<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
DZIENNIK KSIĘCIA.

Wielmożny A. W. de Vallongue
Kollegium Stanisława.

Pomiędzy dwiema bitwami, zrozpaczony, jak ktoś co doznał porażki i zaczyna się do tego przyzwyczajać, piszę do Ciebie ze starego młyna, głównej kwatery naszej armii. Sądziłem, jakem Ci to doniósł w ostatnim liście z Grosbourga, żem się pozbył nieznośnej pańszczyzny wielkich manewrów i zabierałem się właśnie do rozkosznego flirtu z dwiema Żydóweczkami z sąsiedztwa, dwiema siostrami: jedna młodziutka mężatka, a druga zaręczona; łapały się już ślicznie obie na jedną wędkę, gdy nagle depesza mego kuzyna de Boutignana zmusza mnie do szybkiego powrotu na moje miejsce w sztabie głównym. „Rozkaz wyższy!“ powiedziało mi to stare bydlę, mrugając jedynem okiem jakie mu pozostało, i nie mogłem się dowiedzieć nic więcej, bo Boutignan zawsze boi się skompromitować. Mój mały palec wszakże mówi mi, że i tym razem książę jenerał, mój ojciec, spłatał mi znów złośliwego figla. Może uważał, że obecność moja w Grosbourg rozsiewała za dużo młodości i wesela dokoła jego fotelu kaleki. Wiesz, że po bardzo dużej poprawie nastąpiło znów pogorszenie nagłe i znaczne. Lekarze przypisują tę recydywę upadkowi z konia; ale ja byłem przy nim i widziałem jak zesunął się z siodła, już rażony ponownym atakiem apoplektycznym. Dla mnie zatem, choroba jego ma całkiem inną przyczynę. Kochał panią F... i żywił, pewien jestem, nieokreśloną nadzieję, że ją jeszcze kiedy dostanie. Wiadomość o jej samobójstwie musiała nim wstrząsnąć gwałtownie. Tak, mój drogi, nieszczęśliwa kobieta, dowiedziawszy się, że zrywam, wpakowała sobie kulę tuż pod serce. Była umierająca przed tygodniem; od tej pory jestem bez wiadomości. Ale wyobraź sobie minę pana Aleksandra, który miał misyę uregulowania rachunku za zerwanie, gdy zastał przy łóżku konającej... zgadnij kogo?.. Matkę męża, własną teściową pani F... W jaki sposób znalazła się przy niej? Te dwie kobiety nienawidziły się wzajemnie. Czy i mąż był tam także? Wiem tylko tyle, że wyrzucono za drzwi pana Aleksandra razem z jego propozycyami pieniężnemi, za co księżna nie rozgniewała się bynajmniej, a mój ojciec, z powodu tego samobójstwa, napisał do mnie list katafalkowy i sentymentalny, jak wale z roku 1845-go.
Moja miłość ma być nieszczęściem tej kobiety? Nie wierze, stanowczo. Zabiła się na przekór, z nudów, bo nie wiedziała jak znieść przykrości życia. Gdybym miał na karku dziesięć lat więcej, czuję, że byłbym zdolny do tego samego, i to dla mniej ważnego powodu, zwłaszcza, gdyby owe dziesięć lat były podobne do tych kilku tygodni, jakie przebyłem teraz w pułku. Nie dlatego, żeby rzemiosło mnie męczyło; jako sekretarz i kuzyn pułkownika, syn mego ojca, i sam książę, uwolniony jestem od wszelkiej służby i mógłby ziewać przez cały dzień na łóżku w pokoju, który sobie wynająłem, a z którego mam najpiękniejszy widok na Melun.
