Latarnia czarnoxięzka/I/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ I.
KONTRAKTA DUBIEŃSKIE.



Ostatnia rozmowa Stasia z Augustem nie pociągnęła za sobą żadnych stanowczych skutków; obu tylko więcéj związała z sobą, przybliżyła do siebie. Odkrył w niéj Staś, że August szczérze był do niego przywiązany i w jego sercu była iskra uczucia, choć starannie ukrywana. Pozorna nieczułość, obojętność jego, pokrywała rozranione serce, była wyrobioną rozumem, sztuczną zasłoną boleści wewnętrznéj, przygasłéj, ale nie wytrawionéj jeszcze. Staś niemogąc usłuchać Augusta, ocenił jego przywiązanie i rady. August zaś widząc że napróżno by było chciéć przekonywać człowieka, którego namiętność zaślepiała na wszystko, postanowił innych chwycić się środków dla uleczenia choroby. Zdało mu się, że śilne roztargnienie, zajęcie nowemi przedmiotami, widok nowych osób, podróż nareście, rozerwą Stasia. Rachował na to, że w nowém towarzystwie, męzkiém, szyderskiém, zimném, wyśmiéwającém uczucie, Staś ostygnie i upamięta się. Zbliżały się kontrakta Dubieńskie i August silnie nastawał na Stasia, aby mu na nie towarzyszył. Może by był nie potrafił wymódz na nim tego, gdyby jednego wieczora Hrabina Julja nie powiedziała, że się także z mężem w Dubnie znajdować będzie. Staś natychmiast postanowił jechać na kontrakta. Odebranie summy od Przebendowskich, któréj połowę August oddawał Stasiowi, było pozornym powodem do téj podróży.
Piérwszych więc dni Stycznia, wysłano do Dubna naprzód Pana Żylskiego Rządzcę, dla najęcia mieszkania, gdyż słuchy chodziły że późniéj trudno o nie być może, potém wyprawiono kuchnię i ludzi, nareście Staś z Augustem zimowym porankiem, w mroźny i piękny dzień Styczniowy, wyjechali z domu.
Hrabia z żoną dopiéro za dni kilka miał być w Dubnie i najął był już na mieszkanie cały dworek na panieńskiéj ulicy, gdyż karnawał także, miał przepędzić w miasteczku, dokąd się panowie okoliczni zebrali w tymże celu.
Kontrakta Dubieńskie, są w całym roku najuroczystszą dla wielu chwilą; na dłużéj, na krócéj, na dzień lub tydzień, każdy wyjeżdża do Dubna. Jednego pędzą interessa, wypłaty, potrzeba pożyczenia piéniędzy, kupienia majątku, sprzedania go, drugich chęć rozerwania się, widzenia z kim, ciekawość, nadzieja wygranéj w karty, pohulania i t. p.
W proporcją liczby osób zbiérających się na kontrakta, mało się na nich robi interessów; ale już w nałóg weszło jechać, stracić trochę piéniędzy, popatrzéć, pogadać, pograć nadewszystko.
Gdyby nie było gry na kontraktach, pewien jestem, daleko mniéj by zjeżdzało się osób. U nas tak lubią grać! Bo gra dla wielu zastępuje cel życia, stanowi główne jego zajęcie, jedyną namiętność. Jedni grają dla zabicia czasu, drudzy dla wygranéj, inni dla przyczepienia się tym sposobem do lepszego towarzystwa. A lepsze towarzystwo gdy idzie o grę, tak postępuje jak koniarz, co dla konia, przypuszcza do siebie jego właściciela. Ono otwiéra drzwi każdemu kto gra — ale tylko póki grają.
Niech się nikt nie uwodzi, panowie grają ze wszystkiémi, bo grać lubią i potrzebują, ale z temi z któremi grają, żyć nie będą. Rachują ich za narzędzia, za zabawki bez konsekwcncij; które gdy się podoba, można oknem wyrzucić, popchnąć nogą i więcéj na nic, nie spójrzeć. —
Po grze dopiéro, na kontraktach, drugie miejsce zajmują interessa. W stosunku liczby osób, mało się ich robi.
Drobna ślachta wiezie piéniądze dla ulokowania ich na procent; czasem wiezie napróżno obligi, dla odebrania swoich piéniędzy, kilku dzierżawców jedzie dla opatrzenia posessij, najmniejsza liczba w projekcie kupna majątku. Zwykle na kontraktach zawiérają się tylko przedugodne punkta, daje zadatek, rozpatrują mniéj więcéj prawdziwe inwentarze, skazki i t. p. Spisanie tranzakcij zostawuje się do 24 Marca w powiatowém mieście.
Mała liczba ścisłych w interessach ludzi odwozi summy, których wypłatę upewniono na kontraktach; ale zwykle wielkich wypłat, pożyczek, interessów tak jest niewiele, że o każdéj z nich mówi się jak o osobliwym wypadku. Zdarza się nawet nieraz, że ci co poprzyjeżdżali w chęci ulokowania większych kapitałów, nabycia znacznego majątku, powracają nazad nic nie zrobiwszy. —
Kontrakta więc przedewszystkiém są zjazdem, dla gry, frymarku koni i zabawy; z nich rozwożą się zarody nieprzyjaźni, nasiona plotek i obmowy, nieukontentowania wzajemne, często najniesprawiedliwsze. Jeśli gdzie to tu dobitnie się maluje podział towarzystwa naszego na dwie klassy — panów i ślachty, klassy nieustannie stykające się z sobą, a nie mogące się pojednać, ani połączyć, a co gorzéj cierpiéć i szanować. — Ślachta dumnie oddziela się od tak zwanych panów, formuje swoje towarzystwo oddzielne, daje swoje wieczory, ma swoje zabawy, rozpowiada co tylko wymyśléć lub dójść potrafi przeciw panom; niekiedy aż do zaczepki widocznéj dochodzi. Czasem znowu głucha na przyjaźny głos pański, odpycha grzeczności, gardzi niémi i wyszukuje w głowie powodów nienawiści, zmyśla dla siebie upokorzenia, aby swobodniéj gniewać się i dąsać mogła.
Co się tyczé panów, ci chcieli by tylko bawić się, bawić się nadewszystko, a niektórzy jeszcze chcieliby także — jako tako dokończyć interessa dokuczliwe. — Co najwięcéj zarzucić by można panom naszym, to złe pojęcie życia i jego celów, zupełne nie zastanawianie się nad sobą, uganianie się za zabawą, przyjemnostkami, obojętność na dobro publiczne, na zużytecznienie życia, przy tylu środkach użyteczności, jakie w ręku mają. Juściż przecie, nie na to was Bóg panami stworzył, abyście tylko lepiéj od nas jedli pili, dłużéj spali, piękniéj się ubiérali, więcéj i piękniéjszych mieli kochanek; powinnibyście sami dla siebie pomyśléć, jakby się społeczności stać użytecznemi, jakby nie marnować życia. Naówczas przebaczonoby wam wiele, może wszystko nawet, darowanoby wiele złego. Dziś, nawet dziwić się nie można nienawiści ślachty naszéj ku panom, często nieusprawiedliwionéj na oko; spójrzawszy na życie ich próżniackie, bez celu, bez związku z innemi klassami, życie dla siebie tylko, tylko sobie i przyjemnościom swoim.
