Kwiat lotosu (Rodziewiczówna, 1928)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kwiat lotosu |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | P. Mitręga |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szpakowaty, ale jeszcze krzepki obywatel piął się mozolnie na strome, ciasne i od powstania swego niemyte schody ogromnej kamienicy.
Na każdem przęśle przystawał, ocierał pot z czoła, sięgał do kieszeni obszernego płóciennego kitla, wydobywał odwieczne, w róg oprawne okulary i, nałożywszy je na nos, odczytywał na drzwiach nazwiska mieszkańców.
— Szelmowskie schody! — mruczał pod wąsem. — Przecie to nie tutaj jeszcze... Wybudują, panie, chałupę, jak wieżę Babel, i końca niema, i rozumu zgoła. I to się nazywa piękność i wielkie miasto. Uf!
Po tej skardze, rzuconej niebu i ścianom, chował okulary, odsapywał i szedł dalej, monologując zcicha.
— A pisał mi błazen, że bardzo wygodnie i porządnie mieszka! To, panie, porządek i wygoda! Przeszedłem ośm kawałków tej drabiny, a jeśli nie dojdę do obłoków, to już chyba, panie, Bóg nie łaskaw. Ha, ale to upał! Mówią, panie, że na północy biegun, czyli to globus z lodu! Jadę, jadę no i, panie, dojechałem do takiej spieki, jaka u nas i w kanikułę nie bywała! Ładny, panie, biegun, co! Kłamią, panie, te książki, z roku na rok gorzej kłamią i nie wiem, na czem się to skończy! Uf!
Stanął. Znowu troje drzwi miał przed sobą; brudy i upał rosły w stosunku bliskości obłoków. Jegomość dobył znowu badawczych szkieł i jął sylabizować pierwsze nazwisko z brzegu.
— Stefan Grzybowski — wyczytał.
— A to, panie, postny człowiek! Na suche dni niezawodnie święci swego patrona!
Posunął się w rotacyjnym ruchu na prawo.
— Adam Żabuski — stało na blasze.
— Nie znam, panie, nie z naszych stron.
— Wiktorja Brzeza! — biło zdaleka w oczy na trzecich i ostatnich drzwiach, a pod spodem, białą kredą na brudnych deskach, ktoś śmiało i wyraźnie rzucił rysunek legendowego pelikana, krwawiącego dziobem własne piersi dla nakarmienia zgłodniałych dzieci, jeszcze zaś niżej stał sześciowiersz:
Pani Brzezowa
Sądowa wdowa,
Panna Brzezina
Cudna dziewczyna,
Kto mi nie uwierzy,
Niech w dzwon uderzy.
Stary odczytał wszystko, palcem dotknął pelikana i, widocznie niedowiarek, wedle rady rymowanej — zadzwonił.
— A to panie, huncwot jakiś, tak sprofanować białogłowę, — burczał, chowając okulary. — No, alem trafił! Błazen się schował, jak lis w norę; wykopałem. Ho, ho, dowiem się o paniczu całej prawdy!
Na dźwięk dzwonka wewnątrz powstał piekielny hałas. Prym trzymał piskliwy głosik pudla czy pinczera, wtórował dyszkant kobiecy i łomot zamykanych drzwi i odsuwanych sprzętów. Wszystko zbliżyło się ku niemu.
— A to, panie, dmuchnąłem w ul! — zauważył.
— Leonka, Leonka! Ktoś dzwoni! — wołał głos kobiecy, przeciągłym białoruskim akcentem. — Odeprzyjże drzwi, bo ja właśnie szołtonosami zajęta! Żaczek, będziesz ty cicho!
Ale Żaczek wcale być cicho nie myślał, tylko wrzeszczał wniebogłosy; natomiast z głębi rozległy się kroki i u drzwi ucichły.
— Leonka, Leonka! Czyżeż ty nie słyszysz! Odeprzyj drzwi; to może który z panów na obiad!
— A czemże otworzę? — odparł mrukliwie drugi głos.
— Jakże to czem? Kluczem-to przecie!
— Kiedyż klucza wcale niema.
— Jezusie! Marjo! Jakto klucza niema! A gdzieżeżby się on podział! Poszukajże, dziecko, bo ja właśnie szołtonosy na wodę puszczam! Żaczek, poczekaj, dam ja tobie, dam!
— Gdzież mam szukać, kiedy go niema! — odparł obojętnie drugi głos. — Pewnie pan Feliks wziął go z sobą!
— Co ty gadasz! Nie może być! Nic beze mnie się nie obejdzie! A któż to dzwoni?
— Nie mogę widzieć przez deski!
— To spytajże się! Albo nie, poczekaj! Już sama idę. Ach Boże, gdzież to mój czepek! Leonka, nie widziałaś czepka? Tylko co leżał ot tu na krześle i już niema. Okropność, jak w tym domu wszystko ginie! Nigdy w innych mieszkaniach tego nie bywało; takie widno założenie feralne, Jezus!!!
Pauza, i wnet podniósł się żałosny lament Żaczka, targanego snadź za uszy i okrzyki:
— Ot tobie mój czepek! Ot tobie rozpusta! Ot tobie psie figle! Masz, masz, masz, masz!
Po wymierzeniu doraźnem sprawiedliwości, jejmość znalazła się u drzwi i rezolutnie spytała:
— A kto tam?
— Ja moja dobrodziko! Z interesikiem, panie, tego. Ale słyszę klucz zdysparował, to co będzie?
— Ach, Boże, to pewnie pan do moich panów! Są, są, ale wyszli i widno klucz zabrali! Ach, Boże, co to będzie, co to będzie? Leonka, ten pan do naszych panów, a tu klucz przepadł! Ach, ja nieszczęśliwa! Tyle razy prosiłam pana Rafała, żeby mi tego nie splatał; no i trzebaż wypadku, że dzisiaj właśnie przestrogi zapomniał.
— Dziś właśnie o niej pamiętał, — poprawił drugi głos.
— Ej, co ty gadasz? Taki polityczny, młody człowiek. Z przypadku, mówię ci! Pan łaskawy zdaleka?
— Moja dobrodziko, choćby z ulicy, to do pani daleko. Do chłopca mego przyjechałem, zobaczyć go i zabrać z sobą, bo i ferje teraz! Adres pani mi przysłał. Feluś mu na imię! A może zmyślił niecnota!
— Jest, jest pan Feliks! Bardzo stateczny kawaler. To pan jego rodzic? Bardzo mi przyjemnie! Łaskawy pan raczy spocząć, ja zaraz podam krzesełko!
— A którędyż, moja dobrodziko?
— Ach, prawda! Niema klucza. Co to za dom! Rąk i głowy nie starczy! A to niespodzianka dopiero! Wiesz, Leonka, to ojciec pana Feliksa! Mówię panu, syn pański to taki cichy, w sobie zamknięty, że o swym ojcu nigdy nie wspomniał. Za sierotę go miałam i często, patrząc nań, aż na płacz mi się zbierało, takie to smutne i opuszczone.
— Osobliwość! — odparł tonem podziwu obywatel. — Błazen nie ma czego się smucić, ani ukrywać! Ojca ma, siostrę ma, dom chwała Bogu ma, a za te pieniądze, co mnie tu kosztuje, wszystkie uciechy kupić może. No, no i pani mówi, że cichy!
— Jak panienka. Ani mru, mru! Głosu jego nie słychać! A hardy i do nauk zawzięty, że strach. A ciężkaż to nauka, panie mój, ciężka! Ja, co się strasznie widoku umarłych boję, pojąć nie mogę, jak on może trupy krajać!
— Trupy krajać! Mój Felis! — wrzasnął obywatel.
— A kraje, panie mój, kraje biedaczek! Taka to już bezecna nauka ta medycyna!
— Jaka medycyna! Czy dobrodzice rozum się pomieszał, czy mnie, ale nie inaczej, komuś z dwojga! Jaka medycyna! Feliś na medycynę chodzi, trupy kraje! Matko Boska! A toż go na prawo posyłałem, jurysty chciałem, cóż znowu z tą medycyną?
