Latarnia czarnoxięzka/I/Tom III/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ II.
JESZCZE KONTRAKTA.



Wystawcie sobie młodego człowieka który się wychował w Polsce, kończył nauki i żył lat kilka za granicą, wjeżdżającego po raz piérwszy do Dubna, w czasie kontraktów. Ten charakterystyczny zjazd musiał go uderzyć i zastanowić; ta rozmaitość strojów odrębnych i nam właściwych, fizjonomij naszych domorosłych, rodzimych, musi zwrócić oczy, ten gwar, hałas, nieporządek, rozśmiészyć. Jak to wszystko jeszcze z przeproszeniem, w półdzikie! A tuż obok klassa, żyjąca po europejsku, klassa europejczyków, i niżéj znowu ludzie zaledwie do człowieka podobni — Przepych, nędza, nieład, zbytek — gwar, szum, hałas, wystawność i nieczystość, razem — Żydzi, chłopi, ślachta, panowie, kupcy, urzędnicy, koniarze, bałaguli, żołniérze, xięża — wszystko się to widzi i spotyka. —
Na tym samym Rynku, którym przejeżdżają kocze i karéty Jaśnie Wielmożnych, stoją fury chłopskie z drzewem, sianem, zbożem, bryki kupieckie i czarna beczka dziegciarza. Lokaj wygalowanowany ociéra się o żyda, żyd o wielkiego pana wlokącego się pieszo na salę kontraktową. Na ulicy co za pomięszane rozmowy —
— Byłeś w Zamku?
— Byłem — będę na obiedzie — a ty?
— Idę do Alexandra na diabełka —
Bien bon jour, cemment ça va t’il —
Nous nous encanaillons mon cher; dans ce maudit Dubna.
Viens, dejeuner chez moi — la Comtesse t’invite.
A quelle heure?
Deux heures précises.
— Siarniczki! kalendarze, Jasny Panie, hubka do fajki! Stambułki, cybuki —
— Idź precz z lichem —
— Powiadam że siedem lat —
— Wrześniak panie, dość w oczy spójrzéć
— At chabety!
— Szkapy zjeżdżone, stare —
— A co ładna?
— Anioł mówię ci —
— Chodź, pokaż —
— Ehe! zapewne! kłaniam się —
— Ani grosza od pięćdziesięciu dukatów dusza — Choćbyśmy rok gadali to na próżno — Słowo honoru —
— Ja niedam nad cztérdzieści ośm — słowo honoru —
— Niech się pan pomiarkuje —
— Ja się pomiarkowałem
— Cztérdzieści dziewięć —
— Niemogę —
— No! to i ja niemogę. Słowo honoru!
— Wié pan co, ostatnie słowo — Słowo honoru — cztérdzieści osiem i pół —
— Niemogę — słowo honoru
— A i kończcież, co o pół dukata się rozchodzić. No-zgoda
— A cóż słowo honoru — Niech tak będzie.
— No — no —
— Ależ to panie, łajdak siódméj próby
— Dziesiątéj próby — panie, chciał mnie! odrwić — Ale poczekaj-no —
— Pójdziecie na kotlety do Dobrzyjałowskiego?
— A no! i butelkę porteru postawisz?
— I ty —
— I ja.
— Takie, tym podobne i daleko rozmaitsze jeszcze rozmowy posłyszysz w Rynku, nim dójdziesz Ratusza, do którego płynie nieustannie fala ludu i odpływa nazad. Po wschodach obstawionych ubogiemi piszczącemi
— Daj panuniu grosz ubogiemu.
— Jaśnie Wielmożny panie, daj na chléb —
— Dziecko moje głodne.
Wchodzisz na salę, któréj pilnuje Szwajcar ubrany paradnie. Nigdy zrozumiéć niemogłem czego ten Szwajcar pilnuje: jeśli porządku — to mógłby pójść spać, bo porządek na sali, jest rzeczą urojoną — jeśli broni wejścia — to pytam się komu?? Może też postawiono go tam dla zamykania drzwi — Jeśli tak zgoda, ale po cóż znowu ten ubiór paradny — Salę otaczają sklepy, napychają żydzi nie żydzi, panowie, ślachta, ubodzy, policjanci, ekonomowie bez miejsca i t. d. Daléj traktjer, muzyka czeska, wystawa składająca się z pięciu szkaradnych obrazów, dwa lustra na przedaż i resztki niedogryzionéj przez myszy bibljoteki. —
Tu znowu obija się o twoje uszy tysiące rozmów, dziwnie spotykających się z sobą.
— Co to ten obraz wystawia?
— To panie, dwóch starców i kobiéta
— Cóż to panie jest?
