<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wziąwszy na siebie obowiązki opiekuna nad Zawierskiemi, Wojtek Wierzbięta i przez przyjaźń, jaką miał dla Sylwana i oceniwszy pannę Michalinę, gdy ją bliżej poznał — zajął się gorliwie ich spełnieniem.
Terenia kochana się na to krzywiła, bo, czując wyższość nad sobą panny Zawierskiej — była zazdrosną i nie cierpiała jej. Żal miała wielki do Sylwana, iż mężowi jej to nieznośne brzemię narzucił.
Wierzbięcie więc opieka ta była niemałym ciężarem, zamąciła mu do pewnego stopnia jego życie domowe, popsuła humor Tereni.
Napróżno starał się żonę uspakajać: nie mogła mu darować tej niewierności, — jak ją zwała. Należała bowiem do tych ślicznych osóbek, które potrzebują i wymagają, aby im zawsze na kolanach służono — i tylko im jednym.
Wojtek się niezręcznie wygadał ze swem uwielbieniem dla panny Michaliny: tego było dosyć, aby ją Terenia znienawidziła. Znajdowała ją zarozumiałą, dumną, egoistką, arystokratką, nieznośną pedantką, i t. p. Ile razy Wierzbięcie wypadło jechać do Zaborowa, robiła mu sceny, nie dawała się przebłagać, dąsała, gniewała. Wojtek z anielską powolnością znosił wszystko — boć — były to dowody przywiązania.
Starał się, oile możności, unikać zadrażnienia żony i nie bardzo często wybierał się do tych pań — ale one same, będąc osamotnionemi, nie mając nikogo, tylko jego jednego, ciągle się z czemś uciekały do niego.
Pani Zawierska nie lubiła pisać, zastępowała ją córka. Listy te do najwyższego stopnia oburzały Terenię, bo były ślicznie pisane, a choć ich treść nic nie zawierała, za coby się gniewać mogła, upatrywała w ich stylu, w starannej formie, rodzaj podstępnej, niegodziwej kokieteryi.
Wojtek śmiał się, całując żonę, która mu temi listami w twarz ciskała. Spodziewał się, że żona powoli nawyknie do tego stosunku i uspokoi się.
Ile razy jechał do Zaborowa, dla lepszego zabezpieczenia się, żonę zawsze ofiarował się brać z sobą — na co ona rzadko się godziła. Gdy razem jechali, wyrzucała mu po tem, że ona musiała zawsze bawić starą Zawierską, a on — ciągle tylko szeptał coś z Michaliną.
— Moja najdroższa — mówił, bijąc się w piersi Wojtek — mogę ci poprzysiądz, jak ciebie kocham, jak kochani Emilkę... że o niczem z nią nigdy nie mówimy, tylko o Sylwanie!
Przecież masz oczy i nie podobna, abyś nie widziała i nie czuła, że ona się w nim kocha — on w niej... nasza rozmowa regularnie się od niego zaczyna i na nim kończy.
Muszę jej opowiadać nasze stare dzieje — chce wiedzieć wszystko.
— No — to niechże go sobie weźmie tego idealnego, nieznośnego swego Sylwana, którego ja cierpieć nie mogę — i niech nam raz dadzą pokój!
Zczasem, chociaż pani Terenia, przekonawszy się o prawdziwości słów męża, znacznie mniej stała się drażliwą — nie mogła jednak pogodzić się ani z Zawierskiemi, ani ze wspomnieniem Sylwana, który narzucił tę opiekę mężowi.
Wojtek, na prawdę, choć mu żona głowę trapiła wymówkami — nie gniewał się za to, że przypadek go zbliżył do Michaliny, którą coraz wyżej cenić się uczył. W towarzystwie jej znajdował wiele przyjemności i sądził zawsze, że przyjacielowi usłużyć potrafi.
Rozmowy w Zaborowie w istocie niezmiennie zawsze prawie toczyły się tylko o Sylwanie. Z żywem zajęciem nie kryła się panna; Wojtek rozpowiadał chętnie to wszystko, co go w jej oczach podnosić mogło.