Ale, mieszkając w Melun, co robić? dokąd iść? z kim? Oficerowie, których widuję przy stole w koszarach, gdy mnie mój kuzyn, Boutignan, zaprasza na taki wspólny obiad, prowadzą rozmowy żakowskie. Bo to też i w większej części żaki. Zamknięci przez lat dziesięć w obrębie dziedzińca lyceum albo klasztoru, wyszli ztamtąd jedynie po to, by wstąpić w charakterze pensyonarzy do Saint-Cyr lub do Saumur, a później przejść do koszar, czyli zaledwie zmienić więzienie. Nie znają wcale życia, bawią się staremi sztuczkami, zachowali owo „wyśmiewanie się z pułkownika,“ które było w ich dzieciństwie „wyśmiewaniem się z profesora.“ Oprócz kilku ambitnych, którzy kują i mordują się przy lampie, małych Bonaparcików bez gwiazdy, w drodze do Elizeum, wszyscy tylko marzą o tem, żeby wykręcić się od ćwiczeń, od nauki, umknąć do Paryża i puszczać się.
Anegdotki ich, to wspomnienia ze szkoły albo z koszar. Bardzo niewielu z nich było na wojnie. Po obiedzie niektórzy opowiadają z najeżonym wąsem okropne przygody, sypiąc „tam do lichami“ i piorunami; a napadało ich tam! a nadostawali się... niema cala na ich dolmanie, któryby nie był postrzępiony, stratowany... Potem, przysłuchując się lepiej, przekonywasz się, że chodzi nie o bitwę, ale o silną ulewę, jaka ich zaskoczyła w któryś dzień Nowego Roku albo 14-go lipca, gdy byli odkomenderowani do eskortowania prezesa senatu lub ciała prawodawczego. Nie brali udziału w innych wyprawach i żałują tego. I ja także, bo zapytuję siebie, czy ci wszyscy szlachcice, znakomici do eskorty i parady, są w istocie wojownikami i jak zachowaliby się na polu bitwy. Odważni, do licha! każdy Francuz, gdy czuje, że na niego patrzą, jest odważny. Ale czy to ludzie z charakterem stanowczym czy wobec ognia zdolni są do czynu nagłego a rozważnego? To kwestya. Trzeba spojrzeć śmierci w oczy, by odpowiadać następnie za swoją zimną krew, zamąconą przez sytuacyę i okoliczności. Ojciec mój opowiadał mi, że pewnego dnia na Krymie, niosąc pieszym strzelcom rozkaz marszałka Bosquet, którego był adjutantem, w chwili gdy miał opuszczać schronienie bardzo bezpieczne i wyruszyć w drogę, uczuł nagle ociężałe lenistwo w nogach i wstał jedynie, — z jakim mozołem! — pod wpływem przenikliwych i drwiących spojrzeń kolegów, którzy zaczęli uważać, że zwleka za długo. Te kilka chwil uważał za najstraszniejsze w swojem życiu. Wspominał mi także o jednym z kolegów, dowódcy szwadronu strzelców afrykańskich, znanym z nieznośnego kurczu, jaki go chwytał ilekroć zabębniono do ataku. Miał on w olstrach butelkę czystego absyntu, którą wychylał jednym haustem i potem rzucał się naprzód, bo mógł się bić jedynie będąc pijanym jak bela.
Ach, te smutne nerwy, które niebezpieczeństwo u jednych gmatwa i rozdrażnia do szału, a uspokaja i doprowadza do porządku u innych! Owej nocy, kiedy rozbił się mój biedny „Bleu-Blanc-Rouge,“ miałem na pokładzie doktora Engla, bardzo wybitnego entomologa, towarzysza Emina-baszy; miał wylądować w Port-Mahon, gdzie zamierzał studyować miejscową florę. Ten człowiek, myśliwy, awanturnik nauki, który spotykał się ze śmiercią setki razy i to pod najstraszniejszemi postaciami, oszalał ze strachu na widok wody, zalewającej most. Szlochał, ryczał, że nie chce umierać, skakał do gardła ojcu Nuittowi, który wreszcie kazał go przywiązać do pokładu tak, że nieborak poszedł na dno skrępowany, jak na stolnicy. I gdy człowiek tej miary umysłowej co Engel uległ takiemu rozprzężeniu moralnemu, mój stewart, skulony w kącie mostu ze swoim imbrykiem i lampką spirytusową, słuchając bulgotania nadpływającej wody i trzasku przepierzeń w kajutach, zajęty był jedynie myślą przygotowania mi ostatniej filiżanki gorącej herbaty przed daniem ostatecznego nurka. On jeden wprawdzie został razem ze mną uratowany; ale do samego końca zachował spokój i zimną krew, i to najnaturalniej w świecie, gdy ja się starałem.