— Jak panu mówiłem —
— Aha! rozumiem —
— Historja powszechna za 15 groszy.
— Dalibóg tanio! cała historja — choć nie potrzebuję a kupię.
— Kotlety tu podawać! kotlety.
— Aha! mówiłem, nie grać było z nim, nie grać, pięćdziesiąt peców to piéniądze.
— Zapewne że piéniądze.
— Oczy czarne, nosek maleńki, usta jak korale — a figurka —!
— Odsedniona, odparzona, noga wyłamana, stara i bodaj że czy nie ślepa na jedno oko.
— Ale rassowa!
— Aha! rassowa i dla tego ślepa —
— Mam honor rekomendować się —
— Bardzo mi przyjemnie, że mam tę przyjemność —
— To jest, zaszczyt mi to czyni —
— Cygaro tu! cygaro i kawa czarna.
— Skończyłeś?
— Tak jak skończyłem i jutro przedugodne punkta spisujem —
— Ale to niegodnie Panie Dobrodzieju!
— Proszę mi nie przymawiać!
— To nieślachetnie —
— WPan mnie obrażasz!
— To nieuczciwie —
— Ja będę żądał satysfakcij —
— Ja niémiałem intencyi obrazić WM. Pana Dobrodzieja.
— To co innego.
— Jak się masz!! kopę lat niewidziany! kochany koleżko! A cóż wist jak idzie —
— Niedobrze —
— Ooo?? proszę!!
— Osiem złotych groszy dziesięć, a pięć złotych groszy dwanaście, trzynaście złotych, groszy —
— Proszę no Jasnego pana
— A co —?
— Nu, a co będzie?
— Nic nie będzie
— A wełna?
— Ani grosza od dziesięciu —
— A pół dziewięta?
— Co to ty myślisz że ja bankrut?
— Nu — nu — wola Jasnego pana —
— Dasz pół-dziesięta?
Staś wpadłszy w ten odmęt, mimowolnie rozweselić się, zapomniéć zaciekawić, musiał. Tak to wszystko było nowém i niewidzianém dla niego, tak to go bawiło! — Na chwilę nawet zapomniał o Hrabinie, ale tylko na chwilę — Spójrzawszy na paradne ekwipaże pańskie przesuwające się ulicą, wspomniał ją znowu i posłał trzech faktorów razem dowiadywać się do dworku najętego, czy nie przyjechali.
Wszyscy trzéj zadyszani powrócili z wiadomością że niéma nikogo i za dwa dni dopiéro ich się spodziéwają —
— Tymczasem, rzekł August do Stasia, zapomnij o twojéj chorobie, baw się, szukaj roztargnienia — Przebendowscy wypłacili nam te 150,000, oddaję ci twoją część, wypłać coś winien lichwiarzowi pożyczone dla twojego Hrabiego, resztę ulokuj; a część strać mój drogi, bylebyś mi odmłodniał, odżył i trochę zapomniał téj nieszczęsnéj twojéj miłości. Dziś wieczorem, mamy bal u Pułkownikowéj, twojéj znajoméj, zaprasza nas na niego.
Rad nie rad Staś musiał pojechać do Pułkownikowéj, u któréj najlepsze towarzystwo się zebrało. Na Dubno był to bardzo piękny wieczorek, ale to tylko na Dubno. Dworek choć wytwornie przybrany, zawsze tylko dworkiem, ciasno w salonie, podłoga nierówna, świéce topniały na kołniérze od fraków — Pułkownikowa miała stosunki, z których się wyłamać nie mogła — Zaprosić więc musiała, ce qu’il y avait de mieux i kilka, kilkanaście, osób z naszéj ślachty, dumniejszéj swoim ślachectwem, niż panowie swym państwem. Już z góry wielu przepowiadało, że się to bez kozery nieobejdzie. Jakoż piérwszym znakiem do boju, było potrącenie pana Sędziego, przez Hrabiego Alfreda. Sędzia odwrócił się i spytał, co to ma znaczyć.
— To ma znaczyć, żem pana przypadkiem trącił, odpowiedział Alfred, uśmiéchając się —
— I że umyślnie gadasz mi głupstwo rzekł Sędzia — Ale ja tego od nikogo, a tém bardziéj od takiego jak ty — niezniosę.
Alfred zamachnął się — ale go któś z tyłu pochwycił. Wrzawa, Sędzia odgrażając się wyszedł. Alfred odjechał i wszystkim humory pokwaśniały, a Pułkownikowa mało nieomdlała dowiedziawszy się o tém. Rozeszły się wieści o wypadku osobliwsze; mówiono bowiem nie daléj jak w drugim pokoju, że Alfred ukąsił za nos Sędziego, a Sędzia wyrwał włosy Alfredowi — Ślachta nasrożyła się, przybrała postawę bojową, panowie minę drwiącą.
