<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
GAWĘDA W ZAGRODZIE..

Msza ukończyła się przed chwilą. Przez otwartą kratę i drzwi widać czarną głębię kościoła ciemniejszą jeszcze przez kontrast jaskrawego blasku na dworze; świece gasną jedna po drugiej, a pod portykiem stoi mały pan Mérivet, świeżo ogolony, w wysokim krawacie atłasowym, na którym opiera się, okalający jego głowę, wałek białych włosów, z różową wstążeczką orderu papieskiego w butonierce, i kłania się wychodzącym gościom swoim, odprowadza do drogi wybitniejsze osoby, dziękując im z zamaszystą staroświecką gestykulacyą za wielki zaszczyt... „W istocie. Dzięki stokrotne... sporo mieliśmy osób dzisiaj rano, a byłoby jeszcze więcej, gdyby nie święto patrona Draveil i nie wiem nawet jaka uroczystość w przytułku w Soisy, które nam wyrządziły krzywdę... Do niedzieli... proszę nie zapominać... do niedzieli.“
Wierni malej parafii, wszystko prawie sąsiedzi, rozpraszali się, roznosząc przez kilka minut po gościńcu woń kadzidła, odgłos skrzypienia nowych trzewików i jedwabnych materyi.
Barbara, stara bardzo kucharka, która od śmierci lokaja pełniła po nim obowiązki zakrystyana, przyniosła panu Mérivet klucz od głównych drzwi.
— Tak, proszę pana, wszystko dobrze zamknięte, pogaszone... Tylko jeszcze zakrystya, gdzie jest ksiądz wikary. Powiedział mi, żebym nie czekała na niego, że wyjdzie przez zagrodę.
Zagroda był to kawałek przylegającego do kościoła gruntu, gdzie leżały pomiędzy trawą i kwitnącemi makami kamienie ciosowe, pozostałe tam od czasu budowy domu Bożego. Z gościńca wyglądało to jak cmentarzyk wiejski.
— Czy aby ksiądz Cérès nie chory, że tak długo siedzi w zakrystyi? — spytał Mérivet, któremu kapłan, odprawiający mszę w jego kościołku, był równie drogi jak sam kościołek.
Ale Barbara uspokoiła go. Ksiądz wikary kazał sobie dać igłę z czarną nitką i pewnie będzie cerował swoją starą, zniszczoną, świecącą się sutannę.
— Czas już, żeby mu pan kupił nową.
— Masz słuszność, Barbaro, kupimy mu nową sutannę... ale teraz pośpiesz się ze śniadaniem.
Stara dziewczyna przeszła przez drogę opustoszałą teraz, rozszerzoną niejako, jak cała wieś dokoła przez ciszę i spokój niedzielny, i znikła za małą furtką w przeciwległym murze, zostawiając pana swego siedzącego w słońcu, na jednym z wielkich białych kamieni. Pan Mérivet czekał na wikarego i szukał sposobu zniewolenia go do przyjęcia nowej sutanny, którejby ksiądz nie sprzedał natychmiast dla swoich ubogich, gdy odezwały się na drodze kroki i rozległo się nucenie niskiego głosu. Największą przyjemnością staruszka było, gdy przechodzień, obcy zatrzymywał się się przed napisem na jego kościele: Napoleon Mérivet, kawaler orderu Świętego Grzegorza Wielkiego, i t. d. I już podnosił głowę, rozkoszując się z góry radością, co pochlebiała jego próżności, lecz doznał rozczarowania, gdyż znalazł się wobec Ryszarda Fénigana, którego nie widział od przerwy wieczorów muzykalnych, spowodowanej wyjazdem Lidyi. Wezwał go życzliwym ruchem, posadził przy sobie i, przypatrzywszy mu się dobrze przez chwilę, rzekł:
— Czemu pan nie przyszedł wcześniej? To pan wcale nie chce wejść do mego kościołka? A jednak przyniósłby panu ulgę.