Aristokracja każdego kraju, gdy przestanie brać udział w rządzie, gdy ją okoliczności odsądzą od dawnych prerogatyw i przywilejów, powinna wybrać sobie cel jakiś, starać się działalność swoją zwrócić w inną stronę, inaczéj nigdy jéj nawet nie pojmą, exystencija jéj zostanie niczém nie usprawiedliwioną, co więcéj aristokracja taka nie wyżyje długo. Jakiś czas chérlać będzie życiem nabraném z dawnego, resztką sił przyzbieranych w czasach czynności, ruchu, działalności swojéj; potém obumiérać zacznie, poniży się, zbezcześći, straci szacunek publiczny i exystencją nawet. Nie mówiémy tu o wszystkich w szczególności panach, gdyż wielu a wielu obrali cel swojemu życiu, wzięli się do przemysłu, gospodarstwa, handlu, literatury (!) — większość jednak gorszącym sposobem próżnuje i bawi się tylko, wyobrażając sobie zapewne że życia celem najwyższym, bawić się, śmiać, jeść, pić i spać —
Tego jednak, aby się nazwać człowiekiem za mało.
Lecz wróćmy do kontraktów; nigdzie jak na nich, nie objawia się widoczniéj nieprzyjaźne usposobienie ślachty dla panów i odwrotnie. Ślachta lękając się wiecznie, aby nie była upokorzoną, oddziela się dobrowolnie od wyższych, czasem nawet to i napróżno, domyśla się rzeczy nie byłych. Panowie którzy jakeśmy powiedzieli niémają po większéj części zajęcia, lubią w istocie drwić i wyszydzać i nie tylko ślachtę, ale samych siebie nawet, popełniając wyraźne samobójstwo. Dowcip zdaje się im, najpożądańszym przymiotem, najpiękniéjszą ozdobą; często nie mając na kim spróbować swéj broni, używają jéj na najbliższych, na najdroższych, byleby się z nią popisać. Dowcip ten, dowodzi zupełnego braku uczucia, braku serca, przywiązania, a nawet surowszego pojęcia rzeczy. Nic łatwiéjszego jak wszystko zbyć żartami, śmiéchem, ucinkami, tym sposobém unika się potrzeby zastanowienia głębszego i maskuje się zdanie, którego braknie zupełnie. Jak często dowcip jest tłumaczem wielkiego rozsądku, wyższego wyobrażenia o świecie i ludziach nawet wielkiego uczucia maskującego się tylko; — tak znowu częściéj jeszcze ten sam dowcip, jest zasłoną którą zakrywa zupełną próżnię. Prawdziwie dowcipny człowiek nie wyczerpuje się i nie powtarza nigdy; udający dowcipnisia ledwie dni kilka zajmować potrafi, daléj już przeżuwa znajome rzeczy, nudzi repetycjami oklepanemi. Prawdziwie dowcipny nie pożycza od drugich ucinków, postrzeżeń, konceptów; udający dowcipnisia łapie zewsząd, gdzie co posłyszy i przedaje za swoje. Niewiém dla czego wyobrazili sobie panowie nasi (zapewne w skutek swego ukształcenia francuzkiego) że ich wyłącznym apanage jest dowcip??
Co do mnie wolę w człowieku wielką naukę, wielkie uczucie, jak ten bękarci, niedowarzony dowcip, przypisujący sobie prawo sądzenia o wszystkiém i wszystkich, a wymykający się sądowi drugich o sobie, swoją nikczemnością, swoją naturą niepochwyconą. Dla czego wszyscy wolą dowcipować, niż okazywać ślachetne uczucia, wyższy sposób widzenia rzeczy, naukę?? Bo nic łatwiéjszego nad dowcip, a gdy jeszcze umié się jako tako po francuzku, to dyspensuje od pojmowania rzeczy, od zastanawiania się nad niémi, on trouve son esprit tout fait tylko wziąść i podawać gorąco.
Co za rozmaitość postaci, co za różność powozów ciągnących się na kontrakty. Po drodze spotykasz wózki, wózeczki, sanki, koczobryki, kocze, karéty, aż do wozow na saniach, aż do bryk kupieckich. Niedowierzający saméj drodze, która zwykła psuć się w téj porze roku u nas, rżną się kołami przez śniegi, bliżsi szybują po zatokach i wyślizganym gościńcu różnego kształtu sankami.
Tam ubogi ślachcic, parą chudemi konikami, zaprzężonemi w szleje parciane, wlecze się z obligiem w chustce zawiniętym, odbiérać swoje piéniądze u Jaśnie Wielmożnego, marząc jak ich użyje. Na nim kapota bajowa, czapka barankowa, płaszcz watowany i szlafrok podarty — Staje w ubogiéj stancyjce na przedmieściu.
Wiozący parę tysięcy rubli, jedzie już koczobrykiem, lepszemi końmi, w krakowskich szlejach, z kozaczkiem, tłumoczkiem, faską bigosu, fajką piankową i kapszukiem na guziku surduta zawieszonym. Gdy Jaśnie Wielmożny niéma mu czém oddać, jest podobieństwo że go choć przyjmie za Rządzcę do dóbr których. To się nieraz trafiło. Rzadsze jest puszczenie folwarku do wytrzymania, bo najwygodniéj miéć i piéniądze i folwark w ręku, a stanowiąc Rządzcą jegomości, można się z nim potém pokwitować. I to się trafiało.
Cztéry konie, chomąty krakowskie, furman i kozaczek w liberij szaraczkowéj, to pan brat ślachcic, na jednéj wiosce, albo na części tylko wioski, który jedzie pożyczyć piéniędzy, sprzedać wełnę na owcach, pszenicę nie młóconą jeszcze, lub tylko pograć w karty, pogawędzić, zobaczyć się z przyjaciołmi i powrócić ze sprawunkami dla jéjmości dla przebłagania jéj gniewu.