Jeden z niewielu kolegów, u jakich tu bywam, to porucznik rezerwy, który uzyskał na własną, proźbę pozwolenie pozostania w pułku po manewrach i odbycia dodatkowego okresu służby. Jakież to jednak istnieją szczególne upodobania! Ten ma namiętność do rzemiosła żołnierskiego; lubi odbywać służbę, być posłusznym, karność, stopnie. Jest zresztą synem jednego z naszych gajowych, którego kłusownicy Sénartu przezwali „Indyaninem.“ Zwracam uwagę Twojej filozofii na tę dziedziczność służalczości wojskowej, której nie uniknął ten wielki, tęgi chłop, starszy subjekt w oddziale jedwabiów w jednym z karawanserajów handlu paryskiego.
Znasz ten zdrowy apetyt ciurów obozowych, który w człowieku głód budzi przez sposób, w jaki krają sobie kawałek chleba, nabierają na koniec noża kęs mięsa albo sera w kwadrat ukrajanego; porucznik Sautecoeur wywiera na mnie takie wrażenie. Mógłbym polubić życie wojskowe, patrząc na jego zamiłowanie do tego życia, na uciechę, z jaką wykonywa najniedorzeczniejsze roboty. To dusza ordynansa i chorążego. Płacze, czytając wiersze Deroulédea i wpada w zachwyt wobec dobrze wyczyszczonych guzików munduru. Gdyby nie stary Indyanin, którego jest dumą, gdyby nie młoda żona, którą ubóstwia, jakżeby on puścił swoje jedwabie i umknął do Tonkinu, do Senegalu wprawiać sobie rękę na żółto i czarnoskórych, w oczekiwaniu wielkiego dnia! Ale ojciec jest całkiem pijany, gdy spaceruje, wsparty na ramieniu syna w mundurze oficera dragonów; a gdy młoda żonka, szczuplutka, brzydka, a nęcąca jak grzech, Paryżanka, przyjeżdża do Melun do męża na śniadanie, mój porucznik ma ci takie oczy, że nie pozwoliłbym mu się zbliżyć do prochowni. Łatwo zrozumieć, że waha się wyjechać do Dakaru. Ja sam, od śniadania, jakie ofiarowałem młodemu małżeństwu nad brzegiem Marney i dyalogu mego buta z trzewiczkiem cienkim i nerwowym, a bynajmniej nie dzikim, mam zamiar odbywać częstsze wycieczki w stronę pustelni, gdzie żona mego porucznika spędza część roku, pielęgnując swoje wątłe płuca w sąsiedztwie jedliny. Tymczasem przygrzewam męża, który miał już dla mego nazwiska taki szacunek bałwochwalczy, że konać ze śmiechu. Jeśli mnie kiedy znajdzie u swojej żony, zmartwienie jego będzie złagodzone przymieszką dumy.
Oprócz tego typowego człowieka, nie zawiązałem stosunków z nikim w pułku. Zauważyłem, o mój filozofie, że krawiec bardzo tłusty, robi ci kamizelki, które na tobie wiszą, że modny portrecista, mający duży nos, usiłuje nadać go wszystkim swoim modelom. Taki sam objaw subjektywności sprawia prawdopodobnie, że u wszystkich moich kolegów, rekrutów czy dawniejszych żołnierzy, widzę tę samą twarz zaspaną i posępną, czytam na niej słowo „Nudzę się śmiertelnie,“ konjugowane we wszystkich czasach, we wszystkich trybach. — teraźniejszym, przyszłym, czynnym i biernym. Czy to wynik służby obowiązkowej? Czyżby młodzież francuska, skutkiem jednostajności jarzma wojskowego, zatraciła resztki zapału i inicyatywy, jakie jej pozostały? Jakkolwiekbądź, ci dragoni 50 pułku nie wyglądają na ludzi, którym jest wesoło i którzyby myśleli o czemkolwiek. Sautecoeur to idyota; ale on przynajmniej wierzy w życie, porusza się, działa, zwłaszcza w tej porze wielkich manewrów.