Ryszard wychudły, zapadły, z czołem przeciętem poziomemi zmarszczkami, jak papier do nut, szukał wymówki, żeby uciec coprędzej, uniknąć wyrzutów tego starego manjaka; ale ciepłość kamienia, słodycz woni maków, ujmująca dobroć staruszka przykuwały go do miejsca.
— Jesteś pan daleko młodszy odemnie, — mówił poczciwiec, klepiąc go łagodnie po rękach, — ale wiek się wyrównywa, gdy człowiek ma jednakowe cierpienie... Ból, który panu dolega, i mnie dręczył, przeszedłem przez to samo, a smutny byłem, że tylko umrzeć albo zabić... tak, właśnie, zabić.. To śmieszne, nie prawda? ojciec Mérivet, ten mały staruszek, taki grzeczny, taki spokojny... Trzeba też było tego.. żeby wybuch szalonej pychy zrobił z niego najpodlejszego z zabójców: bo, czy istnieje coś podlejszego niż mąż, który zabija swoją żonę z upoważnieniem prawa?
Ryszard spuścił oczy w milczeniu. On, który od tygodnia marzył tylko o zabójstwie i zemście i w tej chwili wracał z poczty, gdzie poszedł w nadziei, że odnajdzie zręcznie między listami poste-restante pismo, coby mu dało jakiekolwiek objaśnienie, — ma się narażać na podobne zwierzenia! A więc myśli ponure, które się toczą po rozgorączkowanej głowie są widoczne... dlaczego starego Mériveta, takiego tajemniczego zazwyczaj, wzięła naraz ochota opowiedzenia mu swojej historyi?
„Ta historya, moje drogie dziecko, podobna jest do twojej; tylko, że ja miałem szesnaście lat więcej niż moja żona. Byłem mały, nie piękny, zatopiony w handlu po uszy, w handlu zbożowym, który mnie zmuszał do częstych podróży do Algiery i; jeden miałem przymiot, byłem dobrym skrzypkiem. Moja Irena, urodzona w Blidah, miała cerę złocistą, oczy podłużne, spojrzenie pieszczotliwe, i twarz z wyrazem wielkiej łagodności. Nie znając się zupełnie na muzyce, lubiła ją, jak pan ją lubi, instynktem, wszystkiemi nerwami a moje skrzypce ją zachwycały; grałem, muszę to przyznać, wcale niezgorzej. Dziwisz się pan, żeś mnie ani razu nie słyszał na waszych koncertach niedzielnych; ale bo od śmierci Ireny przestałem zupełnie grać.
„Drugi rok naszego pożycia małżeńskiego dał nam dziecko, które umarło. Żona moja zmartwiła się tem wielce, tembardziej, iż uprzedzono nas, że nie będzie już mogła nigdy być matką.. Wówczas to, chcąc, by miała zajęcie, by mieszkała na świeżem powietrzu, kupiłem tę posiadłość w Uzelles; podobało jej się tutaj, albo też udawała, że jej się podoba, by mnie zrobić przyjemność. Była taka dobra!.. Na nieszczęście zamieszkał w okolicy głośny malarz. Irena lubiła ludzi znanych, a ja podzielałem z nią to dziwactwo mieszczanina paryskiego, którego ambicyą jest mieć sławnego człowieka przy swoim stole. Malarz bywał u nas często. Byłto ładny chłopiec, obejście miał nieco teatralne, brodę śpiczasto przystrzyżoną, włosy á la Rubens, a pod pretensyonalnemi pozorami bogatą niesłychanie wyobraźnię, wymowę barwną i ujmującą. Ilekroć przyszedł Irena, przez cały czas jego pobytu, pochylona, piła jego słowa; napróżno potem śpiewały moje skrzypce, — ona słuchała jego głosu, pomimo Mendelssohna i Chopina. Cierpiałem z tego powodu, tak samo jak cierpiałam widząc ją, — znudzoną i milczącą, gdyśmy byli sami, — ożywiającą się, zaróżowioną, na sam odgłos kroków tego człowieka pod naszemi drzwiami. Robiłem jej nieraz za to wyrzuty, śmiejąc się, ale śmiech mój musiał być równie fałszywy jak i jej śmiech, gdy mi odpowiadała z miną naiwną, zdziwioną: „Tak sądzisz?.. ależ nie, zapewniam cię...