W początkach, mówiąc o Horpińskim, o jego położeniu, Wierzbięta się ograniczał ogólnikami; powoli jednak, gdy spostrzegł, że panna wiedziała lub odgadywała więcej, niż sądził — przyszło do poufnych zwierzeń.
Wojtek nie ukrywał przed nią, iż — dziwak ten dla matki chciał się wyrzec świata, do którego był stworzony i w którym młodość spędził. Miał nadzieję zapobiedz temu, ale rachował też na pomoc panny Michaliny.
— Pani masz nad nim wielką władzę — mówił w końcu — potrzeba jej użyć na to, aby go od niedorzecznego rozpaczliwego odwieść kroku.
— Ale jakże się to da dokonać? — pytała Michalina. — Pan się mylisz, przyznając mi jakąś siłę: p. Sylwan jest w postanowieniach energiczny i wpłynąć na niego trudno.
— Wprost i otwarcie chcieć to czynić — odparł Wojtek — byłoby niezręcznem, i — bezskutecznem, ale sądzę, że są poboczne środki... Nie trzeba mu się tam dać zasiedzieć, należy go tu przyciągnąć, zmusić do niezrywania z nami.
— W jaki sposób? — pytała Michalina.
— Niech go pani wezwie do narady w interesach — mówił Wierzbięta — niech mu pani zresztą napisze, iż ja go zdradziłem, — wyznając, iż się chociażby przyczynił do uratowania Zaborowa. Masz pani więc prawo żądać, aby przybył z powodu tych pieniężnych interesów.
— Ja sama pisać do niego nie mogę — odpowiedziała Michalina otwarcie. — Wyznam panu szczerze — mama się obawiała, widząc moję przyjaźń dla niego, aby się bliższy między nami nie zawiązał stosunek. Wymogła na mnie słowo, iż — nie wdam się pod żadnym pozorem w korrespondencyą.
Będziesz więc chyba łaskaw w mojem imieniu, mojemi słowy mu napisać, że go wzywam i proszę, — że się go spodziewam.
— Z chęcią to uczynię — rzekł Wojtek, ale, choćbym co do słowa powtórzył to, co mi pani poleci, wrażenie mojego listu nigdy nie będzie równe temu, jakiby jej własny uczynił. Naprzód — bez pochlebstwa, ja tak, jak pani, napisać nie potrafię; powtóre, sama pani przyzna — myśmy z sobą przyjaciółmi: on ze mną wcale się nie będzie żenować.
Michalina nie odpowiedziała nic i zadumana chodziła chwilę.
— Spróbuj pan naprzód — rzekła — a potem w ostateczności — ja z mamą pomówię: zobaczymy. Mamy obowiązek ratowania człowieka, który nas ocalił!
Michalina wiedziała już, dobywszy, co chciała, z Wojtka, że dla nich się całkiem poświęcił z mieniem swem Sylwan. Uspakajało ją to jedynie, że summa została zabezpieczoną, a ona teraz czuwała nad tem, aby choć powolnie długi się spłacały.
Co myślała więcej? Bóg wie jeden — tymczasem, o tem mówiła tylko.
Horpiński, choć dał swój adres przyjacielowi, zakląwszy aby nikomu go nie udzielał; choć listy od Wojtka odbierał — odpisywał na nie krótko, a czasem nawet milczeniem je zbywał. — Pisanie sprawiało mu ulgę, robiło przyjemność; ale stanowiło ono właśnie węzeł wiążący go ze światem, z którym zerwać postanowił — wstrzymywał się więc od niego z wyrachowaniem, z przekonania... Powiedział sobie, że powinien był — pisać zapomnieć, tak jak teraz nic już nie czytywał.
Nie mógł jednak wyrzec się taksamo przyjemności czytania listów — Wierzbięty, który umyślnie rozpisywał się obszernie, mówił mu wiele o pannie Michalinie, opisywał swe odwiedziny w Zaborowie, powtarzał każdą rozmową. A że miał na celu utrzymanie Horpińskiego w stosunku z panną Michaliną, — że myślał o tem tylko: listy były gorące i nawet dosyć zręcznie układane, aby Sylwana poruszały i nie dały mu nic zapomnieć.