Pańskie ekwipaże największéj także rozmaitości, od starych ark Noego położonych na sanie, z okrągłemi okienkami i malowaniami na drzwiczkach; aż do nowych wiedeńskich i warszawskich powozów, napatrzysz się wszystkiego. Jdą bryki z kuchniami, furgony, jadą kozacy, ciągnie się służba, kancellarje, plenipotenci, sekretarze. —
W mieście gwar i życie, jakich niéma w ciągu całego roku; żydzi rozbijają się o przyjeżdżających, zapraszając ich do zajezdnych domów, słudzy krzyczą, panowie się śmieją, konie rwą, sanki brzęczą, ubodzy piszcząc proszą jałmużny, budnicy utrzymujący porządek w mieście rozpędzają gromady — Tam zajeżdżają bryki, tu kocze, tu fury ze drwami — A wszędzie pełno, czarno od żydów, spójrz w którą zechcesz stronę, a wzrok twój padnie na izraelitę. Ja niewiem dla czego dotąd opisując żydów, kontentują się wszyscy zawieszeniem pejsów, brody, nałożeniem jurmułki i łapserdaka; zawsze jednakowo, jednostajnie malując tak pełne rozmaitości, charakteru żydowstwo nasze. Są żydzi i żydzi, a jedni do drugich, jak niebo do ziemi niepodobni.
Spójrzcie na tego ubogiego, zgiętego we dwoje, w szaréj opończy, kapeluszu dziurawym lub wytartéj czapce, wykrzywionych butach, żyda z kramikiem na plecach, roznoszącego kalendarze Berdyczowskie, zapałki chemiczne, zgrzebła, szuwax i t. p. Co za podobieństwo do tego morejny, któren z wyperfumowaną brodą, w trzewikach wernixowanych, z laską o srebrnéj skówce, w kapeluszu kastorowym, rękawiczkach, idzie na kontraktową salę? Między niemi dwóma, jest jeszcze sto typów pośrednich, począwszy od usłużnego na wszystko faktora, aż do hurtownego kupca, uczonego rabbinisty i t. d. Nigdzie lepiéj przypatrzéć się nie można téj pasorzytnéj roślinie wschodu, przyczepionéj na pniu słowiańskim, z którego soki wysysa, jak na kontraktach i jarmarkach. To pole bitwy, zwycięztwa i sławy dla żydów — Od siarniczek aż do starych sréber i brylantów, wszystko oni sprzedają, wszystkiém handlują; pożyczają piéniędzy, kupują produkta jeszcze nie urodzone, rzucają się na wszelki najniepewniéjszy, byle obiecujący wiele zysk.
Kontraktowe roboty, nie obéjdą się także bez żydów, zabraknie komu piéniędzy, chętnie ich pożyczą, drąc przy zdarzonéj okoliczności, potrzeba komu sprzedać, kupią, za pół ceny; aż do zmiany piéniedzy, która jest wyłącznie w ich ręku od niepamiętnych czasów. Teraz na kontraktach posłyszysz często wexlarzy napraszających się z tak zwanemi pecami (półimperiałami) używanemi w grze — są co trzymają umyślnie same pece dla wygody graczów.
Odrysujmy jeszcze kilka postaci kontraktowych. A naprzód tak zwanego kontraktowego ślachcica.
Staréj to daty człowiek, poznasz od razu po stroju — Szara na nim kapota, buty długie, czasem pas na kapocie, czasem go niéma, (niektórzy przebrali się nawet w surduty) czapka kwadratowa, albo okrągła barankowa, w ręku trzcina, na ręku sygnet, na szyi chustka biała z haftowanemi końcami. Wąs siwy, włosy krótko postrzyżone, twarz wygolona cała.
Człowiek ten na własnym lub cudzym folwarku, na wielkorządstwie jakim kluczem zbiéra piéniądze całe życie. Ja zupełnie nie rozumiem w jakim celu? zapewne żeby miał przyjemność pożyczyć je tym, od których nie odbierze ich więcéj, co roku jechać na kontrakty i kłaniać się o procent lub kapitał nadaremnie. A jakież jego zbiory! Nie jest to spekulator, co na jednym pomyśle obfite zbiéra żniwo, co układa plan, rzuca piéniądze, sieje grosze, a zbiéra tysiące. O nie! Zbiór jego mozolny, powolny, pracowity, odbiéra od gęby, żałuje sobie, dzieciom, żonie, skąpi, aby mógł po groszu, po złotówce, po rubelku, uciułać kapitalik, reprezentujący pracę całego życia, niewygody, utrapienia, jakie mu poświęcił. O nie jeden grosz wykłócić się musiał, za nie jednym nabiegać i napracować nim go odzyskał, nie jeden zrosiła łza swoja, łza cudza, nie jeden zardzewiał od potu, który nań padał kroplami — i cóż potém — Te grosze, te złotówki, ruble, oddaje za kawałek papiéru, aby ich nie zobaczyć więcéj.
A jednak jaki ostrożny! Nie odda on swojéj pracy piérwszemu kogo spotka, kto mu się nizko pokłoni, przebiéra, myśli, niepokoi się, biédzi, rozpytuje, chodzi na zwiady, pogląda, śpieguje.
Wielki majątek, wielka poczciwość, nie są dla niego jeszcze dostateczną rękojmią, boi się bankructwa, rozbioru, dowiaduje się w aktach, gada z żydami; sam nareście stara się z fiziognomij, z postawy, z ubioru, z obéjścia się, poznać tego, komu powierza najdroższe swe dziécię. Najmniéjsza wiadomostka przepłasza go, licząc piéniądze jeszcze się waha, jeszcze gotów zdjąć je ze stołu. A jednak! — prawie zawsze pada ofiarą łatwowierności, naiwnego swego głupstwa. Otumani go lada karéta i sześć koni, a lepiéj jeszcze pozór oszczędności, rządności, dostatku.
Dawniéj dla ułowienia kapitalistów, zarzucano na wędce pozory państwa, wystawę, przepych, imie; — dziś tak samo rzucają im odgłos spekulatorstwa skępstwa, wielkich obrotów i t. p.
Kapitaliści łowią się na tę jak na tamtę wędkę. I możeż być inaczéj? Zakłady kredytowe dają im cztéry procenta tylko, spekulacje wielkie niedostępne dla nich, dzierżaw się boją, na kupno niémają wystarczających piéniędzy.
Kapitaliści mający większe summy, łatwiéj znajdują pewne ich umieszczenie, mając do wyboru powierzenie ich drugim, lub użycie samym przez się — drobne sumki stają się naturalnie pastwą czyhających na nie, zrujnowanych magnatów, co większych kapitałów nie mogąc dostać, pożywiają się mniéjszemi.
