Kupiec wenecki (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kupiec wenecki |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Tytuł orygin. | The Merchant of Venice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ks. Mar. Dla mojej cery nie miej do mnie wstrętu;
To ciemny kolor palącego słońca,
W którego blizkiem urosłem sąsiedztwie.
Niech tu najbielszy przyjdzie syn północy,
Dla twej miłości żyły otworzymy,
A ujrzysz, czyja krew czerwieńsza będzie.
Wierzaj mi, pani, na widok tej twarzy
Waleczni drżeli, i dla niej miłością
Piękne mej ziemi płonęły dziewice.
Nie chciałbym zmienić mojego koloru,
Chyba w nadziei skradzenia twych myśli.
Porcya. W moim wyborze nie słucham jedynie
Błahych podszeptów dziewiczego oka;
Prócz tego, moich przeznaczeń loterya
Wszelkie wyboru odjęła mi prawo.
Gdyby mnie ojca nie zmuszała wola
Do dania ręki mojej temu tylko,
Który mnie wygra w sposób ci wiadomy,
Waleczny książę, równe miałbyś prawo
Do moich uczuć, jak inni przybysze,
Których do dzisiaj w mym domu widziałam.
Ks Mar. I za te nawet dziękuję ci słowa.
Prowadź mnie teraz do twoich szkatułek,
Dozwól mi próbę fortuny mej zrobić.
Przysięgam, pani, na ostrze tej szabli,
Od której Sofi i perski legł książę,
Trzykroć pierzchnęły wojska Solimana,
Że gotów jestem, aby cię pozyskać,
Najśmielszych źrenic wytrzymać spojrzenie,
Najśmielsze serca przewyższyć odwagą,
Szczenię od piersi niedźwiedzicy wydrzeć,
I ze lwa szydzić, gdy zgłodniały ryczy.
Ale, ach! kiedy Lichas z Herkulesem,
Kto z nich dzielniejszy, w kostki chcą rozstrzygnąć,
Rzut może lepszy z słabszej wypaść ręki,
I giermek może Alcyda zwyciężyć.
I ja tak, pani, ślepych losów dziełem,
Utracić mogę, co mniej godny zyska,
I umrzeć z żalu.
Porcya. Musisz jednak, książę,
Albo natychmiast wyrzec się wyboru,
Lub przody przysiądz, że jeśli się zmylisz,
Nigdy już później, do żadnej kobiety,
Nigdy nie rzekniesz słowa o zamęźciu.
Namyśl się dobrze.
Ks. Mar. Idźmy do szkatułek!
Porcya. Lecz przody, książę, śpieszmy do świątyni,
A po obiedzie wybór będzie wolny.
Ks. Mar. Niech los przyjazny wiedzie moją rękę
Na szczęście wieczne albo wieczną mękę!
Lancelot. Bez wątpienia, sumienie pozwoli mi drapnąć od tego żyda, mojego pana. Dyabeł stoi mi przy boku i kusi mnie, mówiąc: Gobbo, Lancelocie Gobbo, albo, dobry Gobbo, albo dobry Lancelocie Gobbo, dalej, nogi za pas i zmykaj! Ale sumienie woła: nie, strzeż się, uczciwy Gobbo, albo, jak wyżej, uczciwy Lancelocie Gobbo, nie uciekaj, gardź ucieczką z nogami za pas! Ale szatan niezmieszany, wciąż prawi swoje: pakuj manatki! dalej! woła szatan, w drogę! woła szatan; przez Boga, nabierz serca! woła szatan, i zmykaj! Ale sumienie moje, wieszając się na szyi mojego serca, mówi do mnie bardzo mądrze: uczciwy mój przyjacielu Lancelocie, ty, co jesteś synem uczciwego człowieka, albo raczej synem uczciwej niewiasty, (bo ojciec mój, wyznać muszę, trochę czems trąci i z czasem dostał pewnego smaku), więc tedy sumienie mówi: Lancelocie, nie ruszaj! ruszaj! mówi szatan; nie ruszaj! powtarza sumienie. Sumienie, mówię ja, i ty radzisz dobrze; szatanie, mówię ja, i ty radzisz dobrze. Idąc za głosem sumienia, zostałbym z żydem, moim panem, który, odpuść Panie! jest rodzajem dyabła; ale uciekając od żyda, poszedłbym za głosem szatana, który, uczciwszy uszy, jest dyabłem w własnej osobie. Zapewne, i żyd też dyabłem jest wcielonym, i na sumienie, sumienie moje twardem jest sumieniem, gdy mi radzi zostać z żydem. Szatan daje mi przyjaźniejszą radę: ucieknę, szatanie; moje pięty na twoje rozkazy, ucieknę.
Gobbo. Hej, młody paniczu, powiedz mi, proszę, którędy droga do pana żyda?
Lancelot (na stronie). O nieba, to prawowity mój ojciec! Ale że bielmem zaszły mu oczy, nie poznaje mnie. Zrobię więc na nim parę doświadczeń.