“ W nocy śniłem, że byłem bardzo wysoki, bardzo silny, piękniejszy niż tamten, a często, zamiast spać, śledziłem jej sen, czyhałem na namiętne okrzyki, jakich, czułem to dobrze, pełno miała na ustach, jakkolwiek nic między niem nie zaszło. Innym znów razem brała mnie ochota zbudzić ją znienacka wołaniem: „Kochaj mnie, kochaj albo cię zabiję.“ Nareszcie, czując jak żona oddalała się z każdym dniem trochę więcej od mojego serca, powziąłem myśl zwrócenia się do męzczyzny, do tego, którego kochała. Nie wiem dlaczego łączyłem w umyśle moim miano artysty z wielkością duszy, wspaniałomyślnością, wyższemi pojęciami. Pewnego dnia zatem, powiedziałem temu panu poprostu: „Słuchaj pan... nasze siły nierówne... Czuję, że ona mi się wymyka, że bezwiednie zwraca się do pana... Dla pana to tylko miłostka, chwilowe zadowolenie... Dla mnie, to cale życie! Nie zabieraj mi jej pan, proszę pana... zostaw mi ją, idź sobie.“ On odpowiedział: „Dobrze, pójdę.“ Wistocie wyjechał nazajutrz, ale zabrał ją ze sobą.
„Com wycierpiał nie potrzebuję panu mówić, wiesz coś o tem; a w dodatku byłem sam, nie miałem matki, któraby mnie ustrzegła od szaleństw. Zrobiłem ich co niemiara. Najpierw postanowiłem pojechać do nich, zdecydowany zabić ich oboje; byli w Szwajcaryi, w Gersau, nad brzegiem jeziora Czterech Kantonów. Jakże smutnem wydawało mi się to jezioro, ciemne przez odbicie czarnych gór, spowite w żałobny całun nocy, wieczorem gdym wylądował o dwa kroki od jedynego hotelu. Moja żona i jej kochanek poszli przed chwilą do Kursalu. Wziąłem pokój wprost ich pokoju; słyszałem jak wracali wraz ze wszystkimi gośćmi hotelowymi. On mówił głośno w korytarzu swoim głosem śpiewnym, pieszczotliwym, ale miał jeszcze głos inny, którego dotąd nie znałem, a którym mówił w mieszkaniu, — ostry, twardy doszedł mnie niebawem, po przez ich drzwi zamknięte. Przez część nocy trzymałem moje drzwi uchylone, i stałem przy nich z rewolwerem w ręku, czyhając, gotów skoczyć do tamtego pokoju. Powstrzymał mnie głupi szczegół, — brak wprawy w obchodzeniu się z bronią, zwłaszcza z tą, którą, kupiłem rano w dzień wyjazdu, nabitą, i obawiałem się, że jej źle użyję. Zdaje mi się jednak, że za najlżejszem dwuznacznem westchnieniem, za najmniejszem namiętnem słówkiem, byłbym się na nich rzucił, jak dzikie zwierzę; ale to, com słyszał, nie było podobne do pieszczot. On łajał, uniesiony strasznym gniewem; ona, głosem żałosnym, pełnym łez, błagała, upokarzała się. Dowiedziałem się później, że robił jej scenę z powodu jakiegoś muzyka w kursalu, któremu się za nadto przypatrywała; bo i on także był zazdrosny, — zazdrosny i zły, tak że ją bił nieraz, a gdy się kłócili zarzucał jej przedewszystkiem to, że zdradziła męża. Na odgłos tej skargi żałosnej, drażniącej i jednostajnej, ukochanej istoty, która cierpiała tak blisko mnie, polały mi się strumieniem na policzki łzy, wywołane przez jej łzy i, wymyślając sobie od głupców i nikczemników, rzuciłem się na łóżko z łkaniem i krzykami, które, zawstydzony, tłumiłem pod poduszką.. Ach! jakże ciemno jest w naszych biednych duszach, gdy nie oświetla ich modlitwa. A w owym czasie nie umiałem się modlić.
