; na twarzach wszystkich malowało się zdumienie.
Nagle, gdy kapitan zamilkł na chwilę, porucznik, jakby zdobywszy się na bohaterskie postanowienie, zasalutował, wyciągnął się i stanął na pokładzie „cuberty“.
— Ach! — zawołał Gerilleau i usta jego zamknęły mu się nagle, jak potrzask.
Holroyd ujrzał mrówki, uciekające przed butami da Cunha. Portugalczyk podszedł wolno do leżącego człowieka, zawahał się, pochwycił go za kurtkę i odwrócił. Czarny potok mrówek wypełznął z ubrania; da Cunha odskoczył wtył gwałtownie i począł tupać i deptać owady.
Holroyd pochwycił lornetkę. Dojrzał mrówki, rozproszone dookoła stóp intruza, zachowujące się w sposób zupełnie inny, niż to widział zazwyczaj. Ich ruchy nie miały nic ze ślepego miotania się zwykłych mrówek; patrzyły na porucznika, jak zorganizowana grupa ludzi mogłaby patrzeć na atakującego ich potwora.
— Dlaczego umarł?! — krzyknął kapitan.
Portugalczyk wyjaśnił, iż ciało jest nazbyt przeżarte, aby można było cokolwiek stwierdzić.
— Co się dzieje na dziobie? — zapytał Gerilleau.
Porucznik postąpił parę kroków i począł odpowiadać po portugalsku. Nagle zatrzymał się i strząchnął coś gwałtownie z nogi. Wykonał kilka szczególnych ruchów, jakby usiłując zdeptać coś niewidzialnego, i podbiegł prędko do burty. Opanował się, zawrócił, wszedł z determinacją na dno statku, poczem wdrapał się na przedni pokład, gdzie były przymocowane wiosła, zatrzymał się na chwilę przed drugim trupem, jęknął głośno i poszedł w stronę kabiny dziwacznym, sztywnym krokiem. Zaczął rozmowę z kapitanem, zimną, pełną przesadnego szacunku — kontrastująca żywo z poprzednią wściekłością i obelgami kapitana. Holroyd zrozumiał rozmowę tylko częściowo.
Przyłożył znów lornetkę do oczu i ze zdziwieniem stwierdził, że mrówki znikły z widocznych części pokładu. Spojrzał w kierunku cienia na dnie okrętu i wydało mu się, że jest on pełen bacznych oczu.
Zadecydowano, że „cuberta“, choć wyludniona, nazbyt pełna była mrówek, aby mogli na niej zamieszkać marynarze z kanonierki; należało więc barkę zatopić. Porucznik stanął na przodzie, aby pochwycić i umocować linę, a marynarze w szalupie mieli mu pomagać. Holroyd z lornetką w ręku przyglądał się barce.
Coraz większe wrażenie wywierała na nim szybka, wzmożona, choć niedostrzegalna działalność owadów. Widział wyraźnie, że większość olbrzymich mrówek — długości dwóch, a nawet trzech cali — ciągnęła dziwaczne przedmioty, o nieznanym kształcie i niepojętym użytku. Posuwały się one drobnemi skokami, trzymając się w cieniu. Na miejscach odsłoniętych nie ustawiały się w kolumny, tylko szły przerywanemi linjami, które w dziwny sposób przypominały formowanie się kawalerji podczas otwartego ognia. Część owadów kryła się pod odzieżą trupa, ale roje całe zebrały się przy burcie, przez którą miał przejść za chwilę da Cunha.
Holroyd nie widział, kiedy napadły one na porucznika, ale miał pewność, że był to atak zorganizowany... Nagle porucznik począł krzyczeć, kląć, tupać nogami.
— Ugryzły mnie! — wrzasnął, zwracając twarz o wyrazie nienawiści i oskarżenia w stronę Gerilleau.
Przeskoczył przez burtę, ześlizgnął się z łodzi i skoczył do rzeki. Holroyd usłyszał gwałtowny plusk wody.
Trzej marynarze wciągnęli oficera do szalupy i odwieźli na statek. Tejże nocy umarł.
Holroyd i kapitan wyszli z kabiny, gdzie spoczywało spuchnięte, poskręcane ciało porucznika, i stanęli pod latarnią, patrząc na ponurą barkę.