Gobbo. Młody paniczu, powiedz mi, proszę, którędy droga do pana żyda.
Lancelot. Przy pierwszym skręcie weź się na prawo, ale przy najpierwszym skręcie na lewo; ale pamiętaj, żebyś przy najbliższym skręcie nie brał się ani na prawo, ani na lewo, lecz poszedł prosto bokiem do żydowskiego domu.
Gobbo. No, Boże drogi, ciężka będzie sprawa do niego trafić. Nie mógłżebyś mi powiedzieć, czy niejaki Lancelot, który z nim mieszka, mieszka z nim czy nie?
Lancelot. Czy mówisz o młodym panu Lancelocie? (Na stronie) Baczność! teraz nastroję minę. Czy mówisz o młodym panu Lancelocie?
Gobbo. Nie, paniczu, ale o synu chudego pachołka. Ojciec jego, choć ja to mówię, jest uczciwy, bardzo biedny człowiek, choć zdrów dotąd, dzięki Bogu.
Lancelot. Niech ojciec jego czem chce będzie, my teraz mówimy o młodym panu Lancelocie.
Gobbo. O pańskim słudze i Lancelocie.
Lancelot. Więc proszę cię, ergo, staruszku, proszę cię, powiedz, czy mówisz o młodym panu Lancelocie?
Gobbo. O Lancelocie, z pańskiem przeproszeniem.
Lancelot. Ergo, o panu Lancelocie. Ojcze, nie mów o panu Lancelocie. Młody ten pan, przez zrządzenie losów i przeznaczeń i podobnych dziwacznych wokabuł, i trzech sióstr i innych gałęzi umiejętności, zaprawdę, pan ten umarł, albo, jakbyś po prostu powiedział, przeniósł się do wieczności.
Gobbo. Uchowaj Boże! chłopak ten był kijem mojej starości, moją podporą.
Lancelot. Mamże minę pałki lub drąga, kija lub podpory? Czy poznajesz mnie, ojcze?
Gobbo. Nie, nie poznaję cię, młody paniczu. Ale powiedz mi, proszę, czy mój chłopiec, (panie, świeć nad jego duszą!) umarł, czy żyje?
Lancelot. Nie poznajesz mnie, ojcze?
Gobbo. Ach, paniczu! oczy moje bielmem zaszły; nie poznaję cię.
Lancelot. Choćbyś miał i zdrowe oczy, mógłbyś się łatwo omylić; mądry ojciec, który zna własne dzieci. Słuchaj staruszku, powiem ci nowinę o twoim synu: daj mi twoje błogosławieństwo; prawda wyjdzie na jaw; zabójstwo nie może się długo utaić, choć syn człowieczy może, ale nakoniec prawda wyjdzie na jaw.
Gobbo. Proszę cię, wstań, paniczu, bo jestem pewny, że ty nie Lancelot, mój chłopak.
Lancelot. Proszę cię, skończmy te żarty; daj mi twoje błogosławieństwo. Ja jestem Lancelot, chłopak twój kiedyś, syn twój dzisiaj, a twoje dziecię na przyszłość.
Gobbo. Nie mogę wierzyć, żebyś był moim synem.
Lancelot. Nie wiem co o tem myśleć; ale wiem, że nazywam się Lancelot, że jestem żyda pachołkiem, i jestem pewny, że Magda, żona twoja, moją jest matką.
Gobbo. Prawda, że imię jej Magda. Jeśli ty Lancelot, to mogę przysiądz, że ty ciało i krew moja. Niech będzie błogosławione imię pańskie! jakże ci broda porosła! Wszak ty masz więcej włosów na podbródku jak Dobbin mój szkapa na ogonie.
Lancelot. To chyba ogon jego na wspak rośnie, bo jestem pewny, że więcej miał włosia na ogonie, niż ja na twarzy, kiedym go ostatni raz widział.
Gobbo. Chryste! jak się zmieniłeś! A z panem twoim jak jesteś? przynoszę mu podarek. Jak teraz z nim jesteś?
Lancelot. Tak, niezgorzej. Ale co do mnie, kiedy już na tem stanęło, że mam dać drapaka, nie stanę, aż dobry kawał ziemi udrapię. Prawdziwy żyd z mojego pana. Przynosisz mu podarek? przynieś mu stryczek. Uschłem na jego służbie; mógłbyś każdy mój palec na moich żebrach rachować. Rad jestem ojcze, że przyszedłeś: daj mi twój podarek pewnemu panu Bassanio; to mi pan, który daje przepyszną nową barwę. Jeśli u niego służby nie znajdę, będę pędził, póki mi ziemi stanie. Co za szczęście! to on się zbliża. Do niego, ojcze, bo jestem żydem, jeśli temu żydowi służyć będę dłużej. (Wchodzi Bassanio, za nim nim Leonardo i Służba).