— Medyk on, panie mój, i pociechę z niego mieć pan będzie. Chociaż prawnika i jabym wolała, ale mi Bóg syna nie dał, tylko córkę. A syn prawnik byłby się zdał, oj zdał! Bo trzeba panu wiedzieć, że my z magnatów jesteśmy, dobra są: Ochajny, może pan słyszał, na Polesiu, mil siedem od Jaremnego, tylko, że nieboszczka moja matka z Burhaków, była „secundo voto“ za Zudrą, i choć sterilis zeszła z tego świata.... naprawdę sterilis, są dokumenta... jednakowoż Zudrowie łapes-capes skrzywdzili nas i zabrali „de hajda“ majątki! Ale to do czasu, panie mój, do czasu! Dwunasty rok pilnuję interesu, przeszedł wszystkie instancje; czasem oni wygrali przekupstwem, ale to nic! Od trzech lat senat go rozpatruje!
— Ale Feliś mój, dobrodziko, Feliś! Odkądże on na medycynę chodzi? Poco, jak? Skończenie świata!
— Zawsze chodzi, panie mój, zawsze! O! pracowity i, myślę, zamiłowany w swym fachu! Przyznam się panu memu, że ja z nim rzadko kiedy się spotykam, bo ten proces, nie da pan wiary, ile to czasu zajmuje, a on, aby z kursów, szmyk do swego pokoju i tam siedzi. Raz słyszę, dzwoni, a że się spóźnił na obiad, biegnę, panie mój, otworzyć. Kiedy spojrzę, coś trzyma w ręku! Co to? pytam. „Oczy!“ odpowiada i pokazuje bliżej ze śmiechem. Jezusie, Marjo! Wie pan, co to było? Naprawdę oczy, oczy ludzkie, żywiuteńkie, z trupa.
— Chryste Panie! — wykrzyknął obywatel.
— Od tej pory, panie mój, już nigdy nie otwieram. Leonkę posyłam, bo trzeba panu wiedzieć, że ta dziewczyna za chłopca stanie, taki u niej rezon, takie postanowienie. Talenta ma: rozwijam je, rozwijam; a przytem pisze prośby i każdy dokument odczyta! O, panie mój, nawet pan Feliks z nią czasem rozmawia, bo rozumek jest i mówią, że do mnie podobna.
— Proszę mamy! — rozległo się w głębi. — Żaczek zjadł szołtonosy.
— Jezusie, Marjo! Jak? Co? Szołtonosy z rondelka! No, co teraz, to koniec z nim! Powieszę, własnemi rękoma powieszę! Ach Boże! Ale to takie gorące, jeszcze mu zaszkodzi! Ciu, ciu, ciu, Żaczek!
— Ładniem trafił! — zaburczał obywatel. — Baba za urlopem od czubków, Feliś trupy kraje, Zudry nie Zudry! Gwałt. Babińska respublika, słowo, panie, daję. A okaże się wreszcie, żem nie trafił. — Moja dobrodziko, za pozwoleniem! — dodał głośniej.
— Co pan każe? — ozwał się głos panny, zagłuszony rozdzierającem uszy wyciem karanego Żaczka.
— Powiedzcie mi dokumentnie: czy mieszka u was Feliks Rahoza?
— Mieszka, panie.
— A cóż on porabia?
— Maluje, panie, przeważnie!
— Ma-lu-je! Chryste Panie! A toż co nowego? Jakto maluje? Co on maluje?
— Przeważnie karykatury, z których jedną ma pan przed sobą na drzwiach.
— To już nie kraje trupów? Coraz lepiej! Któż trupy kraje w takim razie?
— Mamy i medyka.
— Aha! To cóż, u licha, mówiła mi matka pani? Tu trzeba głowę stracić!
— Matka się pomyliła. Syn pański przez żart zamienił się ze współlokatorem, medykiem, na imię. Tamten się Rafał nazywa!
— To Felis mój na serjo maluje! Cóż to za nowa brewerja?
— Leonka, Leonka! — ozwał się jak piszczałka głos pani Brzezowej. — Gdzie to kluczyki? Gdzieś je widziałam! A gałgan, rozpustnik, nicpoń! Zjadł co do jednego, takie gorące i nic mu się nie stało! Tymczasem szołtonosów nie będzie i sama nie wiem, co dać na trzecie danie! Jak myślisz? Może naleśników tak na prędce! Ale kiedy znowu tych kluczyków niema, a mąka i jaja w kantorku! Boże, Boże, co to za dom! Niczego się nie doszukać!
— Aj, dobrodziko, dobrodziko! — zawołał szlachcic z za drzwi. — A godziłoż się to takiego mi pietra napędzić tą medycyną! Toż to słyszę oni się poprzezywali, drapichrusty! Ale znowu skądże Feliś malować się nauczył! Awantury arabskie!
— Ach, Boże! Toż prawda! Moja biedna głowa! Poprzezywali się! Prawda, prawda! To pan dobrodziej ojciec pana Rafała? Bardzo mnie miło...
— Feliksa jestem ojciec, Feliksa Rahozy! — bronił się rozpaczliwie obywatel.
— Ach, tak, przepraszam! Tak zawsze na tem mieszkaniu język mi się miesza! Bardzo polityczny pański syn, a wesół a przylepka, a jakie do panien ma szczęście! Skarb takie dziecko!
— A cóż on robi? Czego się uczy?
— Ach, panie mój, czego on nie robi! To śpiewa, to gra, a jakie kalikatury maluje! A zawsze czas znajdzie na wesołość; ot i tego podłego psa różnych sztuk nauczył i Leonkę rozerwie od zbytku nauki; ach, panie mój, co to za kochany człowiek! Pociecha w smutku, pomoc w potrzebie!
— Co ja słyszę, co ja słyszę! A uczyć się, uczyć! To on, oprócz błazeństw i malowania, nic więcej nie robi?
— Uczy się, panie mój, uczy! Pewnie, pewnie, bo jakżeby to wszystko umiał bez nauki! Taki śliczny, a wesół-że, wesół! A do przezwisk, to już jedyny! Siebie poprzezywali, a i ten pies gałgan Żuczek się wabił, a teraz Żaczek i Żaczek! Sama nie wiem, jak to przyszło, że i ja go tak nazywam! Niby, widzi pan, pan Rafał woła Żaczek, a pan Feliks Żuczek. Jezus! A to mi się język splątał, pan Feliks Żaczek... pfe! już i sama nie wiem, ale pan łaskawy rozumie! Ot i szołtonosy dziś zjadł i tak codzień, niech ręka Boska broni, co to za dom, co to za założenie jego feralne! Od kwartału muszę się wyprowadzić, bo zwarjować trzeba! A może i wcale dalej się wyniesiemy, bo widzi pan, lada dzień przyjdzie rezolucja senatu! Siedzi tu wprawdzie średni Zudra, stryjeczny męża mojej babki, wie pan, — syn chorążego, — żonaty też z Burhakówną, ale z innej rodziny... otóż... co ja miałam mówić... Aha! Siedzi Zudra, Ignacy mu, i forsuje, forsuje, i ja nic, grosika nie dają, ale wspomni pan moje słowo: wygram, bo nie zasypiam sprawy! A trzeba panu wiedzieć...
— Proszę mamy, może pan Rafał zostawił swój klucz w pokoju? — ozwał się z głębi głos córki.
— Ot gadanie! Tylko co dowodziłaś, że właśnie pan Rafał zabrał go przez psotę. Ale, prawda, prawda! Zawsze się mylam! Może być, może! Pan daruje, zaraz służę! Pewnie jest zapaśny klucz. Że też to mi z początku nie przyszło do głowy!
Uciszyło się na sekundę i wnet rozległo się z tryumfem:
— Jest, jest! Ratunek w biedzie ten pan Feliks. Z systematem człowiek, z wielkim systematem. Proszę, proszę pana mojego w ubogie progi! Byłam pewna, że jest drugi klucz, ale przez te szołtonosy reszta pamięci mi uleciała.
Drzwi się rozwarły. Szlachcic wszedł w sień długą, jak korytarz, skąd na obie strony rozchodziło się czworo drzwi, wszystkie rozwarte gościnnie. Naprzeciw niego stała kobieta sucha i drobna, w staroświeckiej mantylce, w czepku krzywo osadzonym na ruchliwej głowie. Żółta, pomarszczona, ale zdrowa widocznie i nad wiek żywa.
Dygnęła przed gościem stylem zeszłowiecznym i trzepała jak tartak:
— Wiktorja Brzezowa, do usług pana łaskawego! Z męża tak, a z domu Żółbikówna, wdowa teraz i w ladajakim bycie, ale to minie, minie! Da Bóg, przyjmę inaczej pana dobrodzieja, skoro tylko ten proces...