Noc była ciemna i nieprzenikniona; rozjaśniały ją tylko widmowo błyskające żarnice.
„Cuberta“ — niewyraźny, czarny trójkąt — płynęła brózdą wodną śladem kanonierki, a opuszczone jej żagle trzepotały w powietrzu, a czarny dym z kominów parowca, skrzący iskrami, osnuwał jej chwiejące się maszty.
Myśli Gerilleau powracały co chwila do strasznych słów, które porucznik krzyczał w straszliwej gorączce.
— Powiedział mi, że go zamordowałem — protestował — to jest absurd. Ktoś przecie musiał wejść na barkę. Czy mieliśmy uciekać przed temi przeklętemi mrówkami, jak tylko się pokazały?...
Holroyd nic nie odpowiedział. Przypominał sobie zorganizowany atak tych drobnych, czarnych stworzeń, wyłaniających się z zalanych słońcem szpar w deskach pokładu.
— Do niego właśnie należało tam pójść — dowodził Gerilleau. — Umarł, pełniąc swoją powinność. Jakiż miał powód do skarg? Zamordowany! Ależ ten biedak był zupełnie — jakże to? — pomylony. Nie był już przy zdrowych umysłach. Takie to działanie trucizny... Hm!
Nastąpiło długie milczenie.
— Trzeba zatopić to czółno — spalić.
— A co potem?
Pytanie to rozgniewało Gerilleau. Wzruszył ramionami i wyrzucił przed siebie ręce, pod kątem, prostym do ciała.
— A co można poradzić? — głos jego zadźwięczał gniewnym dyskantem. — W każdym razie — dodał mściwie — mrówki z tej właśnie „cuberty“ — zginą! Spalę je żywcem.
Holroyd nie miał chęci do rozmowy. Dalekie pohukiwania wyjców napełniły noc złowieszczemi dźwiękami, a kiedy kanonierka przybliżyła się do czarnych, tajemniczych ławic — rozległo się przygnębiające rechotanie żab.
— Cóż można poradzić? — powtórzył kapitan po dłuższej przerwie i nagle, stając się czynny, postanowił natychmiast spalić „Santa Rosę“, bez dalszego gadania. Cała załoga była zachwycona tą decyzją; wszyscy prześcigali się w gorliwości; przecięto linę, spuszczono szalupę i poczęto rzucać do „cuberty“ pęki kłaków, nasyconych naftą. Barka wkrótce zatrzeszczała i buchnęła wesołym płomieniem, pośród bezmiaru tropikalnej nocy. Holroyd patrzył na żółte języki ognia, walczące z ciemnością, i na blade błyskawice, oświetlające szczyty leśnych drzew.
Mulat, poruszony aż do głębi swoich zasobów lingwistycznych, wykrzyknął:
— Santa robić trak, trak! chuhaha! — i zarżał donośnym śmiechem.
Ale Holroyd myślał o stworzeniach na krytej barce, o stworzeniach, posiadających oczy i mózgi.
Cała ta sprawa wydawała mu się nieprawdopodobną, pomyloną i błędną, ale — co robić? To zagadnienie wzrosło niepomiernie następnego dnia, kiedy kanonierka zawinęła wreszcie do Badawy.
Okolica — z krytemi zeschłem listowiem domami i oborami, z młynem do mielenia trzciny cukrowej, owiniętym przącą się roślinnością, z małą zatoczką, otoczoną krzewami i trzciną — okolica drzemała spokojnie w porannym upale; nie widać było ani śladu człowieka. Co zaś do mrówek — za małe były, aby z tej odległości dało się je dostrzec.
— Cała ludność zwiała — oświadczył Gerilleau — ale weźmy się do roboty. Puść pan syrenę, niech gwiżdże! I Holroyd począł huczeć i gwizdać.
Tymczasem kapitana ujęły wątpliwości najgorszego rodzaju.
— Możemy robić tylko jedno — powiedział wreszcie.
— Cóż takiego? zapytał Holroyd.
— Nawoływać i gwizdać dalej.
Tak też i uczynili.