Bassanio. Możesz tak zrobić; staraj się tylko, żeby wieczerza była gotowa najpóźniej Da godzinę piątą. Odeślej te listy, komu należy, daj barwę do roboty i proś Gracyana, żeby natychmiast do mnie przyszedł.
Gobbo. Niech Pan Bóg ześle wszystkie błogosławieństwa na jaśnie wielmożnego pana!
Bassanio. Dziękuję. Czy masz co do mnie?
Gobbo. Oto mój syn, jaśnie panie, biedny chłopak —
Lancelot. Nie biedny chłopak, panie, lecz pachołek bogatego żyda, któryby pragnął, panie, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo. Wielką ma infekcyę, panie, że tak powiem, służyć.
Lancelot. Krótko mówiąc, służę żydowi, a pragnę, jak to mój ojciec wyspecyfikuje —
Gobbo. Pan jego i on, z przeproszeniem jaśnie pana, żyją jak pies z kotem.
Lancelot. Słowem, aby powiedzieć prawdę, żyd mnie pokrzywdził i spowodował, jak to mój ojciec, będąc, jak spodziewam się staruszkiem, jaśnie panu wyruferuje —
Gobbo. Przyniosłem parę gołąbków, którą chciałbym ofiarować jaśnie panu, a moja prośba —
Lancelot. Krótko mówiąc, prośba jest w despekcie do mej osoby, jak się jaśnie pan dowie od tego uczciwego staruszka, a choć ja to mówię, choć staruszka, chudego przecie pachołka, mojego ojca.
Bassanio. Niechże jeden mówi za obu. Czego żądasz?
Lancelot. Służby u pana.
Gobbo. To jest defekt naszej prośby.
Bassanio. Znam ciebie dobrze; masz czego żądałeś.
Szajlok o tobie mówił mi przed chwilą.
Masz u mnie służbę, jeżeli przenosisz
Opuścić żyda bogacza mieszkanie,
A pójść za biednym tak jak ja szlachcicem.
Lancelot. Stare przysłowie rozdzieliło się dobrze między mojego pana Szajloka, a jaśnie pana: pan ma błogosławieństwo Boże, a on ma dostatek.
Bassanio. Dobrześ powiedział. Staruszku, idź z synem,
Niech z swoim dawnym pożegna się panem,
A potem śpieszcie do mojego domu.
(Do Służby) Dajcie mu barwę od innych bogatszą.
Lancelot. Ojcze, wygrana! — Nie, nie mogę znaleźć służby, nie nie mam w gębie języka! (Patrząc na swoją dłoń) Dobrze, znajdź mi człowieka we Włoszech z piękniejszą dłonią. Patrz tylko; tu ciągnie się prosta linia życia; tu mała żon bagatela; niestety! piętnaście żon, to nic — jedenaście wdów, a dziewięć panien, to zwykła porcya dla jednego męża. A prócz tego potem: trzy razy uratowany od mokrej śmierci, raz w niebezpieczeństwie życia od ostrza pierzyny — to zwykłe ludzkie koleje! Jeśli prawda, że fortuna jest niewiastą, to uczciwe z niej kobiecisko. W drogę, ojcze! Pożegnanie z żydem odbędzie się w mgnieniu oka.
Bassanio. Myśl tylko o tem, dobry Leonardo.
Gdy wszystko zbierzesz, wszystko upakujesz,
Wracaj do domu, bo wiesz, że wieczorem
Moich najlepszych częstuję przyjaciół.
Leonardo. Będę się śpieszył o ile wydołam.
Grac. (wchodząc). Gdzie pan twój?
Leonardo. Tam się samotnie przechodzi.
Gracyano. Signor Bassanio!
Bassanio. O drogi Gracyano!
Gracyano. Mam cię o łaskę prosić.
Bassanio. Otrzymałeś.
Gracyano. Muszę do Belmont jechać z tobą razem.
Bassanio. Więc musisz. Słuchaj jednak, mój Gracyano,
Zbyt jesteś dziki, zbyt śmiały w wyrazach,
Co wszystko, prawda, bardzo ci do twarzy,
I w oczach naszych wadą nawet nie jest,
Lecz, gdzieś mniej znany, to wydać się może
Zbytkiem rozpusty; staraj się więc studzić
Kilku chłodnemi skromności kroplami
Wrzący twój umysł, żeby twoja śmiałość,
Na mój rachunek czasem zapisana,
Wszystkich nadziei moich nie zniszczyła.
Gracyano. Jeżeli skromnej nie przywdzieję miny,
Jeśli kląć będę częściej jak potrzeba,
Jeśli nie będę Ołtarzyka nosił,
A przy modlitwach, jeśli moich oczu
Nie spuszczę skromnie, i nie westchnę: amen!
Jeśli nie będę chował praw grzeczności,
Jak mąż ćwiczony w formach uroczystych,
Aby na względy babki swej zarobić:
Nie wierz mi nigdy.
Bassanio. Będziemy widzieli.