Gdy otrzyma rozkaz udania się na zwiady, nie śpi, nie je, trzyma ciągle w pogotowiu ludzi i zwierzęta. Zdaje mi się nawet, że skutkiem zbyt skwapliwego czuwania nad nieprzyjacielem i śledzenia go, pokrzyżował plany naszych jenerałów, dwóch spokojnych ojców, którzy nie lubią wstawać rano. Obiega w sztabie głównym zabawny dosyć rysunek, przedstawiający ich obu jako starych inwalidów, grających spokojnie w kręgle i odpędzających laskami dużego psa z napisem na obroży: „Służba wywiadowcza,“ który szalonemi skokami przewrócił wszystkie kręgle. Przypisują karykaturę żołnierzowi z mojego szwadronu, Paryżaninowi, niejakiemu Brissacowi, długiemu blondynowi, z wąskiemi ustami i zamglonem spojrzeniem. Jest on jednorocznym ochotnikiem, a chcąc się uwolnić od pańszczyzny zrobił bardzo udatny portret kredkowy pułkownika, i zaczynał mój w młynie, w wysokim pokoju o maleńkich okienkach, pełnym worków zboża, gdy jeden z kolegów przerwał nam: „Brissac, prędko, wołają cię do pułkownika; są u niego dwaj panowie z Paryża.“
„Jestem zgubiony,“ zawołał głośno nieszczęśnik, blednąc jak chusta, i pochwyciłem spojrzenie, jakie rzucił na okienka, zbyt wąskie, by mógł się przez nie wymknąć. Myśleliśmy, że chodzi o jego karykaturę z grą w kręgle; ale wieczorem kuzyn mój objaśnił mnie, że to sprawa ważniejsza. Należąc do bandy fałszerzy Brissac oddawna rysował z nieporównaną zręcznością wzory podrabianych banknotów. Między bankiem a nim toczył się jeden z tych pojedynków zaciętych i tajemniczych, ukrywanych starannie przed publicznością; wszystkie nowe płyty, nowe komplikacye w rysunku, w odbijaniu były niezwłocznie wykrywane i naśladowane. Brissac w ten sposób miał zawsze dużo pieniędzy i mógł opłacać zachcianki bardzo pięknej istoty. Pułk o tem tylko mówi...
Ja zaś mam ciągle w myśli nagły poryw, który postawił na nogi tego wysokiego chłopa i jego spojrzenie ku okienkom. Co tam było życia w tym ruchu i w tych oczach, ile on spotrzebował materyału opałowego w przeciągu jednej sekundy! Ach! Vallongue, czemże musi być życie dla takiego łotra, jakiej to wartości nabierają najpospolitsze rzeczy! List, który otrzymuje, pukanie do jego drzwi, spojrzenie, rzucone mu na ulicy, sam widok tej ulicy, domu, z którego może czyhają na niego, schody, przez które trzeba będzie uciekać, wszystko dla niego jest zajmujące, roznamiętniające. Ani chwili nudy. Wszystkie zmysły zaostrzone, wszystkie nerwy pobudzone. Jakim smacznym musiał mu się wydawać kieliszek dobrego wina, jaką rozkoszną noc miłosna, która mogła być zawsze jego nocą ostatnią. Nie licząc już, że te przekroczenia prawa budzą w kobiecie frenetyczną potrzebę uległości i poświęcenia. Słuchaj, mój drogi, przeżyć tak kilka lat w skórze Brissaca, czyby Cię to nie nęciło? To przestępca, tak, wiem dobrze. Ale jego przestępstwo jest prawie idealne, bez broni, bez gwałtu, ani brudne, ani okrutne; to ładna robota suchym rylcem, wieczorem, przy lampie, wobec pięknej dziewczyny, bardzo wytwornej, która ułatwia i poetyzuje pracę. Jakaż różnica między tamtem życiem, a tem, jakie my prowadzimy, Ty i ja! Czekam Twojej odpowiedzi na tę kwestyę, mój filozofie.