— Powodzenia, moja dobrodziko, powodzenia! Właściwie rzecz biorąc, niebardzo ja tam w prawo wierzę, ale bywają wyjątki. Stefan Rahoza, do usług. Słyszę, u pani jest jeden medyk i jeden malarz na stancji, ale ja takiego syna nie mam. Mój Feliś, prawnik; pewnie jest trzeci u pani?
— Trzeci był, panie, był, taki blondynek, ale wyniósł się już od miesiąca. Suchotnik, biedaczek, budowniczy zdaje mi się.
— Prawnik, panie, prawnik. Blondyn, zdrów!
— Jest u mnie prawnik; zdaje się, że wspominał raz kiedyś, iż na ten wydział myśli chodzić. Nie pamiętasz, Leonka?
— Pan Feliks Rahoza mieszka u nas! — odparł z za drzwi dalszych niecierpliwy głos.
— Właśnie, właśnie.
— To gdzież on teraz, u djaska?
— Gdzie pan Feliks, Leonka?
— Wyszedł do państwa Satinów. Przed wieczorem nie wróci.
— Masz tobie! A gdzież ci państwo Satin? Co to za jedni?
— Nie wiem, panie mój, nie wiem! Proszę pana do bawialni, proszę; obiadek za chwilę podam. Leonka, zabawże pana tymczasem! Satin, Satin, no proszę! Coś mi się ciągle zdaje, że już kiedyś słyszałam to nazwisko. Nie pamiętasz, Leonka?
Szlachcic znalazł się w saloniku.
Okna tej bawialni wychodziły na podwórze, ciasne, jak studnia, rozpalone, jak krater wulkanu. Atmosfera była przesiąkniętą wyziewami kuchenki, upał panował tropikalny.
W upale tym nędznie wegetował u okna mirt suchotniczy i wazon z „merum-verum“.
Wegetowała też w tym zaduchu i gorącu dziewczynka śniada i mizerna, pochylona nad stołem, zarzuconym szkolnemi książkami, zatopiona całą uwagą w ciężkiem arytmetycznem zadaniu.
Sztuka to była uczyć się w takiej spiekocie i przy wtórze matczynej gawędy; uczyła się jednak pilnie, nie podnosząc oczu z zeszytu.
Gdy gość wszedł i matka ją wezwała do bawienia, rzuciła pióro niecierpliwie i wstała z błyskiem niechęci w czarnych, jak węgiel, posępnych źrenicach. Ukłoniła się niezgrabnie i, gryząc blade wargi, żuła niezadowolenie. Młode to jeszcze bardzo było stworzenie, wysmukłe i mdłe, jak piwnicza roślina, bardzo anemiczne i bardzo brzydkie.
— Satin, słyszymy bardzo często od pana Feliksa — pomogła matczynej tępej pamięci.
— Ach, prawrda! Że też mi to wcześniej nie przyszło na myśl! Pan Feliks tam bywa, często bywa. Bardzo musi być porządny dom, bo i bukiety nosi i cukry i różne słodycze.
— To taak? — rzekł przeciągle stary Rahoza. — To taak! To tak tutaj prawo, pani, wartują, ha!
Smutne te uwagi przerwał Żuczek, wpadając do salonu w radosnych podskokach.
Był to pudelek, tem różny od psiego rodzaju, że miał ogon pomalowany na żółto, korpus na zielono, łapy na błękitno, a pyszczek purpurowy.
Tęczowy ten egzemplarz niósł w zębach zaczętą pończochę, za którą ciągnęła się nić i kłębek.
— Jezu! Moja pończocha! — wrzasnęła pawim głosem pani Brzezowa. — Wczoraj zarobiłam piętę, miałam spuszczać. Ach, ten pies utrapiony! No, poczekaj, niechno cię dostanę w ręce!
Ale Żuczek nie czekał uskutecznienia groźby i zrejterował pośpiesznie, trzęsąc pończochę, z której sypały się druty. Za nim podskakiwał kłębek i rzuciła się w pogoń pani Brzezowa.
— A gdzież mieszkają ci Satinowie, moja panienko? — zagadnął zafrasowany obywatel.
— Nie wiem, panie, ale za chwilę wróci pan Rafał na obiad, ten pana poinformuje.
— I pani powiada, że mój Felis tam słodycze nosi? Cóż to, amory, panie tego?
— Nie wiem, panie. Pana Feliksa rzadko widujemy — odparła dziewczyna wymijająco.
— Jakto? Wszak tu mieszka?
— Mieszka niby, czasem obiaduje i niekiedy nawet na noc wraca.
— A zwykle? Przecież się uczy czegokolwiek?
— Nie wiem, panie. Ja sama do gimnazjum chodzę, potem lekcje daję, a wieczorem mam w domu robotę. Nie mam czasu ani obowiązku wglądać w czynności naszych lokatorów.
— No, no, no! — stękał stary Rahoza. — Malalury, figle i Satin! Otóż i pociecha! A gdzież jego stancja panie tego? Może już i odzienie pozastawiał?
— Pokój panów obok. Służę panu — odparła panna Leonja, widocznie rada z okazji pozbycia się gościa; poszła przodem i wprowadziła starego do stancyjki, dość obszernej i czysto wymiecionej. W oknie była zielona roleta, sprzęty lepsze, posłanie czyste i białe.
Zato na ścianach nie było nigdzie czystego miejsca. Całe od podłogi do sufitu były zapełnione szczelnie rysunkami czarną kredą i węglem. Czego tam nie było? Postaci żywcem wzięte z humorystycznych typów miejskich, apokaliptyczne zwierzęta, klowny, akrobaci, perspektywy świątyń i pałaców, muskulatury, czarci i anioły, wszystko zgmatwane, rzucane jedno na drugie w chwilowej fantazji.
Nad jednem posłaniem był portret szpetnej Finki, czy Czuchonki, nad drugiem ładna kobietka, w efektownym negliżu.
— A toż co za bazgroty! — wykrzyknął Rahoza, wytrzeszczając oczy.
— To robota pańskiego syna — odparła dziewczynka.
Mimowoli stary się roześmiał na widok cudacznych twarzy i kostjumów, wydobył nawet w pomoc okulary.
— Mieszkanko pan mój ogląda! — zapiszczała pani Brzezowa z kurytarza. — Aha i lanszafty pana Feliksa; jest talent, panie mój, jest talent. Co miesiąc bielę ściany, a byle dwa wieczory posiedział, znowu pełno! Taka to u niego w ręku pracowitość. I mnie umieścił, uważa pan, z Żuczkiem, i Leonka jest, i coś tam napisanego pod nią. Ach, Boże mój, oczy nie służą! Leonka, Leonka, co tam stoi pod twoim konterfektem?
Obejrzała się, córka znikła, ale zarazem spostrzegła na krześle futerał od okularów i chwyciła go skwapliwie.
— No, proszę! Pierwszy raz jest coś w porę pod ręką w tym domu. Proszę pana mojego, już co okulary, to najgorzej giną. Zaraz, zaraz przeczytam. Ach, ach, toż pusty futerał, daremna pociecha; ale gdzież mogą być okulary? Osobliwe, osobliwe!
— A toż mój futerał, dobrodziko, a okulary mam na nosie; proszę się nie inkomodować — odparł szlachcic, nie dosłyszawszy początku.
— Ma pan dobrodziej moje okulary! — uradowała się pani Brzezowa. — To dobrze, to dobrze, bo ja noszę numer czwarty. Czy pasują? Ach, panie, to te papiery tak mi popsuły oczy! Dawniej widziałam przez ścianę, a teraz literki jak maczek; a dopiero jak mi plenipotent co napisze, to ani w ząb. Ślepię, panie, mozolę się, ale to nic, bo wiem, że finalnie Zudrów pognębię; a uważam, że i oni coś zaczynają tracić nadzieję. Mówił mi to jeden sekretarz, co mi doradza i trudniejsze papiery pisze. Bo trzeba panu wiedzieć, że i prośby na cesarskie imię zanosiłam. Oho, poznają Zudrowie, co umiem! Oho! Ot i dzwonek. Pewnie pan Feliks.
Rzuciła się do sieni, nie przestając paplać; ruszył za nią stary, niecierpliwy widoku syna.
— Czy to panowie? — wołała gospodyni. — A dobrze, dobrze, tylko poco pan Rafał klucz zabrał? Czy to ładnie? A tyle razy prosiłam! A tu właśnie do pana gość przyszedł i tak go przyjęłam niepolitycznie, a żuczek szołtonosy zjadł! A gość rzadki; pan się takiej radości nie spodziewał! Ho, ho! Niech pan tatusia uściska i za klucz przeprosi!