Gracyano. Ale dzisiejszą tylko noc wyjmuję:
Z dzisiejszej nocy nie przesądzaj jutra.
Bassanio. Byłaby szkoda. I owszem, tej nocy
Przywdziej rozpusty szatę najweselszą,
Bo mam przyjaciół, którzy chcą się bawić.
Bądź zdrów; mam jeszcze roboty niemało.
Gracyano. Ja do Lorenca i przyjaciół śpieszę;
Lecz nie chybimy godziny wieczerzy.
Jessyka. Smutno mi bardzo, że tak ojca rzucasz.
Dom nasz jest piekłem, a tyś był dyabełkiem,
Coś go choć z cząstki nudoty okradał.
Lecz bywaj zdrowy! — Dukat ten dla ciebie.
Słuchaj, jak tylko zobaczysz Lorenca,
Który dziś z nowym twym panem wieczerza,
Proszę cię, list ten oddaj mu tajemnie.
A teraz, bądź zdrów! Nie chcę, by mój ojciec
Widział nas razem.
Lancelot. Bądź zdrowa! łzy są moim językiem. Najpiękniejsza poganko, najsłodsza Żydóweczko! jeżeli jaki chrześcijanin figla nie wypłata, żeby cię zyskać, omyliłbym się grubo. Ale bądź zdrowa! w głupich kroplach tonie trochę męski mój umysł. Bądź zdrowa! (Odchodzi).
Jessyka. Bywaj mi zdrowy, dobry Lancelocie.
O, co za ciężki grzech na mem sumieniu,
Że ojca mego córką się być wstydzę!
Ale choć jestem krwi jego dziecięciem,
Nie jestem córką jego charakteru.
Lorenco, jeśli nie jestem zwiedzioną,
Wnet chrześcijanką będę i twą żoną (wychodzi)!
Lorenco. Podczas wieczerzy wymkniemy się skrycie,
W mojem mieszkaniu maski pobierzemy,
I za godzinę będziemy z powrotem.
Gracyano. Jeszcze nam braknie wiele przygotowań.
Salarino. Nie mamy jeszcze giermków do pochodni.
Solanio. Jeżeli wszystko nie jest jak należy,
Mem zdaniem, lepiej rzecz całą odłożyć.
Lorenco. Wszakże dopiero co czwarta wybiła,
Mamy więc jeszcze całe dwie godziny.
Jakie nowiny niesiesz, przyjacielu?
Lancelot. Niech pan list ten odpieczętuje, może tam znajdzie jakie nowiny.
Lorenco. Ach, znam tę rękę! o, piękna to ręka!
I bielsza, bielsza, aniżeli papier,
Na którym pisze.
Gracyano. Nowiny miłości.
Lancelot. Z pozwoleniem wielmożnego pana.
Lorenco. Gdzie idziesz?
Lancelot. Zaprosić mojego dawnego pana żyda na wieczerzę do mojego nowego pana chrześcijanina.
Lorenco. Weź to dla siebie. A pięknej Jessyce
Powiedz tajemnie, niechaj na mnie liczy.
Proszę, czy będzie co z tej maskarady?
Co do mnie, mam już giermka do pochodni.
Salarino. Ja mego idę szukać.
Solanio. I ja także.
Lorenco. W domu Gracyana zbierzemy się wszyscy.
Salarino. Rzecz ułożona. (Salarino i Solanio wychodzą).
Gracyano Czy list od Jessyki?
Lorenco. Powiem ci wszystko. W liście mi tym pisze,
Jak ją mam wykraść z ojcowskiego domu;
Co bierze w złocie, a co w dyamentach;
Jakiego pazia ubiór ma gotowy.
Jeśli się żyd ten do nieba dostanie,
To przez zasługi słodkiej swojej córki;
A gdy ją troska w życiu kiedy spotka,
To chyba tylko dlatego jedynie,
Że jest potomstwem niewiernego żyda.
A teraz, idźmy; list przeczytasz w drodze.
Jessyka będzie mej pochodni giermkiem. (Wychodzą).
Szajlok. Na własne oczy zobaczysz różnicę
Między Szajlokiem starym a Bassaniem. —
Hej, ho! Jessyka! — Nie będziesz się spasał
Jak w moim domu. — Czy słyszysz, Jessyka! —
I spał i chrapał i darł piękną odzież. —
Jessyka, śpiesz się!
Lancelot. Hejże tam, Jessyka!
Szajlok. A to co znowu? kto wrzeszczeć ci kazał?
Lancelot. Wasza wielebność miała zwyczaj ciągle łajać mnie za to, że nie mogłem nic zrobić bez rozkazu.
Jessyka. Wołasz mnie ojcze? co masz mi rozkazać?
Szajlok. Jessyko, jestem na obiad proszony.
Weź moje klucze. Ale czemuż idę?
Z pochlebstwa proszą mnie, a nie z przyjaźni.
Lecz pójdę jednak, pójdę z nienawiści,
Rozrzutnych chrześcijan pójdę jeść fortunę.