„O świcie kochanek Ireny wyszedł sam, zabrawszy pudełko i sztalugi. Poszedł malować w góry. Żona moja spała widocznie, w pokoju bowiem panowała cisza. Nacisnąłem klamkę i, nie wiedząc jak wszedłem, ani poco, czy jako zabójca, czy też jako mąż, dla ucałowania jej czy dla zabicia, znalazłem się przy niej. Nawpół obudzona cichym szmerem poruszyła się, ale ciężki sen poranny, po złej nocy, niezwłocznie ogarnął ją na nowo i rozległ się znów odgłos jej przeciągłych westchnień. Jakiego ja wzruszenia doznałem, ujrzawszy moją ukochaną na tem łóżku hotelowem, w tej samej zalotnej pozie, którą tyle razy podziwiałem: z jedną ręką podtrzymującą włosy, a drugą, rzuconą w całej olśniewającej nagości, na kołdrę! Tam, tak, zdawało mi się, że ją uduszę, by nie dopuścić, żeby należała jeszcze do tamtego; ale, gdym się nad nią pochylał, zahypnotyzowany tą dziką chęcią, wstrząsnęło nią jedno z tych długich, stłumionych łkań, jakie wstrząsa dzieckiem, które zasnęło złajane i spłakane. Spostrzegłem wówczas, że miała oczy czerwone, powieki obrzmiałe od śladów łez i zdjęła mnie wielka litość nad nią, cały mój gniew ostygł, wobec takiej zupełnej niepoczytalności i bezbronności. O! dobrze mu gadać, temu handlarzowi frazesów, gdy nam rozkazuje ze wspaniałym ruchem teatralnym: „Zabij ją!“ Do tego trzeba jeszcze mieć instynkt morderstwa, podłą duszę i ręce kata... Podążyłem do drzwi nie odwracając się; w godzinę później wyjechałem.
„Za powrotem do Paryża, niezdolny zabrać się nanowo do interesów, schroniłem się tutaj i taki się tu uczułem osamotniony, taki nieszczęśliwy, że w końcu użyłem mego rewolweru, przeciw sobie samemu tym razem... Ten mały okrągły otwór, który sobie zrobiłem w głowie, — stary Mérivet odgarnął białe włosy i pokazał bliznę, — to dotknięcie kuli sprawiło, że przez dwa miesiące byłem ani żywy, ani umarły, zidyociały. Gdy mój mózg powrócił do życia, znalazłem przy sobie człowieka niepospolitego, świętego, który pielęgnował moją duszę a skoro moja dusza została wyleczona, na mocy prawa miłosierdzia i przebaczenia, ramiona moje otwarły się dla tej, która pragnęła jedynie powrócić do mnie.
„Biedna mała, jak ona wróciła! Wychudła, zmieniona, z czerwonemi plamami na policzkach, podobnemi do tych, jakie widać na liściach bukowych, toczonych przez owady, takim samym była rozbitkiem po tych sześciu miesiącach wolnej miłości jakgdyby wychodziła ze szpitala. Miałem nadzieję, że ten ładny zielony zakątek, tak szczęśliwie położony między rzeką a lasem powróci jej siły. Gasła w dalszym ciągu, nawet po zimie spędzonej w ojczyźnie, śród lasu pomarańczowego w pobliżu Blidah. Niekiedy, z rozdzierającym uśmiechem w tych cudnych oczach, które z każdym dniem więcej miejsca zabierały w jej twarzy, mówiła: „Kocham cię, jestem szczęśliwa i odchodzę... Co za los!“
„Co do mnie, miałem zaufanie do mego uczucia i do jej młodości... Nagle powróciło jej życie, a przynajmniej chęć dożycia i jego pozór. Powieści Herschera dokazały tego cudu. Całe jedno lato, jej ostatnie Jato, spędziła w naszym ogrodzie, który pan tam widzisz po drugiej stronie drogi, drżąca z chłodu, wtulona w głąb budki trzcinowej, stojącej w pełnem słońcu, i czytała bez końca subtelne historye miłosne powieściopisarza, a zwłaszcza jedną: „Hafciarkę.“ Wolała ją niż inne, dla tej ładnej twarzy Yaminy, i bawiła się, przebierając się w jej kostium, w aksamitny kaftanik złotemi blaszkami naszywany i w strój z cekinów na długich warkoczach.