Gdy jeden z tych listów z poczty przybywał Sylwan z początku rzucał go w swej izbie na stół z rodzajem niecierpliwości — nie chciał czytać. Potem ciekawość, niepokój zmuszały rozerwać pieczątkę, przebiedz oczyma — i rzucał list znowu; nareszcie odczytywał od deski do deski, a rozmowy z Misią często po kilka razy.
Następowała potem walka o odpowiedź. Sylwan mówił sobie, że nie powinien był, ani obowiązany, odpisywać. Lecz w liście zawsze się coś znalazło, co potrzebował odeprzeć: zaczynał więc od słów kilku, a raz wziąwszy pióro, wstrzymać się już nie umiał. Gorycz w sercu nagromadzona spływała na papier, smutek się wylewał z duszy. Napisał zawsze więcej niż życzył, niż postanowił, gniewał się na siebie — lecz list odchodził na pocztę.
Tak ta korrespondencya z Wojtkiem, teraz jeszcze jedna go z przeszłością łączyła. Wiedział, że jej powinien był zaniechać, a odkładał to ciągle do jutra...
W myśli miał razem z opuszczeniem Rusinowego Dworu nie dać już nowego adresu i zginąć tak dla wszystkich. Opór Horpyny, potem choroba jej — ostateczność tę odwlokły.
Wierzbięta, na którego panna Michalina nalegała, pisał coraz częściej. Gdy Terenia nie puszczała męża do Zaborowa i przeszkadzała wycieczkom, panna Michalina w końcu zebrała się na odwagę pisania do Wierzbięty z otwartością zupełną.
A że Terenia listy te czytywała, i trochę treścią ich była uspokojona — nie zabraniała więc mężowa odpowiadać.
Wojtek pierwsze z tych listów panny Michaliny zachował u siebie, wypisując tylko z nich co znajdował właściwem i później wszedł na pomysł szczęśliwy odsyłania wprost oryginałów Sylwanowi.
Zdawało mu się, że może — może panna Michalina sama sobie tego życzyła, chociaż przyznać się do tego nie chciała... Listy Misi — na Sylwanie zrobiły w istocie wrażenie silne bardzo, zachwiały nim, jego postanowieniem, poruszyły i zmusiły do odpowiedzi wyczerpujących. Prosił w nich wprawdzie, aby jego listów nie pokazywał Wierzbięta pannie Michalinie, ale Wojtek się już puścił na zdrajcę i posyłał je lub nosił do Zaborowa.
W ten sposób zawiązała się korrespondencya, nie wprost wprawdzie, ale nie mniej żywa i otwarta. Może nawet pośrednictwo to czyniło ją swobodniejszą, bo z obu stron często godziło się więcej powiedzieć pośrednikowi, niżby wprost sobie napisać było można.
Spokój ducha i rezygnacya, na której uzyskanie pracował tak usilnie Sylwan, nietylko zachwiane, ale zburzone zostały. Chora matka mogła nawet dostrzedz zmianę w synu — a ludzie odgadli, że listy, które dochodziły z poczty, zawsze pana wprawiały w stan jakiś gorączkowy.
Horpiński dałby był wiele, ażeby mógł matkę uzdrowić i wywieźć ztąd.
Choroba uparta ani o tem myśleć pozwalała przed wiosną. Doktor powiedział, że o podróży ani marzyć się godziło, pókiby siły nie wróciły, a zwolna zmniejszające się skutki pierwotnego ataku nie znikły zupełnie. Kazał się tego spodziewać, razem uprzedzając, że unikać trzeba wszystkiego, coby chorą mogło poruszyć do zbytku.
Zatem i o wyniesieniu się na Ukrainę mowy być nie mogło...
Zima upłynęła w tych męczarniach ducha dla biednego Sylwana.
Walczył on, nie zmieniając myśli, nie chcąc się poddać; lecz stan ten go wyczerpywał. I matka i Tatiana i nawet Pynia, wpatrując się w niego, widziały jak bladł, chudnął, żółkł, jak się wypalał tym ogniem wewnętrznym, który w sobie nosił.
Doktor, — którego wcale się radzić nie myślał, sam go zaczepiał o to: czy nie cierpi. Sylwan odpowiadał szorstko, że jest zdrów zupełnie.