Ty, moje dziecko, dobrze pilnuj domu.
Z niechęcią idę; dla mej spokojności
Jakieś tu groźne warzy się nieszczęście,
Bo mi się śniło o workach pieniędzy.
Lancelot. Proszę cię, śpiesz się, mój panie, bo mojego pana niecierpliwi twoja nieobecność.
Szajlok. Jak mnie jego.
Lancelot. Jest między nimi zmowa. Nie mówię, że zobaczysz maskaradę; jeśli zobaczysz jednak, to nie darmo puściła mi się krew z nosa, o szóstej rano, w ostatni czarny poniedziałek,[1] jest cztery lata temu, popołudniu we wstępną środę.
Szajlok. Co? maskarada? Słuchaj mnie, Jessyko,
Drzwi mi zarygluj; a jeśli usłyszysz
Odgłos bębenków, piszczałek świstanie,
Pamiętaj, proszę, okna nie otwieraj,
I na ulicę nie wychylaj głowy,
Aby szalonych chrześcijan, pośród gwaru,
Lakierowanym przyglądać się twarzom.
Zatkaj mi uszy domu, to jest okna,
Ażeby puste waryatów tych wrzaski
Skromnej komnaty ścian nie obrażały.
Nie mam ochoty ucztować dziś w mieście,
Nie mam, przysięgam na laskę Jakóba,
Lecz pójdę. Ruszaj i powiedz, że przyjdę.
Lancelot. Pójdę i powiem. A ty, młoda panno,
Pomimo przestróg wychyl oknem głowę;
Chrześcijanina ujrzysz na ulicy
Godnego spojrzeń pięknej żydowicy (odchodzi).
Szajlok. Co ci Hagary potomek ten szeptał?
Jessyka. Powiedział tylko: pani, bądź mi zdrowa!
Szajlok. Dobre chłopczysko, tylko żarłok straszny,
Ciężki do pracy, a we dnie śpi więcej
Niż żbik śród boru. Nie chcę w moim ulu
Trutni hodować, chętnie go też dałem
Rozpustnikowi, któremu, daj Panie!
Niech dopomoże do przemarnowania
Sum pożyczonych. Bądź zdrowa, Jessyko;
Może być bardzo, że za chwilę wrócę.
Zrób jak mówiłem: zamknij drzwi na rygiel,
Bo strzeżonego pan Bóg, mówią, strzeże;
Mądry naukę i z przysłowia bierze (odchodzi).
Jessyka. Bądź zdrów! — Jeżeli losy mnie nie zwiodą,
Ja tracę ojca, a ty córkę młodą (odchodzi).
Gracyano. Oto poddasze, pod którem Lorenco
Zejść się miał z nami.
Salarino. Już przeszła godzina.
Gracyano. Bardzo się dziwię, że go jeszcze niema:
Kochanek zwykle przed zegarem bieży.
Salarino. Dziewięćkroć chyżej Wenery gołębie
Lecą zatwierdzać nowych uczuć węzły,
Niźli dochować raz już danej wiary.
Gracyano. Tak zawsze będzie. Kto wstaje od uczty
Z tym apetytem, z którym zasiadł do niej?
Gdzie rumak, który z równym będzie ogniem
Wracał po drodze, którą raz przemierzył?
Każdy z nas ziemi tej wszystkich piękności
Pragnie goręcej, niżeli używa.
Jak młody panicz, lub jak marnotrawnik
Wypływa z portu okręt strojny w flagi,
Gnany zalotnych wiatrów uściskami;
Ale powraca jak syn marnotrawny,
Z podartym żaglem, z piersią skołataną,
Odarty z bander przez swych zalotników.
Otóż Lorenco. Później więcej o tem.
Lorenco. Ach, przyjaciele, przebaczcie spóźnienie;
Nie mnie, lecz moje wińcie interesa.
Kiedy kraść żony kolej na was przyjdzie,
Jestem gotowy równie długo czekać.
Tu żyd, mój ojciec mieszka. Hej! czy słyszysz?
Jessyka (w oknie, ubrana po męsku).
Kto tam? odpowiedz dla mojej pewności,
Choć przysiądz mogę, że głos ten znam dobrze.
Lorenco. Lorenco, twoja miłość.
Jessyka. O tak, Lorenco! o tak, miłość moja!
Bo kogóż więcej kocham? a prócz ciebie,
Któż wie, Lorenco, czyli jestem twoją?
Lorenco. Niebo i twoje myśli są świadkami,
Że jesteś moją.
Jessyka. Lorenco, co prędzej
Weź tę szkatułkę; warta bacznej straży.
Dziękuję nocy, że mnie nikt nie widzi,
Bo sama własnej przemiany się wstydzę.
Lecz miłość ślepa; młodzi kochankowie
Nie mogą widzieć własnych pięknych szaleństw,
A gdyby mogli, sam nawet Kupido,
Widząc mnie chłopcem, płonąłby ze wstydu.
