Królewska miłośnica/Część III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Królewska miłośnica
Podtytuł Dalsze losy pani Dubarry
Rozdział Jeden z gości odchodzi
Pochodzenie Od kolebki do gilotyny
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne E. i D-ra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
Jeden z gości odchodzi.

Przy obiedzie już nie mówiono o polityce. Byłoby to w złym tonie. Przeczyłoby obyczajom czasu. Gospodyni domu czarowała. Mężczyźni na wyścigi nadskakiwali jej. Rozmowa ślizgała się z tematu na temat — skrzydlata, jak motyl — dotknęła pogody, wina, djalogów miłosnych Crébillon‘a, dowcipu Rabelais, aforyzmów Chamfort‘a... Twarze rozchmurzyły się. Nikt by nie powiedział, że przed niewielu chwilami nosiły znamię powagi i udręki myśli.
Ale niebawem — zaraz po obiedzie — wywiązała się znowu dyskusja polityczna; powstał spór ideowy pomiędzy kawalerem d‘Escourt i panem Maussabré, w którym medjatorem był książę de Brissac. Pani Dubarry czyniła dowcipne marginesowe uwagi. Niezmiernie wrażliwa, poddawała się na chwilę każdej mocno wypowiadanej opinji, aby tuż zlekceważyć wszystkie zniecierpliwieniem wobec nierozwikłanych zagadek, lub zagórować nad niemi intuicją kobiecą, czy też zdrowym chłopskim rozumem, który wprawiał w podziw uczeńszych od niej słuchaczy.
Młody Maussabré dowodził, że rewolucję robią głodni, albowiem „sytych, mających zawsze coś do stracenia, niepodobna pobudzić do ruchawki“. Kawaler d‘Escourt twierdził naprzekór temu, że zgłodniali tępieją, jak bydło, i trwają w niewolniczej pokorze; raczej syci, którzy poznali wartość dobrego żeru, zdradzają niepohamowany apetyt i popychają głodnych, aby wywalczyli dla nich przywileje stałego żerowiska. Powoływał się na „burżuazję, która jedzie na karkach ludu do władzy“. Książe de Brissac rzekł:
Ergo rewolucja jest li spekulacją nasyconych żarłoków na głodzie ludu! Tembardziej zasługuje na potępienie!
— Tembardziej daje się usprawiedliwić — rzucił podniesionym głosem Maussabré. Bo skoro istnieje głód...
— To wypadałoby dbać o oświecenie ludu, aby nie szedł na lep agitatorów, którzy po jego karkach pną się do władzy — przerwał d‘Escourt.
— Czy głodni zrozumieją? — spytała pani Dubarry z niedowierzaniem.
— Myślę, że nie... Powiadam tylko, co zrobić wypada, wiedząc, że robimy częściej to, czego robić nie wypada — odparł d‘Escourt, roześmiawszy się niezwykle głośno.
I dodał z flegmą, śledząc kółka dymu, które wypuszczał, zaciągając się z bursztynowej fajeczki:
— Zresztą wszystkie teorje lecznicze są djabła warte. Rewolucje były i będą zawsze — bo żadna nie doprowadzi do kresu. Rewolucja jest odruchem, który następuje co pewien czas — „tickiem“ tłumu — wstrząsem psychosocjalnym. Nic mu nie zapobiegnie, skoro nagromadzi się dość materjału palnego.
— Raczej bunty były zawsze. Ale mądrość siły potrafiała je poskramiać! — zauważył de Brissac, uderzając pięścią w stół.
— O ile bunt nie znalazł poparcia w mądrości agitatorów, którzy potrafią bunt przedzierżgnąć w rewolucję — poprawił d‘Escourt.
— Może w głupocie, skoro prowadzą siebie i naród na złamanie karku? — spytała Dubarry.
W złej woli, która posiada podłe ambicje — szorstko rozstrzygnął de Brissac.
— Lub w zemście za krzywdy, których doznały jednostki wartościowe, lecz niedocenione, jak Mirabeau, który siedział w Bastylji! — zaprzeczył śmiało Maussabré.