Horpyna powoli wracała do dawnego stanu i ruchy jednej połowy ciała, zatamowane, zjawiały się znowu: nadzieja więc, wstępowała w Sylwana, że cieplejsza pora zdrowie zupełne przyniesie matce. I ona sama w to wierzyła; ale przed Tatianą mruczała czasami.
— A na co komu, to moje życie! Dla niego ja zawadą — kłodą do szyi uwiązaną. Ruszyć się nie może, jak chce... Pociechy ze mnie nie ma; ja mu utrapieniem i zgryzotą.
Sylwan był dla niej zawsze najczulszym, lecz i okazywania tej czułości doktor wzbronił, aby starej nie poruszać do łez, teraz łatwiejszych jeszcze i wytryskujących za lada słowem.
Nigdy jej o płacz trudno nie było. Od czasu choroby łzy zdawały się pogotowiu być w oczach — tak, że najmniejsze wzruszenie je dobywało, a utulić je potem było trudno.
Nadchodziła wiosna — lecz opieszale, i była niestała. Ukraińcy, którzy już sądzili, że ona ich znajdzie na owym chutorze marzonym — myśleli, straciwszy nadzieję, wziąć się niezbędnie do roboty w polu. Horpyna wychodziła do okna, jakby wyczekując też zieloności i słońca. Lecz Kwiecień się kończył, a owa wiosna, co się zawczasu zapowiadała, zwiodła drzewa, które puszczać zaczęły, — okryła się znowu śniegiem, i gdy ten powoli spełznął, nanowo musiała rozpoczynać zmarnowaną robotę. Drzewa na nowe siliły się pączki — nieśmiało.
Sylwan czuł się bardzo nieszczęśliwym — stojąc na rozstajach ciągle i nie mogąc rozpocząć tego nowego życia, do którego miał się zmusić, ani chcąc wrócić do tego, z którem wziął rozbrat. Nic mu nie smakowało; niecierpliwił się, zżymał; przybity, chodził, niesłysząc często co do niego mówiono, nie odpowiadając na zapytania. Parobkom rzucał słowa niecierpliwe. Tatiana nie śmiała się zbliżyć do niego: Pyni nie dał nawet dobrego słowa.
U łoża matki siadywał podparty na ręku i jakby skamieniały.
Stara przypisywała to oderwaniu się od zwyczajnego życia, od świata — i wyrzucała to sobie, rada go była wygnać z domu; lecz on ani mówić sobie o tem nie dawał.
Jednego dnia wiosny, już cieplejszej nareszcie, Horpyna, oparta na ręku dziewczęcia, wyszła w podwórze, odetchnąć świeżem powietrzem — i pogrzać się na słońcu, lecz zaledwie chwilę postała na progu, zbladła, część twarzy jej drżeć zaczęła... Dała znak dziewczęciu, aby ją wprowadziło napowrót do dworu. Nogi się pod nią chwiały. Nadbiegła Tatiana i tak osłabłą, ledwie dociągnęła powoli do łóżka. Jedno spojrzenie przekonało Tatianę, iż choroba w części powróciła nanowo. Stara mówić nie mogła; bełkotała niewyraźnie.
Pynia pobiegła do Sylwana, do stajen i Harasym gnał znowu do miasteczka. Tym razem doktor, — chociaż najlepiej życzył swojej pacyentce — nie zdawał się śpieszyć do niej.
Zapytał Harasyma: jak tam było, pokiwał głową i zamruczał. Ukrainiec nie umiał sobie wytłómaczyć: czy lekceważył chorobę, czy uważał ją za nieuleczoną.
Taką ona była wistocie. Stara nie odzyskała już mowy; obracała błędnemi oczyma; zpod powiek łzy jej ciekły; jedną ręką poruszała konwulsyjnie, dawać się starała znaki różne — ale tych nie rozumiano. Pynia, Sylwan i, o ile mogła, Tatiana. nie opuszczali łoża.
Dni kilka przeciągnęła się ta męczarnia. Naostatek, jakby snem spokojnym, uleciało życie w jakiemś marzeniu — może o przeszłości.