Drugą postacią kontraktową, jest ów pan wpół zrujnowany, albo nawet zrujnowany całkowicie, któren wyjeżdża do Dubna dla interessów. Jnteressa jego zależą na tém, aby uniknąć wypłaty kapitałów, oczmucić ludzi pozorem dostatku, pokazać że piéniądze są, gdy ich niéma, i jako tako nowemi pożyczkami opędzić procenta naglące, często od lat kilku zaległe. Co to tu przemysłu, dowcipu, przebiegłości potrzeba, aby z niczego cóś stworzyć, aby pokonać opinją publiczną niedowierzających już ludzi, przekonać o zamożności swojéj, wziąść piéniądze udając że się ich wcale niepotrzebuje. Co zabiegów, co sztuki w traktowaniu interessów takich. Zwykle zręczny plenipotent dokazuje tych cudów, on to rozsiéwa wieści o wypłacie kapitałów wszystkim, on prowadzi do próżnéj kassy, on puszcza żydów z nowinami, on braci ślachtę poi, on się przed niémi zaklina na żonę i dzieci, że magnat jest w najlepszém w świecie położeniu finansowém; on traktuje, żartuje, przyswaja, łudzi, pociąga, mozoli się, poci za pana. Pan tym czasem, jak gdyby nigdy nic, gra spokojnie w diabełka, przegrywa, wygrywa, śmieje się, je, pije i w rzadkiéj ostateczności dopiéro traci cząstkę humoru i pewność siebie. Na głowie łyséj (i łyséj nie darmo) plenipotenta, cała waga interessów — Cóż mu za to? Góry złote obietnic, oblig jeden, drugi, dożywocia, uściski, a na starość? — często bardzo kij i torba. To jego co zjé i wypije na stole JW. pana, łagodząc cerberów — kapitalistów.
Przestraszający jest stan interessów większéj części panów. Dziwią się pospolicie że niéma wiary i kapitaliści pożyczać nie chcą? Jak pożyczać mają, po tylu przykładach fatalnych, po tylu rozbiorach na których polokowano ich poprzedników po błotach i piaskach, po tylu przykładach ruiny; widząc z torbami chodzące prawie wdowy, sieroty, starców, co oddawszy ostatni fundusz panom, zostali bez chleba, gdy Jaśnie Wielmożny paraduje jak paradował, huczno żyje jak żył w pałacu swych przodków.
O! ja niewiem jakiém czołem patrzy on na poważne, poczciwe, ślachetne oblicza tych przodków sławnych? jakiém czołem pokazuje się w towarzystwie, z piętném bankructwa, z kamieniem cudzéj krzywdy na sumieniu!! A jednak, patrzajcie — dziesięciu takich przyjmują w najlepszych towarzystwach — bo do salonów niedochodzą przekleństwa z ulicy, z poddasza, z nędznych chat, w których konają odarci, nieszczęśliwi zawiedzeni.
Przestraszający jest stan fortun pańskich a dziś podobno i większéj części ślacheckich. Na oko są to olbrzymie gmachy, których wnętrze puste, mury porysowane, w których wszystko się wali.
Ogromne majątki nic dziś nie dowodzą, chyba ogromnych długów; majętności zupełnie czystych, na których by nie ciężyły bankowe summy, processa, długi prywatne, prawie niéma. Z tego wynika że wszyscy są w fałszywém położeniu względem świata, i reprezentują sobą daleko wyższy stopień dostatku, niżeli mają w istocie. Każdy bowiem żyje, jak gdyby majątek jego był zupełnie czysty i dąży śpiesznym krokiem ku zupełnéj ruinie. I nie tylko pańskie majątki na Wołyniu, ulegają temu, rozciąga się to do ślacheckich —
Nikt nie może wiedziéć dokładnie stanu interessów swojego najbliższego sąsiada.
Ma jedną, ma dwie wioski, jest dostatnim na oko. Ale wéjrzyj w jego bilans bierny i czynny, znajdziesz że prawie nic niéma. Niektórzy trzymają się cudem przy majętnościach, których tylko tytuł dziedzictwa do nich należy. Niemogąc zadość uczynić obowiązkom co dzień daléj brną w długi, póki jedna kropelka, ostatnia, nie przepełni czary i nie zakończy konania. Spójrzmy w stan majątków, na których zwyczajnie ciężą zapisy klasztorne, summy pojezuickie, ordynacki pobór, długi familjne, prywatne, bank, prykaz, niedoimki skarbowe, processa zadawniałe — przestraszyć się potrzeba i zadziwić, jak właściciele utrzymać się przy nich potrafią. Spójrzmyż na właścicieli? alboż na nich znać położenie to?
Bynajmniéj. Oni są swobodni, oni gadają o swoich dobrach, żyją na skalę daleką wyższą, niżby powinni, niżby zdaje się podobna — i tak idą do ruiny z pogodném czołem, powtarzając to nieszczęsne u nas znajome tylko nie opatrzne słowo
— Jakoś to będzie!
Widok naszego kraju; potwierdza to cośmy o stanie jego powiedzieli. Przejażdzka po nim, jest to przejażdzka po ruinach. Na około ruiny, ruiny wszędzie, gdzie spójrzysz upadek, zniszczenie, gruzy. —
Te zamki z których tylko stérczą kominy opalone, których wały porosły tarniną, to grobowce przeszłości, to nigdy już niemogące odżyć ruiny — Te świéższe gruzy pałaców, co wczoraj brżmiały weselem, a dziś brzmią tylko świergotem wróbli i hukaniem sowy, to ruiny nieopatrznych bankrutów; te popodpiérane domostwa, te walące się domy, te odrapane budowle, te niepokończone gmachy, a już mchem porastające — wszystko to ruiny. I domy stojące jeszcze świéże, białe, wesołe, czyste, jak często nazajutrz się walą? I ziemia nawet, rola nasza, w iluż to miéjscach, opuszczona, porosła chwastami, odłogiem rzucona, źle uprawna, zapowiada jutrzejszy upadek panom, co już jéj czém zasiać nié mają? —
Jeśli przejedziesz dwa, trzy w kwitnącym stanie majątki, dzieśięć, dwadzieścia za to spotkasz opuszczonych, zrujnowanych — U nas dobry byt jest wyjątkiem, zwraca oko zamożność, zadziwia porządek i dostatek, stanem normalnym, zniszczenie, upadek. —
Wszystkiemu temu winna nieopatrzność, próżnowanie, życie nad sferę, niepojęcie siebie i swojego położenia. —
Wróćmy do panów.
Wielu ich bardzo, jakeśmy powiedzieli, jedzie na kontrakta, dla wywinięcia się z interessów swoich, nie dla ukończenia ich. Żaden niéma odwagi oczyścić się z cudzego, ograniczyć mniejszém a swobodném, i przestać grać roli pana, aby żyć zamożnym ślachcicem. Wolą ruiny państwa, niż dostatek ślachecki, dostatek uczciwy, bez niepokoju, zgryzot sumienia, utrapień nieustannych.