Wszystko to musiało bawić Stasia, który obojętnym pozostał widzem i po zakroju miarkował, że się rzecz cała skończy na hałasie i gadaninie.
Po chwilce zamięszania, która krótko trwała, taniec przerwany na nowo się rozpoczął, mężczyzni usiedli do gry i rozumowana analiza waśni została przy tych tylko paniach, które były skazane na siedzenie na kanapie przez cały wieczór z lornetką w ręku, wachlarzem, a zazdrością w sercu.
Pułkownikowa jako gospodyni domu była w rozpaczy; zaklinała wszystkich kogo spotykała, aby nierozgłaszali tego, niespokojna biegała od jednego do drugiego, uśmiéchała się milutko, prosiła. Z szczególną troskliwością, nadskakiwaniem była mianowicie dla znanych plotkarzy, co to broń Boże, z czyjego domu wyjdą nieukontentowani przyjęciem, jadłem, napojem, miejscem jakie im u stołu dano, mszczą się kąsając nielitościwie. Dla nich biédna gosposia podwajała się, potrajała, truchlała przed niémi. — Jutro! ach jutro, myślała, to dopiéro gadać będą! to zmyślać! A każdy doda — Stało się to na wieczorze u Pułkownikowéj! Ach! na cóż się to u mnie stało —!
Usiadła zmęczona, blada przy Stasiu.
— Ach! gdybyś pan wiedział jak to mnie boli, taki wypadek u mnie —
— Cóż za wypadek? spytał Staś — nic strasznego! kilka słów ostrych i po wszystkiém.
— Będą się bić —
— O! niech pani będzie spokojna — będą pić tylko jutro i Dobrzyjałowski zyska na tém obiad wielki.
— Daj Boże, ale ja się boję — ja się bardzo boję. Je suis si malheureuse!
— Pani? spytał Staś. Tego niepojmuję. Możnaż być swobodniéjszą, szczęśliwszą, więcéj wielbioną i kochaną —
Pułkownikowa spójrzała mu w oczy z niedowierzaniem.
— Kochaną? powtórzyła — i westchnęła. I swobodną! dodała po chwilce.
— Alboż tak nie jest?
— Swoboda kobiéty, która niéma się na kim oprzéć, która jest sama jedna — sama na całym świecie —
— Od pani zależy nie być samą —
— Odemnie? roztargniona wymówiła Pułkownikowa — prawda, mogłabym miéć opiekuna, ale właśnie może takiego, jakiego miéć nie chcę —
— Hrabia Alfred rzekł Staś —
— Pan żartujesz, odezwała się gospodyni domu — on dla mnie nadto dowcipny — Zabił by mnie swojém szyderstwem.
— Ale otóż i on powrócił! zawołał Staś wstając i idąc ku Alfredowi, który w téj chwili z najlepszą miną postępował na środek salonu.
— A! porwała się pułkownikowa i podbiegła
— A cóż? a cóż!
— Nic — odpowiedział Alfred — wszystko skończone — przeprosiliśmy się i koniec —
— Jakżeś pan dobry! załamując ręce odezwała się Pani Grodkowska. A Sędzia —
— Poszedł na wieczór do Sliwińskich.
— I pewnie wszystko skończone?
— Najpewniéj —
— I nie będziecie się bić?
— Zaręczam! odparł Alfred, to by było śmieszném, ja jestem młody, on stary, ma dzieci, żonę, cóżby to był za pojedynek? On się nawet na szpady i na pistolety bić nie umié, a ja na pałasze nie potrafię —
— I nie będą o tém gadać?
Soyez tranquille! rzekł Alfred całując w rękę — Soyez tranquille, nous leurs fermerons la bouche.
Gdy się Alfred ukazał, zaczęto powoli nieznacznie gromadzić się w koło niego, zapytywać — Dowiedzieli się wszyscy że rzecz skończona i jedni do kart, drudzy do tańca pośpieszyli. Wieczór przeszedł wesoło, Pułkownikowa spokojna o trzeciéj z północy spać się układła.
Nazajutrz oprócz rannéj szlichtady, był w sali Ratuszowéj wieczór tańcujący za biletami płatnemi. August wyciągnął nań Stasia.