Z temi słowy otworzyła szeroko drzwi. Wysoki, smukły młodzieniec przestąpił próg, ale zamiast wybuchu radości, rzekł spokojnie; — Ojciec mój od lat dziesięciu nie żyje, a klucza nie brałem. Gdym wychodził, wracała panna Leonja i zamknęła za mną drzwi.
— Ach, Boże, to prawda! Co ja gadam? O panu Feliksie myślę. To umarł ojciec pański — wieczny mu pokój! Przepraszam, przepraszam! ale pan wczas wrócił, obiad gotowy; będą pierożki, barszczyk i miały być szołtonosy, kiedy tymczasem...
Młody człowiek nie słuchał wyliczania. Skłonił się nieznacznie i zwrócił do swej izdebki, gdy mu stary Rahoza drzwi zastąpił.
— Za pozwoleniem pana akademika! Jestem Stefan Rahoza, syna szukam. Czy to prawda, że on bawi u państwa Satin?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć? — odparł zagadnięty z odrobiną niecierpliwości w głosie.
Wynurzył się teraz z mrocznych sieni i, oświetlony z okna pokoju, ukazał się oczom szlachcica w całej okazałości.
A okazały był w całem tego słowa znaczeniu. Wzrostem wybujały, smukły i zgrabny, łączył w swej postaci cały wdzięk Ganimeda z muskulaturą Samsona. Na hardym karku osadzona głowa, łączyła też w sobie harmonję cienkich, wyrzeźbionych rysów i siłę męskiego wyrazu. Wysokie, kanciaste czoło osłaniała gęstwina ciemnych, lekko kędzierzawych włosów, z pod silnych brwi patrzały oczy ciemno-szafirowe, z którychby każda dziewczyna mogła być dumną, a ślicznie zarysowane usta miały świeżość rzadką i barwę jagody dojrzałej.
Stary Rahoza utkwił w nim oczy, które rozszerzały się bezmiernem zdumieniem, otworzył usta i machinalnie podniósł rękę do czoła, jakby przeżegnać się chciał.
— Panie, panie! — zawołał, chwytając studenta za rękaw. — Kto pan taki?
Młodzieniec z wysokości swego wzrostu zmierzył natręta ostrym wzrokiem.
— Rafał Radwan! — odparł lakonicznie, starając się przejść do swej stancji.
Ale Rahoza trzymał go krzepko za rękaw i nie ustępował.
— A któż pana rodzi, panie?
— Ano, matka i wypadek! — rzucił student z szyderskim grymasem, który jego piękną twarz demonicznie wykrzywił.
— A matka jak się zwała?
— Nie wiem, nie pamiętam jej wcale.
— Gdzież to było, panie? Jak się zwał ojciec pana? — badał gorączkowo stary.
— Noszę jego nazwisko przecie. Karol Radwan zwał się i był mędrcem!
Przez oczy mówiącego przeszedł blask zapału i dumy na te słowa, wyrzeczone z naciskiem.
— Czy ojciec pański studjował w Moskwie?
— Studjował czas jakiś, ale w Niemczech nauki kończył i osiadł w Monachjum. Potęgą naukową był i na całą Europę sławą medyczną! Przed dziesięciu laty zmarł.
— A matka, a matka? — pytał Rahoza.
— Matki nie znałem, nie wiem jej imienia.
— Nieboraczka musiała zasnąć w Bogu młodo! — wtrąciła pani Brzezowa, która słuchała ciekawie opowieści, rada, że przecie dowiedziała się czegokolwiek o swym lokatorze. — Radwan, znajome mi nazwisko z Białorusi; nawet czy nie okaże się i powinowactwo między nami, panie Rafale? Podsędek Urban Brzeza, cioteczny mój dziad, miał synowicę za Radwanem. Nawet i to pamiętam, że po tym ciotecznym należało się nam coś w sukcesji. Dochodzić chciałam od jego zięciów, bo trzy córki tylko zostawił i z tych jedna do klasztoru wstąpiła, ale dokumentu jednego brakło i tak zostało.
Tej sądowo-genealogicznej dysertacji nikt nie słuchał; student nareszcie utorował sobie wstęp do pokoju i przerzucał książki na stoliku, a Rahoza coś kombinował, nie spuszczając z niego oka.
— Rafaela zwała się pańska matka? — zaczął zmienionym głosem. — Nieprawdaż, panie?
— Być może. Dała mi zapewne w spadku imię — odparł Radwan, nie przerywając swego zajęcia.
— Co to imię! Wszystko panu dała! Swoje oczy, swoje rysy, swój głos nawet! Takie podobieństwo! Takie podobieństwo! Takie podobieństwo! Jakbym ją żywą widział, a przecież to lat trzydzieści, jakeśmy się rozstali! Więc to ojciec pański, Karol Radwan — ha, ha, on ją posiadł, on? Pan powiada, sławny był; zapewne, kobiety lubią sławę, blask — ha, ha!...
Mówił urywkowo, do swych myśli i wspomnień raczej niż do młodego, który na ostatnią uwagę podniósł oczy.
— Sława a blask, nie jedno. Na blask biorą się ćmy, przed sławą mądrości korzy się każdy! — rzekł.
Ale Rahoza za swą myślą szedł i, nie dosłyszawszy przerwy, mówił dalej:
— Czy przynajmniej szczęśliwa była? Czy bez zawodów i trosk było jej życie? Warta była doli dobrej, o warta!
— Pan znał moją matkę? — zagadnął Rafał, znudzony gawędą i nieproszonym gościem.
— Pannę Rafaelę Wilbik! Znała ją cała Moskwa! Córka urzędnika! Ilu naszych było w uniwersytecie, wszyscy w ich domu bywali! Ha, ha! stare dzieje, panie! Prędzejbym się nagiej śmierci spodziewał, niż tego, że tu po latach trzydziestu, spotkam jej syna i że on mi obcym będzie! Dawno pan tutaj?
— Od trzech lat.
— Krewnych pan ma?
— Nikogo. Po śmierci ojca zabrał mię przyjaciel jego z Monachjum do Rygi — doktorem był. Gdy umarł, tu się przeniosłem.
— Więc pan nikogo swego nie ma?
— Mam samego siebie, to mi wystarcza.
— Niechże mię pan uważa za swego, panie Rafale. Bo mi pan jak dziecko rodzone będzie drogi!
Stary wyciągnął dłoń szeroko rozwartą ku niemu, ale źle trafił ze swą serdeczną ofiarą. Piękna twarz młodzieńca pozostała nieporuszoną; skłonił się w milczeniu i końce palców podał do uścisku.
— Obiadek czeka na moich panów! — zapiszczała pani Brzezowa, ukazując się na progu. — Proszę, proszę bardzo i naprzód przepraszam za różne kuchenne niedostatki, ale te kucharki tutejsze, to szczególny naród! Ani huzarskiej pieczeni, ani flaków, ani ludzkiej leguminy nie potrafią. Ot, sama latam, ale czasu skąpo, bo tej pisaniny a bieganiny to huk, a tymczasem w tym domu to z niczem się połapać nie można! Proszę, proszę!
— Dziękuję, dziękuję! — bronił się Rahoza. — Ja mojej dobrodziki dłużej inkomodować nie będę! — Feliś, myślę, gdzieś się zabałamucił, więc tylko o adresik owych Satinów poproszę i błazna wykurzę rychło.
— A któż to są owi państwo? — spytał Rafała.
— Urzędnicy z trzema córkami. Z najmłodszą pan Feliks żenić się zamyśla — odparł student z drwiącym półuśmiechem. — Nadzieja się zowie — dodał.
— To, to to! Ładna, panie, nadzieja! No, ale i mnie może pozwolą słówko w tej materji rzec! Płonna to nadzieja, panie, płonna! Okaże się!
— Ej, bo i pewnie! — potakiwała pani Brzezowa. — Ma pan mój całkowitą rację. Coś mi ktoś tych Satinów ze złej strony przedstawiał. Popleczniki Zudrów pewnie. Bez koligacji ludzie, kondycji nieosobliwej; dobrze pan dobrodziej mówi, dobrze!
— Gdzież to ich locum standi, kochany panie Rafale? — zagadnął Rahoza, wkładając pośpiesznie płaszcz. — Tylko mi pan napisz, bo zapomnę, i dużemi literami na stare oczy! Za obiadek dziękuję pani dobrodzice; drugim razem skorzystam, teraz mi do chłopca pilno, a i tak zmarudziłem. Rączki całuję, przepraszam za mitręgę; z Felisiem przyjdziemy. Do widzenia, panie Rafale!