Gdy Sylwan zamknął jej oczy, a zwłoki białym całunem okryto — znalazł się biedny sierota tak sam jeden na świecie, w życiu, tak zniechęcony do niego, że niemal pozazdrościł matce spokoju grobowego.
Co miał czynić teraz? nie wiedział. Nic go nie krępowało, ale też nic nie zmuszało do pośpiechu.
Zająć się najpierw musiał smutnym obrzędem pogrzebowym — a gdy się ten odbył, nie według jego życzenia, ale według miejscowych okoliczności; gdy wszyscy powrócili do Rusinowego Dworu, a poczuli tę próżnią, jaka po umarłej pozostała: nie umieli się obracać — na każdym kroku rozbijali się o ten cień niewidomy, który wszędzie stał przed nimi.
Cisza zaległa dom; nikt nie śmiał, ani rozkazywać, ani sam coś rozpocząć; czekali wszyscy. Sylwan siedział, zamknięty, w swej izbie. Tatiana z Pynią, nieśmiąc głosu podnieść, szeptały cicho, jakby jeszcze zmarłej spokój szanowały.
Dopiero dnia następnego Harasym się odważył przyjść na próg do izby Sylwana i prosić go o rozkazy.
— Mój stary — rzekł mu Horpiński — niech wszystko idzie obyczajem dawnym, do czasu. Gospodarzcie, jakeście nawykli, dopóki ja czegoś nie postanowię. Dajcie mi przeboleć.
Tatiana więc objęła rządy domowe i opiekę nad dziewczyniną, która w niewymownym żalu i łzach za przybraną matką — utulić się nie mogła. Sylwan siedział, prawie niewidzialny, w swojej izbie, nie dowiadując się o sierotę i jakby zapomniawszy o niej.
Był teraz swobodnym i mógł, jak postanowił, sprzedać Rusinowy Dwór a wynieść się na Ukrainę. Nie przewidział jednak tego, że wspomnienie matki przywiąże go do tych ścian, do tego ziemi kawałka. Gnuśność jakaś opanowała go na myśli że wiele pracy i zachodów kosztować będzie wynoszenie się, którego korzyści były bardzo wątpliwe.
Mógł wszakże tak się tu zamknąć w tej pustelni, jakby był na drugim świata końcu. Ukraina bez nadziei, aby ją potrafił pokochać — tak wydawała się smutną, jak i ten kąt pusty. Lecz co było począć z sierotą!!...
Sylwan troskę o to, jako nienaglącą, odłożył do późniejszego namysłu. Chciał ją wyposażyć i odesłać. Słówko Tatiany dało mu do zrozumienia, że okrucieństwem byłoby sierotę, która się do domu przywiązała, rzucać znowu w świat między obcych.
Z dnia na dzień więc ciągnęło się tak życie, nałogowe jakieś, bezmyślne, które nawet parobków zaspokoić nie mogło, bo czuli, że Sylwan do niego serca nie miał, że trwać ono nie będzie. Chodzili posępni, odgadując tylko: czy i kiedy wybiorą się na Ukrainę... Tatiana płakała i milczała.
Nikomu ta śmierć boleśniejszą nie była niż jej. Od dawna żyły z sobą w ciągłych sporach, ale w najściślejszym związku — jedna się bez drugiej obejść nie mogła.
— I mnie już chyba umierać! — mruczała stara Tatiana, łzy nieustanne ocierając fartuchem.
Zaraz po pogrzebie Horpyny nadszedł list Wojtka i w nim list Misi. — Sylwan odpowiedział na nie w kilku słowach, oznajmiając poufnie Wierzbięcie o śmierci matki. Sama krótkość i suchość tego listu więcej mówiła, niżby przewlekłe skargi i żale powiedzieć mogły.
Wojtek, odebrawszy kartkę — pomyślał, serce mu się poruszyło. Nie chciał się radzić nikogo i zwierzać nikomu; pojechał tylko do Zaborowa i oznajmił pannie Michalinie, że postanowił widzieć się sam z Sylwanem — i natychmiast wyjeżdża do niego.
— Stało się co? mów mi pan otwarcie! — zapytała panna. — Myśli tej, nie miałeś wprzódy. Co pana do tego skłoniło? Bądź szczerym.