Wszedłszy na salon, zdziwił się Staś nad jego małością; która tém bardziéj w oczy biła, im liczniéjsi zgromadzili się goście. Z lepszego towarzystwa kobiéty mianowicie zjechały się wszystkie, mężczyzn mało, gdyż znaczniéjsza część pozostała przy kartach; ledwie dwa czy trzy aristokratyczne ułożono kontredanse — gdyż panie z ślachtą napełniającą salę, tańcować nie chciały. Jeden tylko gallicjanin, jakiś młodzik odważnie dziwacznéj maniery zwracał uwagę wszystkich i wzbudzał śmiéchy; nic zresztą nie biło w oczy. Panie siedziały wyprostowane na sofach i lornetowały gallerją: gallerja wskazując sobie palcami, panią S. panią P. i t. d. opowiadała o nich gorszącą kronikę. — Jeden stolik wistowy postawiono przy drzwiach — W towarzystwie żeńskiém, prócz Generałowéj.... i Pułkownikowéj niebyło mięszaniny — same panie. Za to między mężczyznami mięszali się Jaśnie wielmożni, trochę Oświéconych, mnóstwo adwokatów i wiele a wiele prostéj ślachty. Oczy patrzących zwrócone były na sofę, podobną do grzędki pięknych kwiatów, między któremi jak ogromna piwonja, rozwijała się Generałowa —
— Co to za jedna, spytał jakiś młody w żółtych (trzeci raz wziętych) rękawiczkach, dandy Dubieński — jakiegoś Jegomości, wyglądającego na adwokata.
— Hm! Hrabianka! Wesolutka panienka, co się śmieje ze wszystkich, od Boga wyznaczona żona dla Hrabiego Alfreda, bo oboje całe życie dowcipują — Patrz pan — jak się do rozpuku śmieje z nieszczęśliwego gallicjanina!
— Nie tańcuje?
— Zawsze ją noga boli, gdy kto z nas poprosi do tańca. Co się tyczé dowcipu! myślę że trochę ma żółci, która długie w stanie panieńskim trwanie, dodaje — Mści się na świecie, za to że ją świat szanując bardzo, obchodzi do koła. A cóż panie, Hrabianka, nie pójdzie za ślachcica, a gdyby poszła, to by go zjadła we dwa lata na fioki, a Hrabiowie szukają piéniędzy. Może téż nie jednemu wydaje się, że choć jest Hrabstwo, a imienia niéma.
— A ta druga obok!
— To konsyljarzowa — Nieprawda że ładna i ładnie ubrana? Ta suknia uszyta jest z długiéj febry pana Sędziego, czépeczek i szal nie wiedziéć tam już z czego, a peleryna blondynowa z rumatyzmu Grafa P.....
Staś słysząc to roześmiał się —
— A daléj, spytał przybysz nieznający nikogo.
— Hrabina... Poczciwa i dobra pani! ani to dumne, ani się wynosi, ani gardzi ludźmi, pobożna, dobroczynna, spokojna — Nie panoszy się, bo wié, że jéj nikt państwa nie zaprzeczy. Jak była młodszą żyła po ludzku, może czasem nie bez grzéchu, ale zacna pani! Co tam, na to uważać!
Gdy to mówili, panie po jednéj wychodzić zaczęły i wysunęły się wszystkie — zostali tylko mężczyzni i z tańcującego wieczoru, zrobiła się męzka pohulanka — Strzelały korki, przyniesiono stoliki, i zaczęto grać, jeść, pić i na tém się, późno w noc zakończyło kassyno — Ślachta porozchodziła się po kwatérach, do szlafroków, fajek i spokojnego wista.
— Ale to wcale nudne, te twoje kontrakty rzekł Staś wracając z Augustem. Musicie być bardzo głodni, kiedy na taką zabawę umyślnie się zjeżdżacie — Gdzie zajrzéć karty, a karty tylko, komeraże, plotki, dzieciństwa —
— Boś jeszcze się nie oswoił, nie wcielił w nasze towarzystwo, odpowiedział August —
Staś za odpowiedź ziéwnął i wysłał faktora na panieńską ulicę.
Wyglądał go niecierpliwie chodząc po pokoju, gdy drzwi się otworzyły wszedł lokaj Hrabiego i oddał karteczkę.
Staś poskoczył z radości —
— Przyjechali! zawołał.
— Kto?
— A któż? oni! rzekł do Augusta.
— A! Hrabstwo! dawno?
— Dziś wieczorem; jutro rano, rzekł służącemu, będę u państwa.
Stasiowi także zajaśniały kontrakty i zdawały się zaraz weselsze, położył się spać marząc o jutrze, niespokojny o nie. Kilka dni przeżytych bez niéj zdały mu się wiekiem już rozłączenia i jak to zawsze bywa, po kilku tych dniach, lękał się jakiejś odmiany; zapomnienia, Bóg wié czego. O! on jeszcze kochał!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.