„Co też powiedziałby autor, gdyby mnie zobaczył przebraną za Yaminę?“ pytała mnie często. „Czym ja do niej podobna?..“ A ja, nie wiedząc, odpowiadałem: „Ma się rozumieć...“ i myślałem ze smutkiem, że gdyby powieściopisarz był przy niej, widziałby tak ja widziałem, tuż nad fotelem swojej zalotnej Yaminy o cudnych rozgorączkowanych oczach, bieliznę rozpostartą na balkonie jej pokoju, bieliznę chorej, poduszkę, materac, które suszyły się zmoczone potem bezsenności. Jednakże, pragnąc jej się przypodobać, pieścić ją do ostatka, zapytałem pewnego dnia, czy poznanie Herschera sprawiłoby jej przyjemność, czy chce, żebym napisał do niego, by przyjechał? Miłość moja trwała jeszcze, ale wyleczony już byłem z mojej zazdrosnej pychy, jak pan widzi; wszystko to było takie małe wobec śmierci! Irena, bardzo wzruszona, milczała i za całą odpowiedź przesłała mi, łkając, pocałunek ręką.
„Straciłem ją niezadługo potem, w tych pierwszych dniach jesieni, kiedy na opustoszałych polach wrony zabierają miejsce jaskółek. I wówczas dopiero dowiedziałem się, że korespondowała ze słynnym powieściopisarzem, że była jedną z owych „nieznajomych,“ których szał miłosny sam później wyszydził. Cóż pan chcesz? moja żona była romantyczką. Życie pospolite, toczące się zwykłą koleją, przerażało ją. Nie widząc jej nigdy, wielki człowiek odpowiadał: Wielmożna Pani X., poste restante, Villeneuve-Saint-Georges. I co sobotę, Barbara chodziła po jeden list i zanosiła drugi; ona to wyjawiła mi tajemnicę tej korespondencyi, bardzo niewinnej, jak przypuszczam. Mówię „jak przypuszczam,“ bo miałem tyle odwagi, że nie otworzyłem ani jednego z licznych listów, jednakowym charakterem pisanych, jakie znalazłem w szufladzie biurka mojej żony. Odesłałem je sławnemu człowiekowi, dopisawszy te słowa: „Nieznajoma Pańskaz Villeneuve umarła. Jeżeli Pan chce wiedzieć jej nazwisko, znajdzie je Pan na frontonie małego kościołka, zbudowanego dla niej, na drodze do Corbeil, między Draveil a Soisy.“ Pan Herscher nie przyjechał.“
Nastąpiła chwila milczenia, przerywana gruchaniem gołębi na dachu kościelnym, odgłosem dalekich dzwonów, który przynosiła rzeka, niby tafla metalowa. Poczem Ryszard odezwał się ze złośliwym uśmiechem:
— Opowiadanie pańskie, mój kochany panie, dowodzi, że gdy chodzi o zdradę i kłamstwo jedna kobieta warta drugiej, i że pośród męzczyzn niewielu znalazłoby się takich pobłażliwych i dobrych jak pan.
Pan Mérivet spojrzał na niego rozżalony, że go tak źle zrozumiał.