— Nic innego nad to, że widzę Sylwana w stanie ducha niebezpiecznym. Nie wie co ma czynić. Sądzę, że wpływ mój może mu się przydać na co.
— Jedź więc pan — odparła żywo Michalina — a zawieź mu odemnie, nie tylko pozdrowienie, ale zaproszenie gorące, aby nas odwiedził, a nie zamykał się z sobą samym, bo ma skłonność do trucia się najczarniejszemi myślami.
Jeżeli można, pochwyć go pan i przywieź z sobą.
Przed żoną Wojtek może się nawet nie przyznał, dokąd jedzie, i znalazł tylko wymówkę w jakimś interessie do Warszawy.
Wielkie było zdziwienie Horpińskiego, gdy jednego dnia, wróciwszy z pola wieczorem, w bramie znalazł Harasyma, który mu o jakimś gościu oznajmił. Przed szopą stał koczyk wyprzężony, w ganku siedział Wojtek, którego mlekiem poiła Horpynka, bawiąc rozmową. Pierwsze wrażenie było radosne. Rzucili się sobie w objęcia — starzy druhowie.
— Jak ty jesteś poczciwym i serdecznym! — zawołał Sylwan — aż tu się przywlekłeś, niosąc mi słowo pociechy.
— Pojechałbym nie wiem dokąd — odparł Wierzbięta — gdybym wiedział, że ci istotnie pociechę przynieść potrafię. Spełniłem obowiązek.
Masz więcej odemnie zasobów do rozstrzygnięcia o własnym losie, mój Sylwanie — lecz wiesz, że najdoskonalszy doktor nigdy sam siebie nie leczy. Więc choć ty nierównie jesteś w medycynie dusznej bieglejszy, ja z moją ubogą nauką doświadczenia przybywam ci w pomoc.
Sylwan uściskał go, nic nie mówiąc, jakby na razie rozmowy w tym przedmiocie chciał uniknąć.
Umyślnie począł mówić o fraszkach.
— Mój drogi — odparł, umiem ocenić twe poświęcenie — ale ty całej jego rozciągłości nie obrachowałeś.
Wiesz ty o tem, że u mnie nie będziesz miał co jeść, twoim obyczajem, i na czem się położyć wygodnie. Jesteś w chacie chłopa ukraińskiego.
— O! dajże mi pokój! — rozśmiał się Wojtek. — Jak możesz mówić o tem?
— Bo pani Teresa będzie mieć słuszny żal do mnie.
Dla rozpieszczonego trochę Wojtka wistocie tutejsze całe gospodarstwo, mieszkanie, sprzęty — wszystko było czemś zupełnie nowem i dziwacznem.
Rozpatrywał się ciekawie, lecz zbytniej sympatyi nie obiecywał dla tego zwrotu do stanu natury.
Tatiana, uprzedzona, zmogła się tego wieczora na zastawienie stołu takiemi potrawami, któreby Wierzbięcie, nawykłemu do innej kuchni, znośnemi być mogły. Śmiał się on, jadł ochoczo, powiedział, że rad był wszystkiemu, ale butelkę wina do wieczerzy trzeba było dobyć z powozu podróżnego.
Wieczór był piękny, księżyc w pełni wschodził już wcześnie. Wyszli w podwórze, a Wojtek zaproponował swobodniejszą w pole przechadzkę, do której dwa czy trzy psy podwórzowe się przyłączyły.
Wyszli powoli za wrota. Mała ścieżyna wiodła ku lasowi.
— Mówmy otwarcie — odezwał się Wojtek — przyjechałem po to, abym cię od samobójstwa odwiódł. Niepowinieneś tak, i sam siebie na ołtarzu własnej dumy poświęcać — i swoim przyjaciołom serc zakrwawiać. Myśl zostania chłopem, gdy ojciec cię wychował na cywilizowanego człowieka — jest poprostu niedorzecznością.
Zdziczeć dobrowolnie jest występkiem i grzechem — powiedziałbym jak ksiądz proboszcz — przeciwko Duchowi Świętemu.
Sylwan słuchał, roztargniony.
— Wojtek kochany — jam to już z twoich ust niejeden raz słyszał... i nie trafiło mi to do przekonania.