Kapitan chodził po pokładzie i gestykulował; widać było, że myśli tłoczą mu się w głowie. Z warg jego wyrywały się niepowiązane słowa. Zdawał się wygłaszać mowę przed jakimś urojonym trybunałem hiszpańskim czy portugalskim. Wprawniejsze obecnie ucho Holroyda odróżniło coś tam na temat amunicji. Nagle kapitan wyraził swoje wątpliwości po angielsku.
— Mój drogi Holroydzie... — zaczął i urwał. — Co można wogóle na to poradzić?...
Wsiedli do szalupy, zabrali lornetki i pojechali zbadać rzecz na miejscu. Ujrzeli wielkie mrówki, które zdawały im się spokojnie przyglądać z prymitywnej przystani w zatoce. Gerilleau strzelił do nich kilkakrotnie z pistoletu — bezskutecznie. Holroydowi zdawało się, że odróżnia szczególnego kształtu rowy, biegnące od domu do domu; niewątpliwe dzieło owadów, władających obecnie ludzkiemi siedzibami. Podróżni minęli zatokę i ujrzeli zdaleka szkielet ludzki z przepaską na biodrach, szkielet gładki, czysty, błyszczący. Zatrzymali się na chwilę, patrząc uważnie.
— Odpowiadam przecież za wszystkie te życia ludzkie — powiedział nagle Gerilleau.
Holroyd odwrócił się i popatrzył na kapitana; zrozumiał dopiero po chwili, że ten ma na myśli załogę kanonierki.
— Posłać oddział na ląd? To niemożliwe... niemożliwe... Zatrują się, zaczną puchnąć i puchnąć, i wymyślać mi, i umierać. To absolutnie niemożliwe! Jeżeli mamy lądować, muszę wylądować sam, sam, w grubych butach i nie dbając o życie. Może mi się uda. Albo... nie lądować. Nie wiem. Nie wiem.
Holroyd pomyślał, że kapitan jednak chyba wie... Ale nie rzekł słowa.
— Całą tę aferę — powiedział nagle Gerilleau — przedsięwzięto tylko poto, żeby mnie ośmieszyć. Całą aferę!
Opłynęli brzeg, przyglądając się białemu szkieletowi ze wszystkich stron, poczem wrócili na statek.
Niezdecydowanie Gerilleau wzrastało z chwili na chwilę. Puszczono parę i po południu kanonierka popłynęła wgórę rzeki, jakgdyby chciała kogoś o coś zapytać. O zachodzie powróciła i zarzuciła kotwicę w tem samem miejscu. Nadeszła wściekła burza, a potem noc stała się rozkosznie chłodna i cicha; wszyscy spali na pokładzie. Wszyscy, prócz Gerilleau, który przewracał się i mamrotał.
O świcie obudził Holroyda.
— Boże! co się stało?
— Zdecydowałem się — powiedział kapitan.
— Co?... lądować? — zapytał Holroyd, zrywając się wesoło.
— Nie — odrzekł kapitan, z nagłą rezerwą. — Zdecydowałem się — powtórzył. Holroyd nie mógł powstrzymać gestu zniecierpliwienia.
— Więc... tak! — powiedział nareszcie kapitan. — Będę strzelał z wielkiej armaty!
Tak też uczynił. Bóg raczy wiedzieć, co myślały sobie o tem mrówki, ale uczynił, jak powiedział. Dwa razy zakomenderował: — „Ognia!“ — z wielką powagą i namaszczeniem. Załoga zatkała sobie uszy watą. Wszystko wyglądało bardzo uroczyście, tylko od pierwszego wystrzału zawalił się stary młyn, a od drugiego — opuszczony skład za przystanią rozpadł się w kawałki. Wtedy Gerilleau przyszedł do nieuniknionego wniosku:
— To nanic! — powiedział Holraydowi — zupełnie nanic. Niema co tu robić. W żaden żywy sposób! Trzeba wracać po instrukcje. Zrobi się z tego wszystkiego djabelny gwałt — przez tę amunicję — ale to djabelny!... Niema pan nawet pojęcia! — Stał przez chwilę, patrząc przed siebie w rozterce. — Ale cóż innego można było zrobić? — zawołał.