— At! czy nie wszystko jedno?! Sądzę, że spór nasz rozbija się w próżni — ozwał się d‘Escourt, puszczając kłąb dymu. Kwestja, o ile wybitne jednostki prowadzą tłum, o ile zaś przezeń są popychane — nie daje się rozstrzygnąć!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ci trzej spierający się mężczyźni stanowili ciekawy kontrast. Reprezentowali trzy różne temperamenty. De Brissac był sangwinikiem, d‘Escourt — flegmatykiem, Maussabré — melancholikiem. Brakowało do uzupełnienia systemu Galena jeszcze choleryka d‘Angremont‘a — czwartego in spe skazańca.
Ale system starożytnego myśliciela nie przewidywał powikłań. Sangwinik de Brissac wyrobił w sobie doświadczeniem życiowem niezmierny spokój i powagę; jego niezwykła energja była opanowana przedziwnie; zrzadka wybuchał; i jego dzisiejsze szorstkie odpowiedzi były li reakcją przemęczonych długą powściągliwością nerwów.
Jeszcze jedno: surowy obyczajem, jak żołnierz, bogacz skromny w potrzebach osobistych, surowy dla siebie, jak i dla innych, posiadał w istocie rzeczy serce, mieszczące skarby tajonej wstydliwie czułości. Ale o tem potem...
Podobnież flegmatyzm kawalera d‘Escourt, miljonowego pana na obszernych włościach, rozciągających się w sąsiedztwie dóbr pani Dubarry, kochanego przez swoich włościan — nie wykluczał wcale porywów poświęcenia i aktów szaleństwa. Zimna, krytyczna, lubująca się w analizie myśl człowieka, stojącego na pograniczu dwóch epok, widzącego fatalne błędy przeszłości i odgadującego okrutne błędy przyszłości, nie chcącego czynić, bo „nie warto“, bo „wszystko jedno“ — nie ustrzegała go przed nagłemi odruchami woli, gdy na kartę postawiony był honor, lub dojadła mu nuda. Do jego szyderczego zobojętnienia na pokusy życia przyczyniła się tragiczna śmierć żony, poszarpanej w lesie przez wilki. Był do niej przywiązany głęboko — rzecz w owej epoce na szczytach społecznych w małżeństwie rzadka — i wystawił jej w swoim parku wspaniałe mauzoleum, przy którem przesiadywał co dnia całemi godzinami. Zresztą czytał naówczas wesołe opowieści Woltera.
Wreszcie młodzieńcza melancholja Maussabré zubożałego szlachetki, despotyzowanego przez wuja, zaciekłego arystokratę, który udręczał go dyktowaniem swoich pamiętników i korespondencji, mająca źródło we wczesnem sieroctwie, w zdradzie kochanki, w nieprzystosowaniu do życia słabej woli — posiadała oryginalne tony wielkiego patosu i nagle wybuchających porywów ambitnej tęsknoty ku czemuś wielkiemu. Wielbił Rousseau za jego „Nową Heloizę“; zaimponował mu Robespierre swoją mową przeciw karze śmierci; w przebraniu uczęszczał do Klubu Kordelierów, aby poić się gromami wymowy Dantona, i w tajni duszy przyznawał nawet słuszność artykułom Marata, dowodzącego, że Zgromadzenie Narodowe „oszukało lud robotniczy, stanowiąc majątkowy cenzus wyborczy“.
Ale te heretyckie w jego sferze poglądy krył w sobie, posmutniały chaosem, który nowa epoka wywołała w jego młodej głowie, — i tylko, czasami, pobudzony żywiej w dyskusji, wybuchał płomiennem oskarżeniem przeszłości, obroną prądów nowożytnych... i szybko gasł znowu. Wysoce humanitarny, mięki, jak jego długie jedwabiste włosy, które, spadając na czoło, (nie nosił bowiem peruki), zakrywały chwilami śliczne błękitne oczy — wzdrygał się Maussabré przed gwałtami, w które obfitował czas nowy, nie ustępując pod tym względem dawnemu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Te trzy umysły, te trzy usposobienia starły się, podżegane obecnością pięknej kobiety, która — nagłem rozciekawieniem — stawiała zapytania i żądała wyjaśnień od swoich interesujących gości.