Zamieniono tysiąc ukłonów i wreszcie się za gościem drzwi zamknęły, przy wtórze pożegnań i szczekaniu żuczka. Pani Brzezowa westchnęła.
— Ach, jakiż polityczny człowiek! Jaka rozmowa z nim pouczająca! Jak to zaraz poznać człowieka z głową! Ho, ho! Nawet zdaje mi się, że i tabakę zażywa! Panie Rafale, proszę do stołu.
Po chwili w małej jadalni siedzieli we troje nad owym, tylekroć wspominanym, barszczykiem i pierożkami. Student i Leonka jedli prędko, w milczeniu, gospodyni paplała za troje.
Pierwszy wstał Rafał i, mruknąwszy coś w kształcie podziękowania, wyszedł do siebie; za nim ruszyła Leonka do kuchenki i, założywszy gruby fartuch, zaczęła sprzątać i pomywać naczynia wespół z kucharką; pani Brzezowa zaś zamknęła się w swoim pokoju nad stosem sądowej bibuły.
Przez chwilę w hałaśliwym tym domu zapanowała wyjątkowa cisza, bo i Żuczek, wylizawszy talerze, usnął pod piecem i panią Brzezową pochłonęły dokumenty.
Leonka sprzątała szczątki obiadu, zamiotła jadalnię, wytarła skrzętnie kurze i z westchnieniem ulgi wróciła do saloniku, gdzie leżały jej książki, a na papierze napół skończone czerniało trudne matematyczne zadanie.
Obok, w izdebce lokatorów, Rafał się krzątał, coś gwiżdżąc przez zęby. Zanim się wzięła do roboty, słuchała chwilę i potrząsnęła głową.
— Złości się — mruknęła.
Wtem gwizdanie ustało. Student izdebkę zamknął i zajrzał do salonu.
— Czy pani dziś nie wychodzi? — spytał.
— Nie. Dzisiaj nie mam korepetycyj — odparła.
— Ja idę na miasto i wrócę wieczorem. Jeżeliby Lachnicki przyszedł do mnie, proszę go zatrzymać. Niech na mnie poczeka. Dobrze?
— Dobrze — rzekła, oglądając się na niego.
— Zostawić pani książkę? — zagadnął.
— Dziękuję. Nie mam czasu. Jutro czwarty egzamin.
— Farsa, te kobiece egzaminy. Niewarte zachodu — mruknął, ramionami ruszając.
Klucz zgrzytnął w zamku, wyszedł.
— Leonka, Leonka! — ozwała się pani Brzezowa. — Czy to ty wyszłaś?
— Jestem — odparła córka, wstając z rezygnacją.
— Chodźżeż tutaj! Chodź, posłuchaj, co to za prośba, jak to napisane! Głowa, mówię, kwadratowa tego Chruścickiego! Otóż to, widzisz trzeba przepisać tę suplikę i dołączyć kopję z tych trzech dokumentów; uważasz, jest to wwód i rezolucja guberskiego rządu, co do spadku; trzecie to metryka nieboszczki twojej babki; dla zapasu niech i to będzie, zaraz, zaraz mi to skopjuj, czytelnie, ładnie jak na imieniny wiersz! Rozumiesz? Bo ja wyjść muszę do radcy i nie wiem naprawdę, kiedy wrócę. Ot, masz i pisz!
Dziewczynka, bez słowa protestu i niechęci, wzięła papiery, cztery wielkie arkusze, zapisane od początku do końca, czysty papier i wyszła.
Przybywało jej trzy godziny roboty.
Pani Brzezowa zabrała resztę, odziała się w szarą mantylkę i odwieczny kapelusz i opuściła też swe penaty.
Teraz stała się taka wielka i osobliwa cisza, że nawet Żuczek się zadziwił.
Obszedł, piszcząc, całe mieszkanie i przykucnął nareszcie u nóg Leonki, oglądając się na wsze strony. Godziny biegły. Biały papier przed dziewczyną zapełniał się pismem; słońce gdzieś gasło na czystym horyzoncie, bo w pokoju robiło się coraz mroczniej; stary zegar chropowatym chodem budził martwą ciszę.
Potem nad stolikiem zabłysł słaby krąg światła z małej lampki i oświecił pilną pracownicę.
Gęstwina roztarganych, hebanowych włosów pokrywała jej rozpalone czoło, oczy czarne gorzały chorobliwem podnieceniem, usta blade rozchylał szybki oddech. Zmęczona była i wycieńczona okropnie.
Sztuczne były rumieńce, które co chwila rzucały na jej mizerne policzki niby blask zdrowia i ustępowały wnet, zostawiając na skroniach krople potu, a w oczach mgłę zawrotu; sztuczne były siły, co ją utrzymywały tyle godzin schyloną u tego stolika; sztuczna była żywość, z którą pisała tak bez przerwy.
Spieczone wargi powtarzały machinalnie kreślone wyrazy dokumentów, wszystkie swoje myśli utopiła w robocie i spieszyła, spieszyła.
Nagle drgnęła nerwowo. Dzwonek ją przestraszył; zbudził się Żuczek, który, przeraźliwie ujadając, rzucił się w korytarz. Leonka wstała, by otworzyć drzwi.
— Dobry wieczór pani — ozwał się sympatyczny głos — i przepraszam. Czy zastałem Rafała?
— Wyszedł, ale prosił, by pan na niego zaczekał.
Zamknęła drzwi i wprowadziła gościa do saloniku. Był to także student, trochę starszy od medyka. Wielkie, marzycielskie oczy, tak jasne, jak bławatki, rozjaśniały jego poważne, łagodne oblicze. Na jej wezwanie usiadł naprzeciw niej i, trochę onieśmielony, obracał w ręku czapkę.
— Zdaje mi się, żem dzisiaj spotkał na ulicy ojca pana Feliksa — rzekł wreszcie.
— Był tutaj. Pan go zna?
Po twarzy studenta przeszedł ognisty rumieniec.
— Znam, pani. Mój ojciec służy u pana Rahozy; jest nadleśnym — dodał po chwili.
Leonka poruszyła brwiami, na jej tylko wiadome, myślne spostrzeżenie.
— Pani jakby się dziwiła? — rzekł młody człowiek już śmielej.
— Nie. Tylko zestawiam panów. Pan cały człowiek, a Feliks słomiana lala.
— Pan Feliks urodził się w pałacu. Każdy szczyt dla niego bliższy i każdy ludzki ideał dostępniejszy. Dlatego mozolić się nie potrzebuje, ani mordować się nauką. On ma kartę legitymacyjną, od urodzenia daną tam, gdzie ja się wdzierać muszę, i kto wie, czy wedrę. Na jego miejscu możebym i ja używał tylko.
— Wątpię, a przeciwnie, jestem pewna tego, że pan Feliks na każdem miejscu byłby pasorzytem.
— Bardzo pani surowa.
— A pan stronny.
— Stronny? — zagadnął zdziwiony.
Spojrzeli sobie w oczy. Ona badawczo, on niespokojnie i znowu poczerwieniał ogniście.
— Tak mi się zdawało — odparła przez zęby.
Zapanowała chwila milczenia.
— Przerwałem pani robotę — rzekł — a teraz się pani krępuje moją obecnością. Jeśli pani pozwoli pozostać, będziemy razem pracowali. Mam książkę z sobą, nie będę pani przeszkadzał.
— Dobrze — odparła szczerze, porywając śpiesznie pióro.
On rozłożył książkę i tak naprzeciw siebie siedzieli, milcząc.
Stary zegar wybił godzinę. Dźwięk miał chrypliwy i gniewny, jakby nie mógł darować ludziom, że go męczą w tak późnym wieku. Żuczek, znudzony bezsennością, wynalazł gdzieś nieszczęsną pończochę pani Brzezowej i bardzo pilnie zaczął ją rozdzierać na sztuki; lampa tlała, skwiercząc.
Leonka odłożyła ostatni arkusz i, bez przerwy i wytchnienia, dobyła z tornistra pęk zeszytów, kilka starych podręczników i wzięła się do odrabiania jutrzejszych lekcyj.
Student oczy podniósł i przypatrywał się jej długi czas w milczeniu, badawczo.
— Czego się pani uczy w tej chwili? — zagadnął zcicha.
— Chemji organicznej — odparła prędko, nie podnosząc głowy.
— Zaraz pani skończy?
— Zaraz.
— Wszystko już?
— Nie. Mam jeszcze historję i zadania.