Trzecią postacią właściwą kontraktom jest Totumfacki. Totumfacki zna wszystkich, wié o wszystkiém, stan majątkowy każdego, jego stosunki, zamiary, plany, i worek. Znajdziesz go wszędzie; gdzie nie posiałeś, wyrośnie. Każdemu pomaga, ułatwia, chodzi za interessami wszystkich, biédzi się i bierze do serca, każdą rzecz. Dla niego niéma nic obcego, nic nowego; wszystko podsłuchał, wszystkiego mu się zwierzono, wszystkiego był świadkiém naocznym. Totumfacki niéma interessów własnych, nie posłyszysz go nigdy mówiącego o sobie; zawsze zajęty ludźmi, zawsze pracujący dla drugich.
On wié o sprzedających się majątkach, ilości dusz w każdym z nich, ilość ziemi na duszę skazkową, dogodnościach, ciężarach, długach, processach — Powié ci po czemu możesz kupić duszę i jakie formalności są do dopełnienia — Opisze najdokładniéj położenie majątku i opowié ci jego historją. — Chcesz li sprzedać? Da ci kupca, jednego, dwóch, cztérech, dziesięciu, do wyboru. Powié, wiele który z nich ma piéniędzy i czy jest w stanie kupić; powié co ci dadzą, i nieukryje przed tobą dyspozycii nawet kupujących. Nikt doskonaléj od niego, niezna wszystkich wilków w interessach. Gdy on ci powié, że jest wilk, nie wdawaj się w interess.
Gdybyż to tylko interessa cudze tak go obchodziły i gdyby o nich tylko miał specjalną wiadomość! On wié o wszystkiém. Kto się wczoraj zgrał w karty i jakie piéniądze przegrał, kto się zapożyczył, kto się pokłócił, kto się zakochał, kto się ma żenić, kto się chce rozwodzić. I tak daléj.
— Zobaczysz rozweselonego idącego przez ulicę jegomości. — Z kąd ta wesołość? Totumfacki powié ci, co go raduje. Zobaczysz strapionego, spytaj go, on wié z czego ten smutek.
Oprócz wielkich swoich zatrudnień, prac ważnych, Totumfacki ma czas zajmować się jeszcze drobnostkami. W jego pularesie tysiąc notatek drobnych sprawunków z Dubna od rękawiczek paryzkich, do puda swiéc łojowych. Potrzebuje kto futra, on kupi futro srébra? podéjmie się wynaleść je, odważyć, wytargować. Słowem, bez niego nic się nie czyni, co się czyni, w każdéj sprawie palca umoczył, a na inne to przynajmniéj dzwonił.
Totumfacki jest charakteru prawego, nikogo nie oszukał, nikogo nigdy nie zawiódł kontentuje się drobnemi zyskami, obiadami które wszędzie zjada, przyjaźnią, którą wolno mu się szczycić. Szczyci się téż osobliwszą przyjaźnią — wszystkich. Niéma nieprzyjaciół. Ma współzawodników tylko. Kto go zna, używa go i zaraz ochrzczony przyjacielem; jest i musi być przyjacielem — Przestając być przyjacielem, przechodzi nie w wroga, tylko w obojętnego. — Współzawodników wielu ma Totumfacki, począwszy od faktora, który nie rad jest robionym przez niego tanio dla drugich sprawunkom, i koso nań spogląda; aż do plenipotentów, w których przywileje, częstokroć wkracza, którym z zapałem heroicznym, w oczy częstokroć dowodzi nieznajomości rzeczy, niewiadomość okoliczności, i okrywa ich wstydem.
Ci go nienawidzą, ale po cichu, nieważyli by się nic powiedziéć na Totumfackiego, sława jego ustalona, opinja nieporuszona; wszyscy by się ujęli — i zakrzyczeli.
Totumfacki nie jest bez funduszów, ani bez znaczenia, niegdyś był Podsędkiem a ma swoich własnych chat dziesięć w Polesiu. Dawniéj jeszcze nim został wybrany Podsędkiem był powiadają Komornikiem. Totumfacki nosi frak granatowy, taratatkę; kapelusz, lub czapkę bobrową z kutasikami, ma zégarek cylinder i repetjer, jeździ koczykiem cztérma końmi. Twarz jego pełna życia, oczki się błyszczą, jaśnieją, biegają, iskrzą, zmrużają, rzucają na wszystkie strony, usta nie zamykają się. Nieustannie zażywa tabakę i częstuje nią, spogląda na zégarek, odbiega, wraca. Wszystkich wita, z każdym ma oczém gadać.
— A! winszuję, mówi do jednego. Przedałci Tarany? hm — Po 55 za dusze?
Wyśmienicie!
— Coż kiedy mi wszystkiego —
— To nic, Totumfacki przerywa — wiém! wiém! ale to pewni ludzie, ewikcja jest! Bądź zdrów.
Natrąca się drugi —
— Skończyłeś interess, winszuję —
— Z kądże wiész, tylko co —
— Otoż to! tylko co — Winszuję, dobrześ zrobił, bardzo dobrze!
Trzeba wiedziéć, że u Totumfackiego, rzeczy skończone są wszystkie bardzo dobre, i gdyby nawet w istocie nie bardzo fortunnie się powiodły, wystawia je zawsze w najlepszém świetle, promieniejące przyszłością, nadziei pełne. — Gdy mu brak do dowodzenia argumentów, dodaje.
— No! to coż chcesz? inaczéj być nie mogło. Ot! chwała Bogu i za to! Czegoż bo wy już chcecie! —
Totumfacki nie przyjmuje honorariów, nie bierze zapłaty, za mniéjsze usługi dość mu pochwały, podziękowania, śniadania, obiadu, za większe bierze prezenta, konia — powóz, tabakierkę złotą, sto korcy żyta i t. p. Totumfacki dla tego tylko dotąd nie zrobił fortuny i nigdy jéj nie zrobi, że gra w karty i pewien zawsze, iż doskonale zna grę, daje się oszukiwać graczom z rzemiosła.
Ponieważeśmy o nich wspomnieli, mówmy o graczach. Jak gdzieindziéj do wód, tak u nas na kontrakta i jarmarki zjeżdżają się gracze z rzemiosła. Jest ich kilka rodzajów.