Po południu kanonierka popłynęła z prądem, a wieczorem oddział marynarzy pochował ciało porucznika przy brzegu, w miejscu, dokąd jeszcze nie dotarły mrówki.
Całą tę historję słyszałem fragmentarycznie od Holroyda przed trzema tygodniami. Ten nowy gatunek mrówek zabił mu ćwieka w głowę. Powrócił do Anglji z ideą, że należy „przestrzec ludzi, nim będzie za późno“. Twierdzi, że mrówki poczynają zagrażać Guyanie, która znajduje się nie więcej, niż o tysiąc mil od terenu ich obecnej działalności i że ministerjum kolonij powinno zająć się tą sprawą. Holroyd powtarzał namiętnie:
— To są mrówki, obdarzone inteligencją. Zrozumiejcie, co to znaczy!
Istotnie plaga przedstawia się bardzo groźnie i rząd brazylijski postępuje rozsądnie, wyznaczając nagrodę w kwocie pięciuset franków za niezawodną metodę zwalczania tej klęski. Pewne bowiem, że mrówki pojawiły się po raz pierwszy na wzgórzach wpobliżu Badawy i w ciągu trzech lat dokonały niesłychanych podbojów. Całe południowe pobrzeże rzeki Batemo, ciągnące się na przestrzeni sześćdziesięciu mil, pozostaje pod ich wyłącznem władaniem. Usunęły wszystkich ludzi, zajęły plantacje i osady, napadły wreszcie i owładnęły jednym ze statków. Powiadają też, że w niepojęty sposób przekroczyły odnogę Capuarany i posunęły się na wiele mil z biegiem Amazonki. Należy wątpić, czy są rzeczywiście rozumniejsze i czy są połączone w społeczeństwa doskonalsze, niż znane nam dotychczas gatunki mrówek; tyle tylko, że nie żyją rozproszone gromadami, lecz zorganizowały się i stworzyły jeden naród; ich specyficzną i efektywną wyższość stanowi sposób, w jaki posługują się jadem wobec wroga. Trucizna ich jest, zdaje się, pokrewna jadowi węży i bardzo prawdopodobne, że owe mrówki wyrabiają ją sztucznie i że większe osobniki noszą jad przy sobie, podczas napadów na ludzi, w formie kłujących kryształków.
Niewątpliwie, niezmiernie trudno jest podać szczegółowe informacje o tych nowych pretendentach do suwerennego władania kulą ziemską. Żaden ze świadków ich działalności nie uszedł z życiem; posiadamy więc wiadomości, pochodzące z obserwacyj niedokładnych, jak naprzykład, Holroyda. Najdziwaczniejsze legendy o zdolnościach i sprawności owych mrówek krążą w regionach górnej Amazonki. Urastają one do rozmiarów najokropniejszych najeźdźców, jakich może spłodzić ludzki strach. Wierzę — jeżeli o mnie chodzi — dziwne stworzonka umieją używać narzędzi, ognia i metali z wprawą zawodowych mechaników, przerastającą nasza dotychczasowe o nich pojęcia — bo ostatecznie nie znamy możliwości tych Saübas, które naprzykład, w 1841 roku, wpobliżu Rio de Janeiro przebiły tunel pod Parahiba, ciągnący się na przestrzeni, większej od szerokości Tamizy pod Londynem. Działają one w myśl opracowanych i dokładnych metod, analogicznych do metod ludzkich. Dotychczas akcja ich zmierza do ekspansji terytorjalnej, która wywołuje paniczną ucieczkę lub rzeź ludzi na opanowywanych przez nie przestrzeniach. Rozmnażają się z ogromną szybkością i Holroyd jest nieodparcie przekonany, że mrówki owe wytępią całkowicie ludzi na przestrzeni całej Ameryki Południowej.
Ale czemużby miały poprzestać na Ameryce Południowej?
Jak dotychczas, rozszerzają tam swe podboje. Około 1911 roku albo coś koło tego, jeżeli będą się posuwały z dotychczasową szybkością, opanują Capuarana Extension Railway (linję kolejową) i narzucą się tym sposobem uwadze europejskich kapitalistów.
Około 1920 roku opanują połowę dorzecza Amazonki. Twierdzę, że w 1950 roku, a najpóźniej w 1960 roku odkryją Europę.