— Bądź co bądź „deklaracja praw“ jest cudem, który przynosi zaszczyt Francji, przyniesie szczęście narodowi, stanie się wzorem życia dla Europy! — wykrzyknął młodzieniec.
— Hm! — podniósł na niego zgorszony wzrok książe de Brissac. A dlaczego to, młody zapaleńcze?
— Bo stanowi równość, wolność i braterstwo.
— Braterstwo jest głupstwem, skompromitowanem przez dwutysięczną próbę historji wcielenia chrześciaństwa — cedził szyderczo kawaler d‘Escourt. Wystarczałaby, jako ideał ludzkości, — poprostu grzeczność, ale i ta jest nieosiągalna w epoce grożącego zalewem chamstwa.
...A równość i wolność są to dwa ideały, biorące się za łby. Wolność musi uprawnić przyrodzoną nierówność. A równość zagraża wolności indywidualnej. Tylko brak logiki w głowach frazesowiczów ze Zgromadzenia Narodowego ślepy jest na to pomieszanie pojęć sprzecznych...
— Jednak — protestował młodzieniec — pierwszy artykuł Deklaracji Praw Człowieka i obywatela, że „ludzie rodzą się równymi wobec prawa“ — ten artykuł...
— Kłamie bezczelnie! — rzekł de Brissac. Przeczy faktom!
— Na dziś, nie na jutro! — odpowiedział Maussabré.
D‘Escourt wtrącił:
— Ba! i ja nie życzę sobie wraz z Wolterem, aby szlachcic przychodził na świat z ostrogami u pięt, zaś chłop z siodłem na grzbiecie, ale nierówność tkwi w naturze rzeczy.
— I jest pięknem życia — zauważyła pani Dubarry. Życie przestałoby być poezją, stałoby się pustynią, gdyby nie było w niem szczęścia. Co za nonsens: zrównywać góry z dolinami dla krajobrazu ohydnej płaszczyzny!
— Byłaby to zamiana ludzkości na pierwotną hordę, miłą temu nieukowi Rousseau, który wyprowadza państwo z jakiejś tam fantastycznej umowy — poparł mówiącą d‘Escourt. Chcą z nas uczynić równe stada, idące za jakąś... parszywą owcą, która będzie uprzywilejowaną w prowadzeniu bydlątek na manowce!
— Nonsens! — dobitnie podkreślił ruchem ręki de Brissac. Ludzie nie rodzą się równymi. Istnieje nierówność zdrowia, talentów, piękna, mądrości... Któż zmieni to, co stworzyła Opatrzność?!...
— Stworzyła Natura! — poprawił d‘Escourt.
— Niech będzie Natura! — niecierpliwie zgodził się de Brissac. Żadne prawo nie poprawi tej przyrodzonej nierówności dla utopji szczęścia. Choćby nowy gwałt usunął miłą burżuazji, depcącej nasze przywileje — nierówność majątkową! Grabież w tym duchu już rozpoczęto, konfiskując nasze majątki, zdobyte krwią, przelaną za ojczyznę, i odbierając duchowieństwu jego dobra, ofiarowane mu przez pobożność stuleci. Dążymy w przepaść, która pochłonie inicjatywę przedsiębiorczości gospodarczej oszczędnych, zmierzających słusznie do fortuny...
— Rewolucja nasza nie dąży do fikcji — burzył się Maussabré. Artykuł 2-gi i 17-y Deklaracji Praw Człowieka stanowi świętość i nienaruszalność własności!
— Oto jest logika pańskich apostołów równości! — roześmiał się d‘Escourt. Ale może ci panowie zechcą się poprawić. Toć Pétion w Zgromadzeniu Narodowem już rzucił słówko „własność jest kradzieżą!“[1] — krzyknął zgorszony de Brissac.
— Wszelako ideą czasu — bronił się Maussabré — jest słuszna zasada: „nierówność socjalna może się opierać tylko na dobru ogólnem“ — tak głosi artykuł 1-y.