Lorenco. Spiesz się, bo musisz moją nieść pochodnię.
Jessyka. Jakto? czy własnej hańbie mam przyświecać?
I tak już dosyć jest hańba ta jasna.
Służbę jawności polecasz mi, drogi,
A mnie potrzeba cienia i ukrycia.
Lorenco. Dosyć cię kryje twoja piękna odzież
Młodego chłopca. Lecz spiesz się, kochana,
Bo noc ucieka, a na nas Bassanio
Od dawna czeka w przyjaciół swych kole.
Jessyka. Idę drzwi zamknąć, więcej dukatami
Palce ozłocić i za chwilę wrócę (znika).
Gracyano. Na honor, co za wierna z niej niewierna!
Lorenco. Niech zginę, jeśli nie kocham jej z duszy;
Bo jest roztropna, ile sądzić mogę,
Bo piękna, jeśli oczy me nie kłamią,
I wierna, czego dowody mi dała;
A jak roztropna i piękna i wierna
W mem wiernem sercu władać będzie wiecznie.
Jesteś gotowa? podwójmy więc kroki,
Bo maskarada nie cierpi już zwłoki.
Antonio. Kto tam?
Gracyano. Antonio? czy też głos mnie zwodzi?
Antonio. Wstydźcie się, wstydźcie! gdzie reszta przyjaciół?
Już po dziewiątej; was tylko brakuje.
Nic z maskarady. Wiatr pomyślny wieje,
Bassanio wsiada na okręt za chwilę:
Dwudziestu posłów wypchnąłem za wami.
Gracyano. Nie ja się smucę, że płyniem tak nagle:
Już rozwinięte chciałbym widzieć żagle. (Wychodzą).
Porcya. Rozsuń firanki i pokaż szkatułki.
Szlachetny książę, wybieraj w nich teraz.
Ks. Mar. Pierwsza ze złota, a na niej te słowa:
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
Druga jest srebrna z taką obietnicą:
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Trzecia z ciężkiego ołowiu z napisem:
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Po czemże poznam, żem wybrał szczęśliwie?
Porcya. W jednej szkatułce jest portret mój, książę;
Gdy tę wybierzesz, żoną jestem twoją.
Ks. Mar. Kieruj mną Boże! — Wszystkie te napisy
Raz jeszcze jeden rozważmy głęboko.
Cóż ta szkatułka ołowiana mówi?
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Co? wszystko stawić? a za co? za ołów?
Napis ten grozi. Kto wszystko naraża,
Naraża w wielkich nadziejach wygranej.
Nie do ołowiu myśl zniży się złota;
Nie dla ołowiu wszystko na szwank stawię.
Co mówi srebro w swej dziewiczej bieli?
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Pomyśl, Maroku! ile zasługujesz!
Zważ własną cenę sprawiedliwą ręką;
Jeśli sam twoją stanowić masz wartość,
Wart jesteś wiele; a jednak, to wiele
Jestże już godne tak pięknej nagrody?
Wątpiąc jednakże o mojej zasłudze,
Sam siebie własną potępiam śmiałością.
Ilem zasłużył! Na nią zasłużyłem
Przez urodzenie i przez posiadłości,
Przez moje cnoty, moje wychowanie,
A nadewszystko przez miłość mą ku niej.
Gdybym tu przestał? gdybym srebrną wybrał?
Rozważmy jednak jeszcze złotej napis.
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
A więc ją wezmę; jej świat cały pragnie.
Z czterech stron świata schodzą się pielgrzymi
Całować ołtarz tej świętej śmiertelnej.
Hirkańskie puszcze i arabskie piaski
Są teraz bitym gościńcem, po którym
Spieszą książęta ujrzeć piękną Porcyę.
Wodne królestwa, co usty dumnemi
W twarz plują niebu, nie mają dość grozy,
Aby odstraszyć błądzących żeglarzy,
Co po nich, jakby po mruczącej strudze,
Płyną, ażeby ujrzeć piękną Porcyę.
W jednej z nich boski jej obraz spoczywa.
Czy wśród ołowiu? Niech będzie przeklęty,
Kto śmie tak sądzić! Byłoby potwornie,
W tak ciemnym grobie blasku tyle zamknąć.
Lub miałbym myśleć, że zamknięta w srebrze
Dziesięćkroć tańszem od czystego złota?
O grzeszne myśli! Kiedyż perła taka
W gorszej od złota świeciła oprawie?
W Anglii jest pieniądz z postacią anioła
Na złocie rytą, tylko na powierzchni;
Ale tu, anioł na złotej pościeli
Uśpiony leży. Skończyłem wahanie;
Daj klucz, tum wybrał, niech się co chce stanie!
Porcya. Jeśli w szkatułce tej portret mój leży,
Żoną twą jestem. (Książę Maroku otwiera szkatułkę).
Ks. Mar. Na ognie piekielne!
Co widzę, tylko hydny szkielet śmierci,
A w pustych oczach papier się bieleje.