— To moja wina, — rzekł. — Nie umiałem zapełnić tej przepaści, jaka istniała między moją żoną a mną. Ona posiadała wszystko to, czego mnie brakło, wdzięk, urodę, młodość; za jej sprawą byłem szczęśliwy przez szereg lat, nie dbając o jej szczęście, nie zapytawszy jej ani razu: „Co ci brakuje?” Wobec sędziów, którzy byliby istotnymi sędziami, wina mojej żony już w samym tym egoizmie znalazłaby usprawiedliwienie. A ileż innych jeszcze przyczyn mogło ją rozgrzeszyć! Jakiem prawem, naprzykład, wymaga się, żeby była żoną jednego męzczyzny, kiedy męzczyzna nie zadawala się nigdy jedną kobietą? Przez lata całe moja Irena prowadziła życie samotne w domu, mając męża tylko wieczorem, zdala od ojczyzny, zdala od matki, bez dzieci. Brak dzieci w małżeństwie jest wielkiem usprawiedliwieniem... Macierzyństwo to racya bytu kobiety; jej obowiązek, jej radość, jej obrona... Tak mnie jak i tobie, kochany Ryszardzie, brakło dziecka!..
Fénigan zerwał się wściekły. Wiedział aż nadto dobrze o tem, co mu mówiono w tej chwili. Lidya dosyć się narozpaczała z tego powodu. Ale pochłonięty myślą o zemście, niezdolny uznać słuszności takiego rozumowania, rzekł zjadliwie:
— A więc, zdaniem pana, to, co się nam zdarza jest zupełnie w porządku, żona dobrze robi, oszukując męża?
— Nie! chcę tylko, żeby była obrona i żeby wysłuchano przed potępieniem.
— Kobieta znalazła najlepszy sposób obrony dla siebie, zmyka, — odparł Ryszard z uniesieniem.
Staruszek, mrugając sprytnemi oczyma, zmusił go łagodnie, by znów usiadł przy nim.
— Tak, odchodzi... A czy to nie godniej, niż gdyby została, kłamiąc i ukrywając się? To postawienie się po za obrębem prawa społecznego i światowego, czyż nie jest lepszem niż występek uprawiany bez niebezpieczeństwa i skandalu? Powiem więcej: nieobecność żony ułatwia możność bronienia jej sprawy wobec samego siebie, przyjrzenia się dobrze jej nieszeczęściu i własnemu, przygotowania się do wielkiego dnia przeprosin i przebaczenia.
— Janie przebaczę nigdy, — syknął Ryszard przez zaciśnięte zęby.
Staruszek potrząsnął głową.
— Tak się panu zdaje, bo dręczy pana jeszcze ta straszna — choroba zazdrości, na którą cierpiałem tak samo jak pan, a z której wyzdrowiejesz jak ja.
— Wyzdrowieję, gdy przestanę kochać.