Na waszym świecie nie mam co robić i byłbym zawsze w położeniu fałszywem i nieszczęśliwem. Co się tycze przyjaciół, o których wspomniałeś, mój Wojtku — oprócz ciebie nikogo na świecie nie mam.
— Pozwól choć na jednego jeszcze, a raczej na jednę. Jest nią panna Michalina — dodał Wierzbięta...
— Panna Michalina.... panna Michalina — szepnął Sylwan. — Bardzo mi jej żal... mogła sobie znaleźć coś lepszego odemnie. Źle tę przyjaźń umieściła!!
— Ty jesteś najniewdzięczniejszym z ludzi — przerwał głośno Wojtek. — Mówmy jasno i bez obwijania w bawełnę.
Panna Michalina ma dla ciebie więcej niż przyjaźń: przywiązała się do ciebie, jesteś jej do życia potrzebnym. Wkłada to na waszmości obowiązek...
— Uczynienia jej nieszczęśliwą! — ironicznie podchwycił Sylwan. — Dobrze, mówmy otwarcie — nie mam nazwiska, jestem niemal podrzutkiem jakimś...
Imię, które noszę, nadał mi ojciec, sądząc, że ono mnie osłoni; ale ja się niem brzydzę — i podrobionem mojem szlachectwem. Na tem kłamstwie przyszłości budować nie mogę...
W waszej społeczności, takiej, jaką ona jest — ja miejsca prawego nie mam — i nie winię społeczeństwa, bo prawo, które mnie karze za winę ojca, ma na celu wstrzymać bezprawie... Położenie moje jest bez ratunku... Samo przyznanie się do niego przed Zawierskiemi — jest niepodobieństwem, a im kłamać — nie mogę!!
Wojtek długo szedł obok mówiącego, puszczając ogromne kłęby dymu z cygara.
— Mnie się zdaje — odparł, że panny Michaliny świadomość twojego rzeczywistego położenia wcale-by nie zraziła. Ażeby usta zamknąć ludziom, dosyć-by było oddalić się z tych stron, w których znanym jesteś, na lat kilka. Pamięć ludzka bardzo krótka.
— Wojtku — nie wymyślaj napróżno — przerwał Sylwan — wierz mi, że co tylko wyobraźnia mogła wymarzyć i wyśnić, wszystko już przechodziło przez moję głowę: a żadna z tych mrzonek ognia, próby w sumieniu wytrzymać nie mogła. Są fatalności — nieuniknione! Skłońmy głowę przed niemi.
Sądzisz, że mi tak łatwo zerwać z moją przeszłością — stać się innym, zakopać gdzieś, zamrzeć nieznanemu w głuchej pustyni!
— Ale cóż cię zmusza do tego! — wyrwało się Wierzbięcie. — Dopóki żyła twoja matka, rozumiałem ofiarę dla niej, ale dziś....
— Może dla jej pamięci! — westchnął Sylwan — a może...
Wierzbięta sprzeczał się długo; rozmowa ich pod las zaciągnęła — i nie powrócili, aż około północy do dworku, w którym już u jednej tylko Tatiany się świeciło.
Wojtek trzy dni zabawił w Rusinowym Dworze — i nie mógł powiedzieć, ażeby podróż była daremną. Po sporach, rozprawach, argumentowaniach, stanęło na tem, iż Sylwan miał rok czekać, nim-by coś stanowczego przedsięwziął. Dał na to słowo Wierzbięcie.
— Przyjedźże do Zaborowa — dodał, uzyskawszy to, Wojtek.
Niecierpliwie się zżymnął na to Horpiński.
— Czy się godzi mnie to radzić i namawiać na krok, którego ani sumienie mnie, ani tobie litość nie pozwala pragnąć?! — zawołał surowo. Ja potrzebuję odwyknąć od towarzystwa kobiety, po której i tak już tęsknię zanadto. Godziż się to, Wojtku?
Wierzbięta mruczał coś niewyraźnie.
— Czynisz jej tem przykrość — rzekł.
— Chwilową, — dodał Sylwan, ale staram się nas oboje znieczulić na przyszłość... Tak każe sumienie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.