— Pytanie tylko, jak je rozumieć — każdy wyobrazi ją sobie inaczej. Ogólnik, jak deklaracyjna wolność, która zdąża jeno ku swawoli! — wzruszył ramionami d‘Escourt.
— Nieprawda! — zaperzył się Maussabré — wolność ma mieć granice w prawach, które opracowane będą za wskazaniem Konstytucji w zgodzie z „wolą narodu“.
— Zgodność woli miljonów Francuzów jest chimerą! — odparł d‘Escourt. A co się tycze sławetnych praw wolnego wypowiadania myśli — poczekaj, aż poczną zatykać gwałtem usta tym, którzy wyrażą najlżejszą wątpliwość w błogosławieństwa Deklaracji Jakiś Robespierre rychło krzyknie: „skażę cię na śmierć, ponieważ nie wierzysz, że znieśliśmy karę śmierci!“ — oto jest język Kainów, udających Ablów!...
— Panowie! spierajcie się metodyczniej — wtrąciła, śmiejąc się pani Dubarry. To zalecał mądry minister Choiseul na Radzie Królewskiej. Bo inaczej sporom nie będzie końca. Głos ma d‘Escourt.
Zachęcony jął zjadliwie wykładać swoją krytykę Deklaracji. Uderzał na to „śmiesznie zbyteczne prawo“, ustalone wzorem Stanu Wirginji w Deklaracji: „prawo narodu opierania się gwałtom państwa“. Albo istnieje gwałt rządowy i naród posiada siłę, to oprze się gwałtowi gwałtem, nie pytając o prawo. Albo siła jest po stronie rządu i żadne prawo nie pomoże usunąć gwałtu, podtrzymanego terrorem organizacji i wojsk państwowych. Zaś ogłaszanie takich praw jest pustą djalektyką, która zaprzecza istnieniu państwa.
— Ale jest mądrą przestrogą dla gwałtu na szczytach władzy! — wypalił Maussabré.
Pani Dubarry, która śledziła z uwagą mrużące się złośliwie, mądre oczy d‘Escourt‘a i zapatrzyła się w jego piękne męskie oblicze, kiedy rozwijał swoje krytyczne komentarze do Deklaracji, pojmała na sobie wzrok nagle zamilkłego księcia de Brissac. Zwróciła się naraz do Maussabré, mówiąc.
— Teraz pan ma głos... Słuchamy!
Maussabré powstał, jął z zapałem mówić o tym wspaniałym idealizmie, z jakim Zgromadzenie Narodowe przystąpiło do usunięcia prastarych krzywd, które „przytłoczyły cierpliwą ziemię francuską, doprowadziły znędzniały lud do rozpaczy, zagroziły państwu bankructwem“.
— Pomyślcie — wołał — utrzymać 24000 próżniaczych mnichów i 36000 mniszek — czy to trochę nie zawiele?! Dźwigać garb z magnaterji, której jedyną zasługą stało się „dobre urodzenie“, a pracą — polowanie, bezkarnie niszczące zasiewy rolnika. I za wszystko płacił tylko nędzarz lud, któremu nakazano pod grozą komornika kupować od skarbu po siedem funtów soli rocznie na każdego chłopa od lat siedmiu! Kiedy on to zje?... i z czego zapłaci?! 4000 sekwestrów i 3500 uwięzień za niedobory rocznie — oto rezultat tego systemu!...
Pani Dubarry — niepomna w tej chwili swoich bogactw — z zachwytem śledziła płomieniejącą twarz pięknego młodzieńca, który poruszał swojem krasomówstwem czule struny jej duszy.
Nagle znowu uczula na sobie chmurne spojrzenie milczącego de Brissac‘a. Młody Maussabré urwał. Czuł, że sprawia boleść starcowi tą rejestracją prawd gorzkich i faktów niezaprzeczonych. Ale pani Dubarry miała wrażenie, że de Brissac nie słuchał już dawno. Obserwowała go, nie patrząc, jak to potrafią kobiety.
— Cóż powie teraz nasz książę-arbiter? — spytała, obejmując go rzewnem spojrzeniem.