— Kiedyż to pani zrobi?
— Noc długa, zrobię.
— Przecież jutro niedziela. Można odpocząć.
— Jutro mam korepetycyj trzy godziny.
— W niedzielę?
— A tak. Na poniedziałek.
— Dużo pani ma tych lekcyj?
— Codzień trzy godziny.
— Kiedyż pani to załatwia?
— Po lekcjach w gimnazjum.
— To pani od rana jest w robocie do szóstej wieczorem.
— Do siódmej z drogą.
— A gdzież pani obiaduje?
— Podczas pauzy południowej. Obiad mam w tornistrze.
— Ileż pani zarabia lekcjami?
— Po dwadzieścia kopiejek za godzinę — sześćdziesiąt dziennie.
— Ośmnaście rubli miesięcznie.
— Mniej więcej. Kiedy niema wielkich świąt. Czasem tylko szesnaście.
— A dawno już pani zarabia?
— Już dwa lata. Od czwartej klasy.
— To już sobie pani chyba zebrała posag! — uśmiechnął się smutno.
Przestała się uczyć, oparła łokcie o stół, rękoma objęła gorejące czoło i uśmiechnęła się też uśmiechem czterdziestoletniej osoby.
— A wpisowe? A książki? — rzekła.
— Jakto? Pani sama płaci? A matka?
— Matce brak na moją naukę. Płaciła do czwartej klasy, potem nie mogła. Kazała przestać na tem. Ale ja także mam przed sobą cele, ideały, szczyty niebotyczne, na które dostać się pragnę, jak pan. Matka mi daje utrzymanie i dach, więcej mi nie trzeba.
— Ile pani ma lat, panno Leonjo? — zagadnął z zajęciem.
— Szesnaście już — odparła z dumą.
Wyglądała na dwadzieścia, ale nie rzekł tego, tylko przez jego sympatyczne, otwarte rysy przeszedł cień serdecznego współczucia.
— To już dwa lata stoi pani o własnych silach?
— Od czwartej klasy — powtórzyła. — Teraz kończę szóstą; jeszcze rok.
Myśli jej nie zrozumiały celu jego pytań, a może nie chciała rozumieć. Odpowiadała trzeźwo, krótko.
Przestała się uczyć: podniecenie opadło, opanowywała ją jakaś chorobliwa abstrakcja, wynik nadmiernego wycieńczenia ciała i ducha.
Przymknęła oczy; w zmęczonych źrenicach migały koła i zygzaki złote, zielone i ponsowe; w mózgu tłoczyły się cyfry, daty, formuły i gmatwanina zdań książkowych.
Cichy głos Lachnickiego zbudził ją jak ze snu.
— A czy była pani kiedy dzieckiem?
Rozwarła ciężkie powieki, nie zrozumiała narazie.
— Dzieckiem? No, a jakże? Byłam!
— Goniła pani motyle, szukała gniazd, miała lalki, śpiewała, skakała przez sznur, tarzała się w trawie?
Potrząsnęła głową.
— Ej, nie! U nas w domu były licytacje ciągle i bieda, a potem choroba ojca i żałoba. Był ogród i motyle w nim zapewne i gniazda, ale ja tem się nie bawiłam. Nie było czasu. Sama byłam i czytałam. Pisarz prowentowy czytać mnie nauczył, a więcej guwernantka, bardzo sroga. Tyle było roboty i tyle książek w szafie, to sobie czytałam na rekreacji.
— A matka?
— Matka już się wtedy procesowała. I ona nie miała czasu. Był ojciec chory i dziadunio ślepy i procesy i gospodarstwa! A ile matka miała roboty! Potem i guwernantka odeszła; proces tyle kosztował! Mama mi kazała dziadunia doglądać...
Przymknęła znowu oczy i opowiadała zcicha, jak przez sen, jakby sobie samej przypominała te czasy i nie miała słuchacza.
— Dziadunio nie lubił wychodzić. Miał swój pokój, a świat był dla niego wszędzie ciemny. Chore miał nogi, w ranach, i kaszel okropny. Nauczyłam się rany mu opatrywać, gotowałam ziółka, i czytałam zawsze jedno: „Życie Napoleona“. Dokończywszy, zaczynaliśmy znowu od początku. Bardzo lubił słuchać, ale zawsze się spierał o zdanie autora. Potem tak przywykł do mnie, że na chwilę nie puszczał. Spałam też u niego w fotelu, bo i w nocy często usługi potrzebował. Biedny dziadunio!
Umilkła. Zdawało się słuchającemu, że się zająknęła niby łkaniem, ale moc w niej była jakaś nieludzka, bo po chwili mówiła dalej:
— Raz zimą wicher wył i sowa jęczała. Dziadunio powiada: „To na mnie“. Kazał mi przestać czytać i położył się. Matki nie było, stawała na sądzie w powiecie; pusto było w domu, był tylko kucharz i ojciec, a ten leżał chory. Dziadunio się położył, dał mi swój krzyżyk srebrny na pamiątkę i pobłogosławił po łacinie. A potem kazał wziąć książkę do nabożeństwa i czytać różne modlitwy. Więc czytałam, a dziadunio odpowiadał. Wieczór tak zeszedł i kilka nocnych godzin, aż świeczka dopaliła się i zgasła i ja tam zasnęłam na skórze niedźwiedziej u dziaduniowego łóżka. I wtedy on umarł cichutko. Nie zbudził mnie; zapewne niczego nie potrzebował...
— A ileż lat wtedy pani miała?
— Dziesięć skończonych.
— A cóż potem było?
— Potem mi mama zleciła doglądać ojca, więc doglądałam. I wtedy już więcej miałam czasu, bo i szafy nasze z książkami zabrali z licytacji. Nic prawie w domu nie zostało, tylko pościel i nasze odzienie. Jak ojciec umarł, przeniosłyśmy się do oficyny, a w domu zamieszkali Zudrowie. Mama wtedy nauczyła mię po rosyjsku i przepisywałam jej różne papiery. Tak trwało kilka miesięcy, wreszcie i z oficyn trzeba się było wynosić. Tutaj przyjechałyśmy dla pilnowania procesu. Sześć lat niezadługo się skończy.
— I zawsze miałyście panie lokatorów?
— Zawsze. Czasem po czterech nawet.
— Rafał już dawno mieszka?
— Od trzech lat. Pan Rahoza od roku. Przedtem inni byli, różni.
— To Rafał stary znajomy. Lubi go pani?
— On dla mnie taki wielki, taki mądry! O, i dobry! On nie drwi, nie przedrzeźnia, nie konceptuje. O, on cały człowiek!
— Demon! — szepnął poważnie Lachnicki.
Dziewczynka nie zauważyła przerwy.
— Żeby nie on, tobym zmarniała. Gdy mi matka cofnęła wpisowe przed dwoma laty, jak dziecko byłam. Płakać tylko umiałam i rozpaczać. A on mnie nauczył wielu rzeczy, wszystkiego. Teraz jużbym nie potrafiła płakać. Nauczył mię myśleć, dał mi odrobinę swej mocy. Przez niego jestem tem, czem jestem, i będę, czem zostanę. On mój mistrz!
— Feliksa pani nie lubi. Dokucza drwinami.
Ruszyła wzgardliwie ramionami.
— Co mi on? To nie człowiek. Egzaminu nie zdał i śmieje się. Żebym ja egzaminu nie zdała...
Urwała i oczy jej błysły dziko.
— To co?
— Tobym nie żyła! Ale ja co rok zdaję z nagrodą pierwszą. I pan Rafał pierwszy. Pan Feliks ambicji nie ma, ani woli. Czy to człowiek?
— Ale wesół i poczciwy.
— Wesół i wróbel i Żuczek i wszystko, co nie myśli. Czy zasługa i cnota? Mnie to nie bawi, nie mam czasu. U pana Feliksa nic niema świętego, ani szanownego.
— No i Rafał w niewiele świętości wierzy i mało co szanuje.
— Pan Rafał ma świętość szlachetności, ma poszanowanie wielkości ducha i nauki. Miałby prawo patrzeć zgóry na świat i ludzi, z wyżyn swej wiedzy i siły; on mędrzec i uczony, a pan Feliks dziecko.
— A dokądże panią Rafał zaprowadził?
— Do takich źródeł, z których się pan Feliks nigdy nie napije, do takich celów, których on nie rozumie, choć śmie żartować z pana Rafała. On!