Wspominałeś mi kiedyś o słowach pani de Lougueville, o tem strasznem wyznaniu kobiety o kobietach, że, by kochać całkowicie muszą, trochę pogardzać. Tem możnaby wytłómaczyć upodobanie niektórych, od góry do dołu drabiny społecznej, dla męzczyzn takich jak Brissac. Oto co w tej kwestyi opowiadał tego lata w kółku męskiem na tarasie w Grosbourgu pewien znakomity muzyk, członek Instytutu: „Miałem lat dwadzieścia, — mówił. — Biedne dzikie zwierzątko, zabrane z balu na Montmartre zapytało mnie pewnego ranka: „A czem ty jesteś?“ Wmówiłem w nią, że jestem subjektem fryzyerskim z ulicy Du Bac. Dość było spojrzeć na mnie i na moją grzywę w tej izdebce umeblowanej łóżkiem żelaznem i fortepianem, żeby odczuć całe nieprawdopodobieństwo tego; ale miałem do czynienia z istotą najbardziej zepsutą i najłatwowierniejszą, najpotworniej naiwną, jaka kiedykolwiek wyszła z balu bulwarów zewnętrznych. Przyniosłem jej kilka buteleczek perfum, parę słoików pomady i mydeł zielonych, powiedziałem, że je skradłem memu pryncypałowi i to przekonało ją do reszty. Ośmielona niskością mojego zawodu przychodziła do mnie często, a ja bawiłem się oczernianiem przed nią własnej mojej osoby najdziwaczniejszemi, najstraszniejszemi zwierzeniami. Uprawiałem nikczemne rzemiosła, byłem złodziejem, sutenerem, i gorzej jeszcze, znano mnie w dzielnicy pod nazwą pięknej Cezaryny. Zabawka ta mogła się źle skończyć, ale ja, w swawoli swojej, widziałem tylko oszołomienie tej ładnej ladacznicy, żarłoczne upojenie, z jakiem rzucała się na moje usta, po owych okropnych zwierzeniach, które wyrywały mi się niby pod wpływem miłości, a wzamian za które otrzymywałem inne, trochę mniej wstrętne, ale jednak djabelnie pieprzne, oraz rady czułe, macierzyńskie: „Strzeż się, mój kiziu, nie daj się złapać...“ Miłość jej pełna była opiekuńczego, pobłażliwego współczucia. Pocieszała mnie, uspakajała moje wyrzuty sumienia, — bo miewałem je niekiedy; byłem taki młody. Wówczas biedna dziewczyna tuliła moją głowę oburącz, ocierała moje oczy pocałunkami, ciepłym jedwabiem swoich rozplecionych włosów, albo w porywie uczucia i idealizmu usiłowała wydobyć mnie z kałuży materyalistycznej, w której tarzałem się zajadle podczas tych nocnych zwierzeń: „Jednak czujesz przecież niekiedy, mój mały, że masz duszę, no, co, — powiedz?“ I trudno sobie wyobrazić jakie chwile, jakie sytuacye wybierała, by mi prawić swoje kazania idealistyczne.“
Ów szczególny stosunek naszego akademika trwał z jakie trzy czy cztery miesiące; i ten człowiek, który wzbudzał takie szalone namiętności, jakie znane są tylko w muzyce, zapewniał, że nigdy nie czuł się tak gorąco kochanym, nigdy nie przeniknął tak do głębi całej istoty kobiecej jak przez te kilka miesięcy. Biedna dziewczyna spowiadała mu się z najtajniejszych myśli, ze wszystkich zakulisowych sprawek swego niecnego rzemiosła, swoich porażek i powodzeń, z wybiegów wzbudzających obrzydzenie; a zwłaszcza ze swej szalonej obawy przed policyą. On w dalszym ciągu grał rolę nikczemnego przestępcy, zakłopotanego niekiedy, gdy chciała go zmusić do przyjęcia od niej pieniędzy, by mu przeszkodzić w wykonaniu „zbyt grubego kawału.“ Poczem nagle znikła, nie odpowiedziała już na żaden list, uciekłszy ze swojego pokoju umeblowanego na Montmartre. Czy zrozumiała, że drwił z niej, czy też zdjął ją strach, żeby jej nie skompromitował i żeby jej nie zaaresztowali wraz z nim? Mniejsza o to zresztą... Brissac interesuje mnie teraz nadewszystko, jego egzystencya budzi we mnie zazdrość wobec mojej, takiej płaskiej i martwej... Żyć, och! żyć....