I cóż mi powie?
(Czyta): Nie wszystko ma wagę złota,
Co jak złoto czyste świeci;
Niejeden, kosztem żywota,
Za jasnym pozorem leci.
W złotym grobie robak gości.
Gdybyś rozum dał krewkości,
Młode serce, stara głowa
Znalazłyby inne słowa.
Teraz opuść te podwoje,
Bo zimne zaloty twoje.
Ks. Mar. Wszystko stracone! Niechże moja głowa
Od dnia ucieka, wieczne wita cienia!
Bądź zdrowa, Porcyo! wśród duszy cierpienia
Żegnać nie umiem. Na wieki, bądź zdrowa! (Odchodzi).
Porcya. Zapuść firanki. Szczęśliwej podróży!
Ludziom twej cery niech szczęście twe służy!
Salarino. Widziałem okręt Bassania pod żaglem,
Z nim na pokładzie stał i nasz Gracyano,
Lecz jestem pewny, nie było Lorenca.
Solanio. Ten żyd przeklęty krzykiem zbudził dożę,
Poszedł z nim okręt Bassania przetrząsać.
Salarino. Poszedł za późno; okręt był pod żaglem.
Lecz w samym porcie zapewnił ktoś dożę,
Że z swą kochanką, Jessyką, Lorenca
Widział w gondoli na jakimś kanale;
Antonio także przysiągł uroczyście,
Że ich nie było na Bassania statku.
Solanio. Nigdym nie słyszał tak sprzecznych, tak dziwnych,
Tak pomieszanych namiętności krzyków,
Jak były tego psa żyda wołania:
„O moja córka! o moje dukaty!
Z chrześcijaninem uciekła! ma córka!
Me chrześcijańskie dukaty! ma córka!
Sprawiedliwości! o moje dukaty!
Worek z pieczęcią, dwa worki dukatów,
Samych dublonów! przez córkę skradzione!
Przytem klejnoty, dwa drogie kamienie,
Drogie kamienie! przez córkę skradzione!
Sprawiedliwości! znajdź mi córkę moją,
A z nią dukaty me, klejnoty moje!“
Salarino. Toż dzieci za nim biegają i krzyczą:
„Moje klejnoty, ma córka, dukaty!“
Solanio. Niechże Antonio terminu nie chybi,
Bo za to wszystko drogo mu zapłaci.
Salarino. Słuszna uwaga. Rozmawiałem wczora
Z francuzkim kupcem, który mi powiedział,
Że na rękawie morskim, co rozdziela
Francyą od Anglii, niedawno zatonął
Wenecki okręt z bogatym ładunkiem.
Słysząc to, w duszy do nieba westchnąłem:
Byle Antonio statku nie był panem!
Solanio. Powinienbyś mu nowinę tę zanieść,
Ostrożnie tylko, by go zbyt nie zmartwić.
Salarino. Duszy piękniejszej nie nosi ta ziemia.
Widziałem, kiedy żegnał się z Bassaniem.
Bassanio mówił, że o ile zdoła
Powrót przyśpieszy; ale on mu na to:
„Nie naglij tylko interesów dla mnie,
Czekaj cierpliwie, aż czas twój dojrzeje.
Co się zaś tycze układów mych z żydem,
Niech myśl ta twojej nie chmurzy miłości.
Baw się i całą twoją obróć baczność
Ku twym zalotom, miłosnym oznakom,
Które ci w Belmont jedynie przystoją.“
Gdy mówił, łzy mu błyszczały w źrenicach;
Podał mu rękę z odwróconą twarzą,
A z głębokiego uczucia wyrazem
Ścisnął mu dłonie — i tak się rozstali.
Solanio. Dla niego tylko życie zda się kochać.
Idźmy do niego, szukajmy rozrywek,
Któreby mogły wygnać czarne myśli
Z jego umysłu.
Salarino. Nie traćmy więc czasu. (Odchodzą).
Neryssa. O, śpiesz się, śpiesz się! rozsuń te firanki,
Bo już wykonał książę aragoński
Swoją przysięgę i wybierać dąży.
Porcya. Szlachetny książę, oto są szkatułki.
Jeśli tę, w której portret mój, wybierzesz,
Ksiądz na nas czeka u ślubnych ołtarzy;
Lecz jeśli zbłądzisz, to pałac ten, książę,
Musisz bez zwłoki na zawsze opuścić.
Ks. Arag. Do trzech przysięgą związałem się rzeczy:
Naprzód, nikomu nigdy nie wyjawić,
Którą szkatułkę wybrałem; powtóre,
Jeśli się w moim w wyborze omylę,
Nie szukać innej dziewicy za żonę;
Nakoniec, jeśli zawiodą mnie losy,
Natychmiast dom ten opuścić na zawsze.
Porcya. Na te warunki każdy przysiądz musi,
Co mnie, niegodną, za żonę chce dostać.
Ks. Arag. Teraz, fortuno, wspieraj me nadzieje!