— Mylisz się pan. Zazdrość to nie to samo co miłość; wynika z niej, niewątpliwie. Czujemy to po rozkoszy, jaka przyłącza się do najstraszniejszych spowodowanych przez zazdrość cierpień... O, Boże, gdy przypomnę sobie radość, jakiej doznawałem, zmuszając żonę moją do wyznania, że myśli o swoim malarzu, że go kocha nadewszystko. Konałem z bólu, a sprawiało mi to dziką uciechę... Niemniej jednak miłość może istnieć bez zazdrości, która jest jakby jej gorączką, jej szałem. Szałem wynikającym niekiedy bardziej jeszcze z pychy, niż z namiętności. „Czy to możliwe?.. inny piękniejszy, bardziej kochany, niż ja!“ Dowodem; że zazdrość jest uczuciem po za obrębem miłości, niezależnem od niej, to fakt, iż miłość objawia się wszędzie jednakowo, na Wschodzie jak na Zachodzie; gdy tymczasem zazdrość mieszkańców Wschodu niepodobna jest do naszej. Tak naprzykład Arab nie zna zazdrości o przeszłość, najsmutniejszej może, najbardziej trawiącej. Znałem w pobliżu Orleansville kaida, który z pomiędzy czterech swoich żon kochał najwięcej jedną, piękniejszą coprawda niż inne, Baję, dawną tancerkę i kurtyzankę. Zakochany roumi nie przestałby na dzień jeden, na jedną godzinę dręczyć tej nieszczęśliwej wybrykami jej wstrętnej młodości. Mój kaid, przeciwnie, bardzo obojętny na tę minioną przeszłość, skoro ją znał i umyślnie zapomniał, był jednak taki szalenie zazdrosny, że gdy Baja pozwoliła sobie na lekki flirt, jak wy mówicie, z jednym z tłómaczy w armii, pokiereszował jej bez litości twarz i szyję kandżarem. Kobieta cudem uszła śmierci, a kaid skazany został na pięć lat pokuty w Ajaccio; ztamtąd pisywał regularnie do brata, mającego obowiązek pilnować jego żon i jego mienia, a każdy nagłówek listu, zamiast, nieodzownej formuły arabskiej la Allah il Allah, zawierał zawsze to samo zlecenie: czuwaj nad Bają. Dowód, że zazdrość jego nie stępiała.... Patrz pan, wielki mąż, którego imię dali mu rodzice, bardzo źle zastosowane, poverino, bo nie miałem w sobie nigdy nie bohaterskiego. Napoleon, prawie Arab z pochodzenia, miał zazdrość wschodnią. Jego listy do Józefiny wykazują, że nie niepokoił się bynajmniej jej strasznie burzliwą przeszłością, gdy w życiu obecnem wszystko nasuwało mu podejrzenia i dręczyło go... Zapamiętałem odpowiedź, jaką ta sama Baja, o której panu mówiłem, dała prezesowi sądu, gdy jej zapytał dlaczego była taka zalotna, mając takiego zazdrosnego męża. „Żeby się nauczył lepiej mnie pilnować,“ odpowiedziała spokojnie. Iluż to mężów, w istocie, nietylko nie pilnuje żon swoich ale wystawia je na niebezpieczeństwo przez próżność, przez lekkomyślność albo niezręczność! Ten malarz, który mi ukradł moją żonę, czyż to nie ja poszedłem po niego, wprowadziłem go do nas? A ty, kochany sąsiedzie, czy jesteś pewny, żeś zawsze dobrze pilnował Baji?
W tej chwili ukazała się w małej zagrodzie stara zniszczona sutanna wikarego, pośród pszczół i malców na długich łodygach. Przechodząc, ksiądz Cérès, góral z Ariège, rzeźki, pomimo wieku, z głową okrytą gestemi, białemi włosami, ukłonił się bardzo pokornie.
— A niech ksiądz wikary nie zapomni, że jemy razem śniadanie, — rzucił mu stary Mérivet.
Gdy zaś ksiądz oddalił się tak, że nie mógł go już dosłyszeć, rzekł do Ryszarda:
— Oto człowiek, oto ów święty, który mnie uzdrowił, ocalił.
— Jakto, ksiądz Cérès? — spytał Ryszard, który od dziecka, od lekcyi katechizmu, znał wikarego i traktował go trochę z góry, bo biedny ksiądz nie był przyjmowany w zamkach, ani w domach mieszczańskich, — uważano, iż jest zanadto ekscentryczny, niestarannie ubrany, że ma ręce wątpliwej czystości.
— Tak, ten cudowny ksiądz uporał się z moją pychą... Wiem co mówią o księdzu Cérès w urzędowych zakrystyach; ale gdy pan wejdziesz do małej parafii, a musisz się pan raz na to zdecydować, zrozumiesz dlaczego wziąłem na zastępcę proboszcza tego prostaka o jasnych oczach, niedbającego o drobiazgi życiowy gdy usłyszysz jak mówi Ojcze nasz... ma on sposób mówienia „jako i my przebaczamy naszym winowajcom,“ który cię poruszy do głębi, uzdrowi cię, jak mnie uzdrowił.