Któregoś dnia, siedząc w zamkniętym wagonie, obserwowałem owad, komara, który chciał wyfrunąć, a czując niewidzialnę zaporę obijał się zaciekle, nieustannie o szybę; tłukł się o nią całem swojem drobnem ciałem, wyprężonem, drżącem, uderzając łebkiem naprzód, z wysuniętem żądłem, i to przez dwie godziny drogi, aż do Melun. A ja podziwiałem tę frenetyczną efemerydę, która, mając takie krótkie życie, spędzała tych kilka chwil na buntowaniu się przeciw swojemu więzieniu, przeciw temu pospolitemu duszeniu się w wagonie pierwszej klasy...
Jakże my mamy się ztamtąd wydobyć, Vallongue? jak umknąć z naszego pociągu prywatnego? Zapomocą przestępstwa, jak Brissac, czy też szalonego czynu, jak ta nieszczęśliwa w Quiberon? Ja się z niego wydostanę, to pewna, ale kiedy? w jaki sposób? Ach! gdyby sny się sprawdzały... Posłuchaj jaki sen dręczył mnie nocy ostatniej. Wprost młyna, śród pola buraków, żołnierze inżynieryi, kopiąc rów pod szańcami, wydobyli wielką księgę, z czerwonemi brzegami okrytemi pleśnią, rojącą się od białych robaków i mrówek, i przynieśli nam ją we dwóch na stół, gdzie sztab główny kończył śniadanie. Nazywała się ona „Księgą świata i zawierała drobnym drukiem elzewirowym, bardzo gęstym, biografie wszystkich obecnych mieszkańców ziemi, ich nazwiska, imiona, główne rysy ich życia od pierwszego dnia do ostatniego.
„Przepraszam panów... najpierw ja...“ mówił pułkownik, odsuwając nas ręką, w której trzymał zapalone cygaro. I gdy nas jakich dwudziestu dreptało dokoła niego, on przerzucał wielką księgę, bardzo spokojny, mrużąc swoje małe oko; ale zamiast pośpieszyć do własnej litery, do własnego nazwiska, szukał naszych, jakgdyby się obawiał dowiedzieć swego losu. Wszyscy po nim okazali tę samą słabość, nie mając odwagi spojrzeć na własną stronicę biograficzną. Jako prosty dragon byłem ostatnim z kolei, zawołałem więc zniecierpliwiony: „Panowie, spojrzyjcie też pod Ołomuniec... W jakim wieku i w jaki sposób umrę?“ Jakże mi serce biło za każdą przewróconą kartką! Nareszcie pułkownik zaczął czytać swoim głosem urzędowym: „Karol-Aleksy Dauvergne, książę Ołomuniecki.,.“ poczem przerwał, gdy wszyscy nagle pobledli i zaczęli wychodzić z sali po jednemu, nie patrząc na mnie, zostawiając mnie samego z wielką księgą zamkniętą na stole. Wściekle zaciekawiony otworzyłem ją, odszukałem mego nazwiska i próbowałem czytać. Ale wyrazy zlewały się, spiętrzały, całkiem nieczytelne; okropny był ten zamęt wierszy i liter na stronnicy mego przeznaczenia, gdzie wszystko było wypisane a nic nie było czytelne...
Dzwonią, by siadać na konia, Vallongue, nieprzyjaciel się zbliża, spodziewano się go dopiero pojutrze. Musi wtem być znów jakaś sprawka porucznika Sautecoeur. Bywaj zdrów, filozofie.

CHARLEXIS.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.