Widzę tu złoto, srebro, podły ołów.
„Mnie biorąc, wszystko na szwank musisz stawić.“
Przody jaśniejszy blask musisz rozniecać,
Zanim dla ciebie wszystko na szwank stawię.
Zobaczmy teraz, co powiada złoto:
„Mnie biorąc, weźmiesz, czego wielu pragnie.“
Wielu; lecz może napis ten przez wielu
Rozumie tłumy głupiego motłochu,
Który z pozorów o wyborze sądzi,
Nie widzi, tylko, co mu w oczy bije,
W głąb nie przenika, ale jak jaskółka
Na zewnątrz muru gniazdo swe buduje,
Na wielkiej drodze przygody i burzy.
Nie ja wybiorę, czego wielu pragnie,
Bo nie chcę, razem z barbarzyńską tłuszczą,
Z pospolitymi umysły iść w parze.
Do ciebie teraz srebrny idę skarbie;
Powiedz mi jeszcze raz, jaki twój napis.
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Głębokie słowo! Bo i któżby gonił
Za uśmiechami zwodniczej fortuny,
Gdyby znaczony nie był zasług piętnem?
Niech nikt godności znamion nie przybiera,
Jeśli zasługa prawa mu nie daje.
O, gdyby ziemie, stopnie i urzędy
Nie były ręką przedajną dzielone!
Gdyby honory płaciła zasługa!
Iluż, co stoi z odsłonionem czołem,
Wdziałoby czapki! iluż, co rozkazy
Dzisiaj wydaje, słuchaćby musiało!
Ileż podłego znalazłbym metalu
W czystego niegdyś honoru nasionach!
A ile znowu wyrwałbym honoru
I z plew i z gruzów zawistnego czasu!
Lecz do wyboru! Szkatułka ta mówi:
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Co zasłużyłem, biorę; daj mi klucze,
Niech się natychmiast rozstrzygną me losy.
Porcya. Wybór twój niewart tak długiej rozwagi.
Ks. Arag. Co widzę? Szpetny idyoty portret,
Z obłędnem okiem, papier trzyma w ręku.
Jakżeś do pięknej niepodobny Porcyi,
Do mej nadziei i do zasług moich!
„Mnie biorąc, weźmiesz, ile zasługujesz.“
Tylkoż na głupca głowę zasłużyłem?
Toż me zasługi? toż moja wygrana?
Porcya. Błądzić i sądzić, książę, są dwie role
Różnej natury.
Ks. Arag. Co powiada karta?
(Czyta): Jak metal, co jest bez skazy,
Tak być musi siedem razy
Hartowany sąd człowieczy,
Aby dobrze wybrać wszędzie;
Ten, co bierze cień za rzeczy,
Dola jego cieniem będzie.
Znasz ty głupstwo posrebrzone?
Takiem głupstwem było twoje:
Jakąkolwiek pojmiesz żonę,
Będziesz nosił głowę moję.
A więc opuść te podwoje.
Gdybym w tym domu pragnął zostać dłużej,
Dawnej głupocie przydam tylko nową;
Wjechałem tutaj z jedną głupią głową,
Ale ze dwiema powrócę z podróży.
Dotrzymam wiernie danego ci słowa,
W milczeniu cierpiąc. Porcyo, bywaj zdrowa!
Porcya. Spaliła świeca skrzydełka motyle.
Przemądre głupcy! którym dały nieba
Dowcipu w głowach tylko właśnie tyle,
Ile do zguby własnej im potrzeba.
Neryssa. Raz jeszcze stare przysłowie sprawdzone:
Stryczek i żona z góry przeznaczone.
Służący. Gdzie nasza pani?
Porcya. Co masz za nowiny?
Służący. Przed bramą zamku tej chwili zsiadł z konia
Młody Wenetczyk, który zapowiada
Swojego pana niebawne przybycie,
Przynosi razem piękne pozdrowienie,
To jest, prócz grzecznych i słów i zaleceń,
Bogate dary. Dotąd nie widziałem
Równie pięknego posłańca miłości.
Nigdy dzień słodszy w kwietniu nie zabłysnął,
Zapowiadając blizkie drogie lato,
Jak ten przed panem swoim młody biegun.
Porcya. O, dosyć na tem, bo lękam się bardzo,
Abyś nie dodał, że krewnym jest twoim,
Gdy tak marnujesz dowcip twój świąteczny.
Śpieszmy, Nerysso; posłaniec tak grzeczny
Wart, żeby jego przyjąć powitanie.
Neryssa. Niech to Bassanio będzie, daj o Panie! (Wychodzą).
- ↑ Czwartego kwietnia 1360 r., drugiego dnia Wielkanocy, gdy wojsko Edwarda III obozowało pod Paryżem, mróz przypadł tak ciężki, że jazda na koniach umierała od zimna. Odtąd Anglicy poniedziałek wielkanocny nazywali czarnym poniedziałkiem.