Naprzód gracz najniższego stopnia, uznany za szulera, głośny imieniem, bezwstydny, bezczelny, obity nie raz, wyłajany codzień prawie, z którym już nikt nie gra, prócz wojskowych i młodych paniczów, chciwych gry. Tego rodzajowi szulera u nas już się nie powodzi; nadto widocznie jest łajdakiém, aby go można wpuścić do uczciwego domu, na jego grzbiecie nadto potłuczono trzcin i krzeseł, na twarzy nadto ma wypiętnowanych palców; wreście skapcaniał, niéma piéniędzy i łata się jak istny bankrut, na nowicjuszach i na ślachcie. Szuler tego rodzaju, ma pozór szulera, postać niezgrabną; gdy stoi widać że nieumié stać i przywykł do siedzenia, tak się chwieje na nogach. Rozmowy nie poprowadzi; i zaraz naprowadza ją na karty, niezgrabnie proponuje grę. Ubranie jego, jeśli ze wszystkiém nie zgrany, przez szczęśliwszego współzawodnika; najmniéjszego smaku nie dowodząc, probuje tylko wiele pretensij. W chustce dwie szpilki brylantowe, na palcach pierścionki, dwa repetjery w kamizelce, a czasem jeszcze kosztowności jakie w kieszeni na zapas.
Jak był głupi, niezgrabny gdyś go widział stojącego na własnych nogach, bez kart w ręku; tak nabiéra powagi, miny, gdy tylko usiędzie i weźmie talją w ręce. Oczy mu zajaśniały, usta się rozwiązały, zagadał, wydowcipniał — o cudo! A w grze jego ile to ucinków, konceptów, anegdotek; ile zaniedbania pozornego, pewności siebie!
Taki szuler naiwny, datujący z XVIII jeszcze wieku, dziś już się prawie nie widuje i możnaby go za biletami pokazywać, tak jest rzadki. Natomiast są gracze dobrego towarzystwa, choć niemniéj od piérwszego z rzemiosła — gracze.
Na czele ich stoi ex-wojskowy, udekorowany legją najczęściéj Pułkownik, który czasem ma tytuł gallicyjskiego grafa, na pokrycie swojéj industryij. Ten pan jeździ koczem, cztérma końmi, ma służących w paradnéj liberij, ubiéra się wytwornie, bywa tylko w najlepszych towarzystwach. Xiążąt i hrabiów, nie zowie inaczéj jak — Mon cousin, mon cher, i mon ami — mówi po francuzku, zna się na kuchni i na winach doskonale, gra grubo i we wszystkie gry, w jakie tylko grają. Przegrywając płaci złemi dukatami, ale płaci, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość. — Żeby kręcił w kartach, nikt mu tego niedowiedzie, to tylko pewna że ma niesłychane szczęście i zawsze wygrany — Najwięcéj przebywa i ma upodobanie w domach młodych panów, którym zbawiennych nie skąpi rad i przestróg, znając świat i jego zwyczaje doskonale. On im dobiéra konie, napatruje powozy i wskazuje czasem piękne dziewczęta.
C’est une industrie — comme une autre.
Pan Graf czy Pułkownik, miéwał pojedynki, nie lęka się ich i wyzywa za lada słowo, pojedynki jego kończą się wyléwem szampańskiego i śniadaniem, na którém opowiada, jak u wód w Marienbad zabił temu lat dziesięć, jakieś xiążątko niemieckie, nadzieję państwa ćwierć mili obwodu mającego. Pułkownik w ciągłych jest podróżach, domu własnego niéma, ale wszędzie jak w domu. Ma wyznaczone stacje, wyrachowane kogo kiedy w domu zastanie, z kim wyjedzie do Dubna, do Kijowa, do Jarmoliniec, Czarnego — Ostrowu, Berdyczowa, na wybory i t. p.
Przyjechał, rozpakował się, i już nie gość. Dowiaduje się o kolacją, dysponuje co ma być dla niego, gani wina, radzi potrawy, obmyśla zabawy i składa wista po dukacie punkt z zakładami. Nie wyjedzie, póki wyrachowany termin nie przyjdzie, darmobyś mu przypominał, że piękna do podróży pora. —
Pułkownik niegdyś musiał być niebezpiecznym dla płci pięknéj, przynajmniéj tylą się wychwala zdobyczami, że gdyby połowa ich była prawdą, dość by tego na życie człowiecze. Dzisiaj już pokraśniał nadto, oczki zgasły, wąsy poszpakowaciały i dał sobie pokój. Żyje w dożywotniéj przyjaźni z garderobianami wielkich pań, którym najlepiéj lubi opowiadać, jak Xiężna R... przed dwudziestą laty, uwiodła go i młodości jego i niewinności nadużyła. —
Po Pułkowniku następuje, gracz namiętny, ubogi człowiek, w pół zrujnowany, blady, zużyty, suchotnik, któren nieodstępuje stolika gry nigdy, i zawsze przegrywa tylko. Gdzie tylko grają, jest wszędzie, gra namiętnie, passjonuje się, rzuca, krzyczy, łaje, rachuje karty, niewierzy nikomu, wygrywając wpada w szaloną wesołość. Odsadzony od kart nieumié gadać, niewié co zrobić z sobą i najczęściéj drzemié w kącie. Chodzi w szaraczkowym surducie, strój zaniedbany, broda nie ogolona, niedba o wygody życia.
Otoż jedna z najoryginalniéjszych postaci graczów. Chłopiec to młodziuchny, ledwie mu puszek na brodzie się wysypał — wychowanie jego prawie żadne, głowa pusta, całego dostatku kilku chłopków, dwadzieścia lat, zręczna figurka, ładna twarzyczka i dobrze skrojony frak.
Wybiegłszy piérwszy raz na świat, miał w kieszeni kilka tysięcy złotych; wpadł między panów — graczy. Siadł do gry z niémi. Oni stawiali po sto czerwonych złotych na kartę, postawił jak oni, przypadkiem wygrał, raz, drugi, trzeci, teraz porzuciwszy wszystko gra tylko. — Ubogi chłopiec, żyje jak panowie, ma liberją, powozy, konie, garderobę pańską, porządki wytworne; bywa w najlepszych towarzystwach, ma honor tańcować z Jaśnie Oświéconemi, siadać u jednego z niémi stołu, a teraz przegrywa do nich. Teraz już bowiém przegrywa, ale to go nie zraża, gra dla tego, pożycza a gra i żyje jak żył. Daje obiady co go kosztują, po kilkaset czerwonych złotych. —
Co będzie daléj, co jutro? widać że się nad tém nigdy nie zastanowił, nigdy o tém niepomyślał. Wszyscy do koła śmieją się z niego, ale póki ma pece w kieszeni grają z nim panowie, bawią się. Jm potrzeba zabawki! Biédny chłopiec, straszna przyszłość! a tak wesoło leci w przepaść, jak gdyby szedł po najpewniejsze szczęście!!
Wielu jest jeszcze graczy, którzy mają szczęście być przypuszczeni do stołu pańskiego, do pańskich gier. Jedni korzystają z tego bezwstydnie, drudzy rujnują się, aby mogli powiedziéć — Przegrałem do Xięcia, do Hrabiego, do Prezesa!!