— Byłe z Bogiem, życzę pani powodzenia. Wieczne życie dają zdroje gorącej wiary i poświęcenia, a orle siedliska na podniebnych szczytach ma myśl wielka i wiedza. Ale całe niebo ma ten dopiero, kto wielce kocha, a źródła cudowne ma ten tylko, kto cierpi i dziękuje. I takich wiele na świecie... Zna ich pani?
Podniosła na niego oczy czarne, zmęczone, a tak czyste i głębokie, że w nich, jak w krynicy, widać było do dna myśl i duszę.
— Miłość, jak każda namiętność, jest słabością, a cierpienie, znoszone z podzięką — niewolnictwem! — odparła po namyśle.
Oczy jej czyste świadczyły, że wypowiada frazes nauczony, że decydowała o kwestji, o której nie miała żadnego własnego pojęcia.
Błękitne oczy studenta sypnęły iskrami. Podniósł dumne czoło.
— To fałsz, panno Leonjo. Czy to przez słabość i żądzę pielęgnowała pani dziadunia? Czy to przez słabość i żądzę zdławiły panią łzy na te wspomnienia? Nad miłość nic niema duchowniejszego i gwiazdy przy niej nieczyste, a nad podziękę w cierpieniu niema większej potęgi i mocy. Nie człowiek i nie mędrzec, kto tego nie doznał i nie pojął.
Dziewczynka słuchała go uważnie, zamyśliła się.
— Ja nie wiem — odparła wreszcie — tak czytałam.
— Więc Rafał nie uczył tego pani?
— Nie. Nigdyśmy o tem nie mówili. Czytałam.
— To i chwała Bogu. Znam Rafała; nie mistrz on do tego, o nie! Nieszczęsny ten, komu on będzie kształcił uczucie.
— Dlaczego, panie? — spytała spokojnie.
— Bo i on tylko czytał o tem, jak pani, i nie wiem, czy kiedykolwiek odczuje.
Leonka nagle podniosła głowę, nastawiła ucha.
— Pan Rafał idzie! — rzekła.
Student spojrzał na zegar i wstał zaniepokojony.
— Już dziesiąta? Niepodobna! — zawołał. — Sądziłem, że przed chwilą przyszedłem. Zająłem pani tyle czasu i, wbrew obietnicy, przeszkodziłem w robocie. Proszę darować.
— Nic nie znaczy. Noc długa. Zawsze pracuję do późna. I ja się nie spostrzegłam, żeśmy rozmawiali. Otóż i pan Rafał!
Klucz zazgrzytał w zamku. Lachnicki się ukłonił.
— Chciałbym po wakacjach zapisać się na listę lokatorów państwa i przegwarzyć z panią wiele takich wieczorów. Dziękuję za łaskawe towarzystwo.
— Czy jest Adam? — rozległ się głos Rafała z sieni.
— Jestem. Czekam oddawna.
Rafał wszedł do saloniku.
Czoło miał posępne, a w oczach przykry blask. Kiwnął głową Leonce i Lachnickiemu i przeszedł się kilka razy wzdłuż i wszerz po pokoju, nie mówiąc ani słowa.
— Niema naturalnie nikogo — rzekł wkońcu — tylko panna Leonja. Dobrze, żeś został, mam z tobą do pomówienia. Zapewne ojciec z synem Rahozowie nie pokażą się dzisiaj. Mocno pocieszające zapewne! Możemy zostać. Chodź do mego pokoju.
— I owszem, bo i ja mam interes do ciebie, a raczej prośbę. Dobranoc pani.
Wyszli. W stancji swojej Rafał zaczął znowu chodzić z końca w koniec i mówił swym lekceważącym tonem:
— Wezwałem ciebie, żebyś sobie zabrał, jeśli na co ci się zdadzą, moje książki medyczne, notatki i narzędzia. Mogę ci też i to darować.
Przystanął u stolika i uderzył pogardliwie ręką po czaszce ludzkiej, białej i lśniącej, która wśród gratów przeróżnych leżała w pyle, szczerząc dwa rzędy przepysznych zębów w szyderskim uśmiechu.
— Kiedy objekt kipnął — pamiętasz? — był to wielki wynalazca, samouk, nędzarz — rozbijałem się za tym czerepem, a dostawszy go, mierzyłem, ważyłem, badałem. Idjotyczna nauka i idjoty jej adepci! Tyle w tej głowie sensu, co w rozbitym garnku. Wyrzuć nerwy, mózg, krwiste przewody, zostanie ci figa! Na nawóz cała facecja, i basta! Zmarnowałem trzy lata! Nie dziwię się, że mój ojciec dał szczutka medycynie, tylko, że zrobił to za późno. Ja już mam jego doświadczenie oprócz rozumu i zrobię to wcześnie.
— Jakto? Z trzeciego kursu? Z twemi zdolnościami rzucasz? Rafale, co tobie? Świetną przyszłość masz przed sobą i u wrót tryumfu ustajesz?
— Nie ustaję, ale zostawiam pole. Budujcie tę świetną przyszłość, oszukując osłów i siebie! Ja już opłaciłem frycówkę. Teraz bywajcie zdrowi!
— Cóż myślisz robić dalej? — pytał Lachnicki oszołomiony.
— Przedewszystkiem rzucić to obrzydłe gniazdo, nim mnie jeszcze do reszty nie ogłupiło! Ładna tu młodzież, przyjemne nauki, inteligentne towarzystwo, niema co mówić! Można skorzystać!
— Czego chcesz od naszej kolonji? Nie brak otwartych głów, śmiałych myśli i poglądów, wybitnych umysłów. Nie hulamy, nie żyjemy z długów, pracujemy!
— Winszuję, jeśli ci to wystarcza! Otwarte głowy chcą świat reformować, a nie potrafią odpowiedzieć, czem są, czem byli i czem będą — stado narwańców! Wybitne umysły zgrywają się w karty, a pracownicy, do których i ty się rachujesz, to gromada wołów, orzących niewolniczą rolę obowiązków, pod batogiem rodziny, kraju, walki o byt, religji, obyczajów i tym podobnych zabytków barbarji! Miła kolonja!
— Do wybitnych zaś umysłów ty się rachujesz i też jesteś zapalonym graczem.
— Naturalnie! Dziwię się, że wśród tej miłej kolonji nie zostałem dotąd rozbójnikiem, szpiegiem lub mordercą! Przykład jest zaraźliwy, a brak stosownego koleżeństwa popycha do upadku! Przybyłem, szukając wiedzy i swobody; odjadę bez jednego i drugiego!
— Więc rzeczywiście wyjeżdżasz? Stanowczy projekt?
— Moje projekty są dziełem rozwagi, więc stanowcze. Wyjeżdżam jutro, na zawsze!
— Jutro już? Dokąd?
— Do Monachjum. Do stolicy ojca. Jego dzieło będę dalej ciągnął, od miejsca, gdzie przestał. W tamtejszym uniwersytecie moje stanowisko.
— Więc się rozłączymy na wieczne niezobaczenie? Szkoda!
— Jaka szkoda! Pasujemy do siebie, jak polip do ptaka; nie rozumiemy się nigdy. Nie wiem doprawdy, o czem mogliśmy rozmawiać przez ten rok i dlaczego zwłaszcza poznajomiliśmy się bliżej? To także jedno więcej zmarnowanie czasu! Zapewne, że się nie spotkamy, bo i poco? I dowcipnego pana Feliksa nie ujrzą więcej moje oczy! Nie będzie swego blasku nade mną roztaczał! To także szkoda!
Lachnicki usiadł przy stoliku, podparł czoło ręką i słuchał bez śladu obrazy. Tylko twarz jego łagodna posmutniała bardzo, a oczy zaszły wielkim żalem. Rafał nie patrzał na niego. Chodził wciąż po pokoju, istotnie demoniczny w swym cynizmie i pogardzie.
— Poznałem dzisiaj rodzica tego obiecującego młodzieńca i dowiedziałem się, że staruszek niegdyś kochał się w mojej matce! Jakie to czułe! Aż mu nos zbielał na to wspomnienie! Nieborak, w braku matki, syna wyściskał i o wzajemność prosił. Stara Brzezowa aż się oblizywała na widok tej sceny. Bo i o koligacji była mowa i o amorach i o przyjaźni i o dobrych synowskich stosunkach... Czemu nie palisz? Żujesz i ty orację w tym rodzaju. Nie fatyguj się: masz cygaro!
— Dziękuję ci. Smutno mi okropnie, że się rozstajemy.