— Są obelgi, których się nie przebacza, rany, które się nigdy nie goją, — odparł Ryszard głucho. — Człowiek znieważony mści się i uderza. Jestem za Shakespearem, przeciw Chrystusowi.
— Ach! tak, Shakespeare, Otello... Czytałem to, bom chciał się nauczyć, dowiedzieć, gdym był chory; ale on nic nie rozumie, ten wasz Shakespeare. Jego Otello to nie człowiek zazdrosny, to Murzyn, południowiec, namiętny, brutalny, nic więcej. Gdy zazdrość kogo ogarnie objawia się tem, że najłagodniejszego zamieni w okrutnika, wtajemnicza nagle najniewinniejszego we wszelką rozpustę, nadaje aniołom, dziewicom szatańską wyobraźnię i uczy wszystkich haseł zepsucia. Żeby Otello stał się prawdziwym, trzeba było, żeby weszła w niego, zamieszkała w nim zawistna i przewrotna dusza Jagona, jedynego istotnego zazdrośnika w całej sztuce... Genialny to pomysł, że autor zrobił z Otella Mulata, że nadał mu niższość rasy, brzydotę, kalectwo. U kalekiego kochanka zazdrość wydaje się naturalną; mniej się tłómaczy u męzczyzny, zbudowanego jak ty, kochany sąsiedzie.
Ryszard uśmiechnął się smutnie, — wszak i on był dotknięty kalectwem; ta nieśmiałość, z którą przez tyle lat małżeństwa nie mógł się uporać. Raz tylko, raz jeden w ciągu lat ośmiu ośmielił się kochać żonę z taką namiętnością, z jaką jej pragnął, i to jeszcze był wówczas podchmielony. A tymczasem tamten, ten młody potwór, wynalazca palących słów, świadomy wszystkich pieszczot... Ach! jakąż oni rozkoszną podróż poślubną odbywać muszą... Zerwał się gwałtownie i wykonał ruch jakgdyby chciał odepchnąć, wyrwać z oczu jakieś straszne widzenie.
— Dokąd pan idziesz?.. Ryszardzie!..
— Nie... nie... zawsze widzieć to samo, niepodobna. Już nie mogę. Żegnam pana... Żegnam...
Wyrzucił te wyrazy głosem ochrypłym i popędził, jak szalony, gościńcem. Stary Mérivet pozostał zadumany, zaniepokojony nieco tem nagłem odejściem, zapytując siebie, czy wszystkiemi swojemi staremi opowieściami, swojemi rozprawami o zazdrości nie podrażnił biednego męża, zamiast go uspokoić. Śród ciszy i upału w małej zagrodzie, gdzie brzęczenie pszczół wydawało się drganiem światła nad kobiercem niebieskich, różowych, lilawych, purpurowych maków, poczciwiec wstawał po chwili, całkiem oszołomiony, gdy nadjechał brek pełen osób, jasnych tualet, jaskrawych parasolek. Kościół z białego kamienia, ponad którym wirowały synogarlice, stary pan z różową wstążeczką w butonierce, zamykający z poważną i troskliwą miną właściciela kratę, zaintrygowały przejezdnych, którzy się zatrzymali.
— Czy można zwiedzić? — zapytała z breku właścicielka jednej z najbarwniejszych parasolek.
Pan Mérivet uśmiechnął się, bardzo zadowolony.
— Zwiedzić? Poco? W kościele nie ma nic ciekawego, ale co niedzielę, o godzinie dziewiątej, mamy mszę i kazanie, i zapewniam, że msza naszej małej parafii nie posiada sobie równej.
Ukłonił się, i wszedł do domu, po drugiej stronie drogi, nasłuchując z dumą ładnego głosu kobiecego, który z wysokości breku czytał głośno napis na kamieniu:

Napoleon MÉRIVET

Kawaler orderu Świętego Grzegorza Wielkiego

Zbudował ten kościół...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.