Panowie śmieją się z nich, jak z pudlów co sztuki pokazują, jak z tańcujących pcheł i marjonetek. Potrzebują bawić się, wzywają ich, dopuszczają nawet do pewnego stopnia poufałości z sobą, potém gdy się niémi znudzą, każą zamknąć drzwi przed nosem bez ceremonij, a jadąc ulicą, udają że nie poznali.
Nie będziemy opisywać podrzędnych typów, tyle już razy przez innych, lepiéj odmalowanych, nie są to typy nam właściwe, narodowe, znajdziecie wszędzie podobne.
Nieznam i niepojmuję szulera kapotowego, szulera — polskiego, jest to intrus, owoc przywoźny, przesadzony u nas. — Piérwszy sławny szuler co się u nas w XVIII wieku pokazał, choć nazwiskiem polak, rzeczą i strojem był cudzoziemiec — Cudzoziemski to nałóg gra. Ale jakże się u nas przyjęła doskonale! — jak przypadła do smaku próżniakom! Dziś wszyscy od lokajów począwszy, aż do wielkich panów, nic nie robią, tylko grają. Ale stolicą gry są salony naszych panów; próżnowanie ją tam zasadziło i niém się ona utrzymuje.
Wszystek czas coby się mógł użyć na dobre, wszystkie siły, piéniądze, pożéra ta nieszczęsna namiętność. Jeśli się już bawić chcą, czyżby lepszéj, ślachetniejszéj nieznaleźli zabawki, nad tę, która demoralizuje człowieka; zmusza częstokroć do wdania się w niestosowne towarzystwo i w końcu umysłową sprowadza niedołężność?
Ale to są próżne słowa — głos wołającego na puszczy — dopóki kwiat naszego towarzystwa prowadzić będzie życie bez celu, bez pojęcia dobra powszechnego, bez obowiązków żadnych, życie zabawek i rozrywek, życie dziecięce, dopóty gra, jako najżywsza najsilniéj zajmująca zabawa, a do tego wszystkim dostępna, królować będzie w salonach. Czegóż potrzeba aby grać? Ani dowcipu, ani wychowania, ani nauki, ani uczucia, ani nawet wielkich piéniędzy; piérwszy wzięty z ulicy sługus, któremu dasz dwadzieścia peców, siądzie za stołem i potrafi tak grać jak najjaśniéjsza mitra.
Panowie — gracze są także różnego rodzaju. Jedni mają namiętność gry, i grają nie aby wygrać, nie żeby zyskać, ale żeby grać tylko. Brak zatrudnienia, nałóg, ciągną ich za zielony stolik. Drudzy chcą złota, którego potrzebują i marzą całe życie o ogromnéj wygranéj, popłaceniu długów, urządzeniu interessów, zbogaceniu się z kart. Smutne marzenie! Dobre bogactwo nabyte pracą uczciwą, ale złoto wydarte za zielonym stołem, może ubogiemu, może potrzebniéjszemu, może zrozpaczonemu człowiekowi, możeż być pożądane, miłe?
Wielu i najwięcéj, gra jeszcze bardziéj przez próżnowanie, niż z namiętności do gry. Niémając talentów, nielubiąc zajęcia umysłowego, bez celu w życiu; robi się sobie cel z gry. Gra każda jest to dramat pełen interessu, pełen wzruszeń, a są co lubią wzruszenia — i dla nich biorą karty w ręce. Niepojmuję jak ludzie coby się mogli zająć sztuką, nauką, literaturą, całe dnie, całe lata, całe życie, pędzą nic więcéj nie pragnąc, u zielonego stolika. Piszą podróżni, że nigdzie gra, nie jest gwałtowniéjszą namiętnością, jak w krajach mało cywilizowanych, pół barbarzyńskich, à ce titre, wiémy jakby nas nazwać można.
Ale skończmy z szulerami, smutny to widok, tych zapasów o złoto, w których z wszelkiéj ślachetności wyzuwa się człowiek i traci wyobrażenie wartości piéniędzy, co tak ciężką zdobywają się pracą.
Powiedzieliśmy raz, wyżéj, że u nas wszystko jest naśladowaniem i każdy wyższego od siebie małpować, za święty uważa obowiązek. I z grą toż samo się stało, ślachta od panów nauczyła się wista i diabełka; spokojnego wista, co przykuwa do stolika i robi machiną, i diabełka dziwacznego, w którego gra po dwa złote, jak drudzy po pecu. Tu przy woskowych świécach, tam przy łojówkach, a wszyscy grają. — Ślachecka gra burzliwsza od pańskiéj, tężéj tu się wadzą o rubla, jak tam o sto, co tam tylko myślą, tu w głos wypowiadają zaraz i czynią — otoż cała różnica. Po wielkich panach, nikt namiętniéj nie gra nad drobnych urzędników, kancellistów i adwokatów. —
Ale jeszcze jarmarkowo-kontraktowa postać. Koniarz.
Koniarz żyje w koniach, z końmi i z koni, a ma zawsze złe tylko konie; i tém się tylko różni od kupca który końmi handluje.
Na Berdyczowskim jarmarku, on biega kursa, na wychudłych szkapach, w Dubnie on się zwija po rynku, na pseudo-czerkieskim ogierze. Koniarz passjonowany jest do czerkieskich, kaberdyńskich i tureckich koni, które często kupuje od woziwody, utrzymując, że wszędzie pozna rassę. Konie kosztują go niezmiernie drogo, biega niémi bezustanku, na najdalsze mety, nieoszczędza ich, nie chucha nad niémi — używa ich, choćby pod nim zdechły, co się zresztą często wydarza. Koniarz ma swoje termina techniczne, których z przyciskiem używa mówiąc nietylko o koniach, ale nawet o ludziach. Zna się na powozach, na uprzęży, na furmaństwie; wozi doskonale z kozła, z konia, czwórką i piątką, a choćby i sześcią — Wié o każdym jarmarku na konie, zna po imieniu wszystkich jak on sam passjonowanych koniarzy.
Największém szczęściem, celem, życia koniarza, jego nadzieją nieustanną, zabiegów jego metą, jest — oszukać na koniu. Nie chodzi mu o piéniądze, o zysk, chodzi oto, aby dowiódł zręczności swojéj, swojéj sztuki. Czemuż by niesprobował kraść zręcznie, toby na jedno wyszło? — Koniarz wybiérający się na jarmark, to żołniérz który się sposobi do bitwy. W stajni największy ruch, jednym koniom wydłubują zęby, drugim farbują naprysk, białe nogi, i strzałki, tamte wystrzygają i czyszczą. Koniarz z krótką fajeczką w zębach, w szerokich skórą wyszytych szarawarach, z harapnikiem w ręku, w czapeczce z ogromnym kutasem, pokręcając wąsa, siedzi, patrzy, rozkazuje.