— A tak. Tobie zawsze, jeśli nie smutno, to tęskno, kiedy się nie troskasz, to marzysz; kiedy nie marzysz, to coś sobie wyrzucasz i żałujesz! Osobliwy sortyment ślimakowych uczuć, ale, niestety, nieznany mi, więc współczuć z tobą nie potrafię. Nie mam pojęcia, co to smutek i tęsknota, marzenie i troska, wyrzuty i żal. Wyobrażam sobie, że podobne do ciebie osobniki ładują sobie te wrażenia w miejsce brakującej im piątej klepki, jak się to vulgo mówi.
— Nie przeczę, ani się obrażam, kolego — odparł Lachnicki swym poważnym, łagodnym głosem. — Pokochałem cię może właśnie dlatego, żem polip, a ty ptak. Marzyłem, że się porozumiemy kiedyś, żałowałem ciebie, boś nieszczęśliwy, i szkoda mi bardzo a bardzo, że drogi nasze się rozchodzą! Widzisz więc, że ową braknącą klepkę zastąpiłem tobą. Gdy aniołowie w przepaść szli za pychę, z nimiś był, demon...
— Wiem, wiem. Czytałem między innemi i te żydowskie bajeczki. Słusznie im miejsce między Dekamerona i Szacherezady baśniami. Nie ciekawym twych kazań; powiedz raczej, bierzesz książki i resztę?
— Dziękuję ci, owszem, ale pod warunkiem, że coś za to ode mnie przyjmiesz wzamian.
— Co takiego?
— Obiecaj wpierw, nim powiem.
— Zapewne coś głupiego, sądząc po tym wstępie.
— Może być. Przez rok słuchałem ciebie cierpliwie, choć plwaieś na wszystko, co czczę i szanuję. Dziś się rozstajemy. Jako wynagrodzenie zrób mi jedną, pierwszą i ostatnią przyjemność i zadowolenie.
Rafał przestał chodzić. Spojrzał przelotnie na kolegę. Oczy jego gorące i dzikie złagodniały na sekundę, choć ton odpowiedzi pozostał szorstki i zimny.
— Frazes w twoim guście. Świeć ślepemu pochodnią w oczy, powie, że go kaleczysz. Logika wasza! Zresztą zgoda, byle w tej twojej przyjemności nie było Feliksa i pozostania tutaj. Czego chcesz?
— Żebyś przyjął gościnę w domu mego ojca na czas wakacyj. Obiecałeś. Dziękuję ci serdecznie.
Chłopak wstał i wyciągnął dłoń do uścisku.
Rafał ruszył ramionami.
— Szczególna ochota. Jeśli myślisz mnie nawrócić, próżna fatyga, a co do ciebie, dawno dałem za wygraną szukania w twej mózgownicy rozumu i logiki. Nie będziemy więc mieli o czem rozmawiać.
— Zgoda, nie nawracajmy się. Nie z moją siłą ciebie pokonać. Bóg cię sam kiedyś nawróci, bo ulituje się nad taką duszą, piekłu nie da; a ty nie bluźnij przede mną, bo mnie to zanadto boli. Pojedziemy sobie, jak studenci, do naszej chaty leśniczej wśród boru. Tobie tam zdrowo będzie i spokojnie, a ja odwlokę choć na parę miesięcy nasze rozstanie. Tak to nagle mnie zaskoczyło! Daj mi przywyknąć do smutnej myśli. Niechże ci podziękuję.
Rafał obojętnie podał dłoń i uścisnęli sobie prawice.
— Wszystko mi jedno, gdzie będę — mówił Radwan dalej. — Miałem zamiar piechotą wędrować do Monachjum, z popasami, przez Rygę. Mniejsza o to, mogę u ciebie przesiedzieć kilka tygodni. Do profesora Andenberga w Monachjum pisałem; wzywa mnie do ojcowskiego mieszkania, które zachowano nietknięte. Został na to kapitał, a Andenberg, przyjaciel i kolega ojca, pilnuje całości. Znajdę wszystko na swój przyjazd gotowe. Jestem wolny na tych parę miesięcy.
— Pojedziemy jutro. Dzisiaj zdałem ostatni egzamin! — zawołał radośnie Lachnicki.
— Kiedy ci się podoba. I ja zdałem. Nic nas nie zatrzymuje. Możemy zładować graty w dorożkę i jechać na tę noc do ciebie. Oszczędzi mi to widoku Feliksa.
Lachnicki zafrasował się nagle i wahająco spojrzał na kolegę.
— Feliksa — powtórzył powoli. — Nie powiedziałem ci całej prawdy, Rafale. Nie zaręczę, że się nie spotkacie podczas wakacyj. Mój ojciec służy u nich.
— Służy u Rahozów? Ładna perspektywa!
— Jest nadleśnym. Straż jego leży jednak daleko od samego dominjum, a pan Feliks nie myśliwy. Widuję go bardzo rzadko, gdyż przez wakacje bawi się po sąsiednich dworach. Nie lubi lasu i ciszy i w niczem się nie rozporządza. Stary Rahoza magnat jest, ma siedm folwarków, gorzelnie, młyny i lasy olbrzymie. Ojciec mój służy im od lat dwudziestu; straż i obowiązek wziął po dziadku. Nie za najemników nas uważają, ale za przyjaciół. Przekonasz się, że ich nie zobaczysz nawet, gdy nie zechcesz.
— O, to pewne, że nie zechcę! Któż tam jest? Stary, stara i jedynak Feliks?
— Jest pan Rahoza, matka jego żony nieboszczki, syn i córka.
— Aha, jest i panna. A ona się nie włóczy po lesie?
— Owszem, ale ta ci nie dokuczy. Jest też i emeryt guwerner, Niemiec, który codziennie przez straż przechodzi i w lesie czytuje Kanta. Spokojny człowiek. Będzie nam dobrze, Rafale. Dwór o wiorst kilka, za rzeką. Las przepyszny, cisza, spokój. Nie bój się, jedźmy.
— Jeszczem ja takich Feliksów się nie bał. Nie spodoba mi się, to pójdę precz. Obiecałem i basta. Oho, wraca miła Brzezowa!
Rzeczywiście, w kurytarzu pisk gospodyni rozlegał się donośnie przy wtórze skomlenia Żuczka.
— Biedny rozbitek — rzekł Lachnicki. — Patrząc na nią, żal ogarnia okropny! Zaco ona biedna tak cierpi i mozoli się? Niezbadana Boża tajemnica! Po wakacjach najmę u niej mieszkanie i, ile będę mógł, pomogę. Dzisiaj dużo rozmawiałem z córką. Wybitny to charakter i bogaty materjał. Znacie się dobrze?
— Tę małą? Zajęła mnie i badałem. Żeby nie była kobietą, możeby z niej co było, ale kobieta — nędza!
— Cóż to ma znaczyć? Mogą być niepospolite kobiety, jak niepospolici mężczyźni. Przecie im się nie zaprzecza duszy i rozumu.
— Po pierwsze: dusza, jest to określenie także z bajek Szacherezady, a co do rozumu kobiet, najrozumniejsza ma go trochę więcej od kury.
— A panna Leonja?
— Panna Leonja jest jeszcze dzieckiem. U kobiet okres myślenia kończy się z epoką rozwinięcia; potem jest to tylko rzecz i basta!
— Mówisz, jak ślepy o kolorach. Twoje kobiety są właśnie istotami z bajek Szacherezady. Szczęściem, że teraz takich niema, a inne są nie równe nam, ale wyższe od nas.
— Chytrzejsze i sprytniejsze! To przymiot płci żeńskiej w całej przyrodzie. Wynik logiczny potrzeb.
— Dosyć; nie ciekawym twych fizjologicznych obserwacyj. Rozchodzimy się w zasadzie bez możności porozumienia. Kiedyś przekonasz się sam i, jak ja, uwierzysz.
— Czy prorokujesz mi ogłupienie? Mocno obowiązany! Wracają się wstecz tylko półgłówki, a do ich liczby ja się nie piszę. Tymczasem jeść mi się chce okropnie; pójdziemy do restauracji. Zachowaj się tylko cicho, bo jak nas Brzezowa posłyszy, podniesie lament. Zabierz książki.
W skrzynkę drewnianą wrzucili podręczniki, narzędzia i nieszczęsną czaszkę. Potem wymknęli się cichutko na schody. W pokoiku studenckim pozostał gryzący dym Rafała, unoszący się w fantastycznych tumanach przy świetle lampy i echo jego sarkazmów. Równie dymno i mglisto było w dzikiej głowie studenta. Za mędrca się miał szaleniec.