— Nic! — powstał. Na mnie pora. Jadę do tego kotła czarownic, w którym mieszają się jady Wczoraj z jadami Jutra.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odprowadziła go do pierwszego stopnia tarasu, przed którym oczekiwała kareta gubernatorska z zeskrobanemi gwoli czasowi herbami de Brissac‘ów.
Na gościńcu zerwała się kurzawa... Zadął wicher i spadły pierwsze grube krople deszczu.
— Racz książę przynajmniej przeczekać burzę. Bo będę się niepokoiła o Ciebie.
— Nie mogę... A gdyby piorun ugodził mnie w drodze, nie można marzyć w obecnych czasach o piękniejszej śmierci! I nagrodą za grobem byłyby mi łzy w Twoich oczach, pani, choć nie chciałbym nigdy ich zasmucić.
Uścisnęła mu mocno rękę przy pożegnaniu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy powróciła, Maussabré stał przy oknie, w którego szyby pluskała ulewa i przypatrywał się z upojeniem złotym gzygzakom błyskawic, od których pękało zachmurzone niebo.
Kawaler d‘Escourt, zadumany, zagłębił się w fotelu, automatycznie sięgając raz po raz do stojącej przed nim butelki i opróżniając kielich po kielichu.
Przystąpiła do okna i rzekła:
— Jaki to piękny starzec! Nieprawda, panie Maussabré.
— Piękny... przykro mi, że nagadałem tyle... głupstw, które mogły go urazić. Tembardziej, że przybyłem tu wcale nie po to... ale po coś innego. Postanowiłem wreszcie coś odkryć pani... Ale — dodał ciszej — ten nieznośny d‘Escourt przeszkodził mi swojem przybyciem.
— Cóż to za tajemnica?
— A taka — rzekł gwałtownie, ściszonym namiętnością głosem — że dawno kocham panią i... marzę o odrobinie współczucia.
— Ach! mój Boże! — przesunęła ręką po jego włosach — a cóżbym ja zrobiła z twoją miłością? W moim wieku nie potrafiłabym dopędzić pańskiej burzy...
— Pani nie ma wieku! — odparł nadąsany. — Chyba, że pani kocha innego...
— Nikogo!... I kochać nie chcę... Nie powtarzaj mi pan tego nigdy, jeżeli nie chcesz, bym się pogniewała...
Rozwiódł bezradnie rękoma, opuścił głowę z rezygnacją i melancholijnie wparł oczy w rozwichrzone burzą korony drzew.
Pani Dubarry podeszła do stołu i siadła naprzeciw d‘Escourt‘a.
— O czem pan myśli?
— O wielu rzeczach.
— Naprzykład?
— O tem, że burza w przyrodzie jest piękniejszą od burzy społecznej, bo zlewa na ziemię czystą wodę, gdy społeczna spływa brudem frazesów i strugami krwi... I o tem, że... — zawahał się nagle, poglądając z ukosa na Maussabré.
— Że...? — spytała ciekawie.
— Że będę gotów zrobić jakieś wielkie głupstwo, np. ofiarować Jakóbinom na cele narodowe cały mój majątek, jeśli nie ulituje się pani Dubarry, przyjmując go, jako... dar ślubny.
— Co takiego?!
— A bo znudziła mnie samotność — i proszę o rękę pani! — rzekł z rozdrażnieniem tak głośno, że Maussabré odwrócił się zdziwiony.
— Kawalerze d‘Escourt, dziękuję za zaszczytną propozycję, ale obawiałabym się, że pańska żona będzie z za grobu zazdrosna... i zdradzisz mnie dla twego mauzoleum.
— To nie jest odpowiedź!... Chyba pani kocha innego?...
— Kto wie?... Może... — odparła figlarnie.
— A! W takim razie...
Schylił głowę, jakby poddając się wyrokowi.
— Moi drodzy przyjaciele! — ozwała się głosem niezmiernie serdecznym. Proszę was — bądźmy tylko przyjaciółmi. Przyjaźń to taka piękna rzecz... i rzadsza od miłości, której miałam aż za dużo w życiu... Potrzeba mi spokoju!




  1. Teza, przypisywana Proudhon’owi, który ją powtórzył za Pétionem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.