Pod jego okiem robią się wielkie przygotowania i konie wychodzą naprzód.
Potém on siada na najtyczankę zaprzężoną cztérma chudemi ukraińskiemi konikami i — ruszaj!!
Na jarmarku, on cały czas w stajni lub na targowicy. Swoje konie sprzedaje, inne nabywa. Nigdy bowiem długo nie może miéć jednych koni; i co tydzień jeśli nie wszystkie, to jeden lub dwa odmienić się przynajmniéj muszą. Z nowoprzybyłą szkapą, co to prób, co opatrywania, co ujeżdzania, zaprzęgów — Probują ją pod siodło, w dyszel, na przyprzążkę; — w lic — aż jéj wynajdą stosowne miéjsce i górujący przymiot jakiś. Koniarz bowiem niéma i jednego konia bez jakiegoś osobliwszego przymiotu. Ten sławnie kłusuje, tamten czwałuje, ów stępą chodzi przedziwnie, inny lekko nosi i t. d.
Koniarz jednak jakiegośmy tu opisali, jest w Dubnie rzadkiém tylko i przelotném zjawiskiem, miéjsce jego w Berdyczowie, tu stolica.
Dzierżawca, który szuka pomyślnych possesij jest także figurą właściwą kontraktom. Zwykle to poczciwy, opasły, rumiany, średniego wieku człowieczek, którego cały fundusz składa kilka tysięcy rubli, mających się włożyć w dzierżawę, woły i t. d, Znajdziesz go w sali czytającego karteczki poprzybijane po drzwiach, wywiadującego się u plenipotentów o warunki possessij, czytającego inwentarze, rachującego po czemu wypada dzień pańszczyzny — Trudno bo to teraz wyjść na possessij! dawniéj powiadają, bywały jakieś bajeczne possessje, na których robiono krocie bez wielkiego mozołu i ucisku poddanych, teraz wyciągnięte inwentarze, ocenione daremszczyzny i jeśli jeszcze dzierżawcy nałogowi starają się o possessje, to tylko dla tego że jak powiadają, niémają się gdzie podziać z remanentami. Dzierżawcy są to pospolicie ludzie pracowici, bogobojni, prości, szaraczkowi, ludzie w dorobku — Ale są i chciwcy, uciskający ludzi, czyhający na processa. Częściéj jednakże ucisk idzie od dziedzica na poddanych i dzierżawcę samego; dowodem tego częste processa z dzierżaw wynikające, do załatwienia trudne; z których ucieka biédny ślachcic, ze łzami, stratą pieniędzy i czasu.
Ludzie mający na kontraktach interessa, przyjeżdżają na krótko i uciekają z Dubna, ukończywszy je — Ale nierównie więcéj jest przybywających dla zabawy, ci po kilka tygodni mieszkają tutaj. Jch to karéty, wytworne sanki, kocze, widzisz pomykające się od Zamku, ku Zamkowi i w bliskości piękniéjszych domów Dubna, których tak niewiele. Cały prawie rząd kamienic, na lewo ratusza, zajmują ci panowie przybyli dla zabawy, lokując się w niewygodnych karczmach, których brudne izby, przeistaczają się w saloniki, dzięki staraniu gospodyń. — Nagle ożywia się Dubno, urządzają zabawy, — proszone obiady, wieczory tańcujące, maskarady, amatorski teatr, pikniki, szlichtady. Wybrane towarzystwo tylko do tych zabaw należy, reszta patrzy na nie zdaleka, et comme de raison wyśmiéwa, szydzi, zazdrośnie, pogardliwie powiadając —
— Że to są tylko pozory zabaw, nie zabawy.
Naśladowanie bajki o lisie i winogronach.
Gdy się panowie bawią, ślachta nieuczęstnicząca w zabawach; podsłuchuje, czeka, zaczaja się — Niechże kto więcéj niżby należało szampanskiego wypije, niech kto się z kim zwadzi, niech no go popchną, niech się kto zgra, niech się kto nieszczęśliwie zakocha, — natychmiast sto ust powtarza nowinę, sto drugie podwaja ją, sto trzecie nadyma, powiększa, karykaturuje — i o! roskoszy, o! radości, pasie się nią, nasyca, najada! — Bywają prawda powody śmiéchu, powody gadania — ale jakże często zazdrość, gniéw jakiś, niechęć, przetwarzają rzecz najmniejszą, a nawet tworzą cale nową.
W domach pańskich, gdzie się towarzystwo wybrane tylko zbiéra, gdzie wchodzą tylko prezentowani i proszeni, rzadki wypadek, coby dał powód do plotek i śmiéchu; ale na ressurssach i piknikach, za biletami płatnemi, tysiące historij.
Wczoraj panna A — niechciała tańcować z panem B. — Pan B, powiedział jéj niegrzeczność — Niech zna! — Panna A, poskarżyła się matce, matka powiedziała bratu, brat wyzwał na pojedynek — Jakimże sposobem nie było pojedynku.
Pozawczoraj pani Doktorowéj D. — nikt nie wziął do tańca, siedziała cały wieczor jak malowana na kanapie. Hrabia M. — przechodząc mimo, powiedział coś kąsającego — Doktor D — obraził się i wyłajał Hrabiego, Hrabia plunął w oczy Doktorowi i t. d. —
Dzisiaj — Pan X — porzucił na środku sali pannę F, w mazurze — zmuszony został publicznie ją przeprosić —
I tym podobne po każdym wieczorze kursują nowinki; panowie opowiadają je na korzyść swoją, ślachta na swoją. W powieściach panów, winna zawsze ślachta, w powieści ślachty ciężar cały na panach —
Stojący na boku, patrzący na to, śmieje się z tych i z tamtych. Mój Boże, jakiego to potrzeba próżniactwa, jakiego braku zajęcia, żeby się tém bawić, zajmować, żeby całe dnie, całe wieczory kommentować podobne wypadki.
Tym czasem najważniéjsze fakta kontraktowe, są to zawsze prawie kłótnie de lana caprina, zwady, niegrzeczności, kaprysy jakichś panien, co ze ślachtą tańcować nie lubią, lub nadto głośno z niezgrabnie tańcujących się śmieją, kaprysy jakichś panów, co boją się otrzéć o ślachtę i t. p. i t. p. Dodajmy do tego wiadomość o dwóch przedanych majątkach, kilku wziętych dzierżawach, obitych plecach, zgranych wielkich nadziei młodzieńcach, przedanych koniach, pokłóconych małżonkach; a będziemy mieli całego ruchu kontraktowego obraz dokładny. Zapomniałem o cenie mieszkań i kupcach, którzy im więcéj utargowali, tém lepsze były kontrakty —
Jabym sądził, że najlepsze te, o których mówią jak najmniéj.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.