<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
W PRZYTUŁKU.

W pięć tygodni po wyjeździe pani Fénigan z kuzynką Elizą, mały omnibus kolejowy, jadący śród białej listopadowej mgły porannej, zatrzymał się przed zamkiem Uzelles. Dzwonek u kraty odezwał się dwukrotnie, dźwiękiem, jakby przez mgłę stłumionym; za drugim razem dopiero Rozyna Chuchin, jej stary ojciec i stangret, raczący się w izbie ogrodniczki smaczną kawą ze śmietanką i ze świeżem masłem, przybyli wszystko troje do bramy w samą porę, by ujrzeć wysiadającą panią Fénigan otuloną i zaspaną, jak po długiej nocnej podróży.
— Rozyno, łóżko, jestem nieżywa... — rzekła, przechodząc przez dziedziniec i nie widząc przerażenia wszystkich ani szeregu dymiących kubków na stole w izbie, od której drzwi zostawiono otwarte.
Musiała być bardzo zmęczona. Stopniowo wszakże ciepła temperatura w pokoju i wygody, do jakich przywykła, przywróciły jej tyle sił i życia, że mogła zadać kilka pytań Rozynie, która pomagała starej pokojówce.
— I cóż pan Ryszard?
— Pan Ryszard jeszcze nie wstał... Czy pani chce, żebym poszła go uprzedzić?
— Nie! chciałam tylko wiedzieć, czy nie zmienił w niczem swego trybu życia.
— W niczem, proszę pani... Nie wychodzi, jedzenie każe sobie przynosić do pracowni, gdzie spędza dnie na pisaniu listów i strzelaniu z pistoletu, przyśpiewując ciągle, jak zwykle... Niekiedy przejdzie się po szpalerze z panem Mérivetem i tyle.
— Mieliście tu pewnie często księdza Cérès? Gdzie tam. Zaraz po wyjeździe pań pokłócił się z księdzem proboszczem o Lucriotów i zawezwali go do biskupa do Wersalu... od tego czasu nie wrócił.
— Biedny ksiądz Cérès... — westchnęła pani Fénigan, tonem łagodnego żalu, do którego przyłączało się rozkoszne uczucie możności wyciągnięcia się na czystej, ogrzanej pościeli własnego łóżka.
Rozyna nie mogła wyjść z podziwu na tę pobłażliwość swojej pani dla wikaryusza żebraków i włóczęgów.
— A więc Ryszard nie wychodził nawet w niedzielę, nawet do małej parafii, żeby zrobić przyjemność swojemu staremu przyjacielowi?
— Kiedy, proszę pani, mała parafia jest zamknięta... Pan Mérivet, po wyjeździe księdza Cérèsa, nie pozwolił, żeby inny ksiądz odprawiał mszę w jego kościele.
— A to szczególna rzecz, — szeptała pani Fénigan, której zadowolona twarz stanowiła uderzającą sprzeczność z udanem zdumieniem, w jakie ją wprawiały te nowiny.
W istocie bowiem, zawiadomiona o wszystkiem listami małego Napoleona, w tej chwili stwierdzała jedynie, kontrolowała.
— A powiedz mi, Rozyno, mój syn nie pytał ci się nigdy gdzie jestem?
— Nigdy... Pan Ryszard wiedział to, co pani powiedziała nam wszystkim, że pojechała wypocząć nad brzegiem morza u pani Elizy.
Rozyna kłamała bezczelnie, z podwójną chytrością chłopki i służącej. Od pana Aleksandra dowiedziała się o nieudanem samobójstwie swojej dawnej pani, o przybyciu tam teściowej, i zdziwiła się, że ta ostatnia przyjechała sama, powrót jej bowiem dowodził wyzdrowienia Lidyi. Wiedziała także, jaka obawa panowała w Grosbourgu, jakie przdsiebrano usiłowania, by tamować nieustające prowokacye Ryszarda; byłaby mogła nawet powiedzieć swojej pani jak pilnie pan Aleksander szpiegował, z rozkazu, korespondencyę jej syna. Ale pani od dobrej chwili wydawała się znużoną i roztargnioną, słuchającą już tylko jednem uchem historyi, które zazwyczaj najbardziej ją roznamiętniały, podobnie jak przestępstwa koszatek i ogrodnika Klemensa.
Kazała sobie przynieść kubek ciepłego mleka, które mało było podobne do tego, jakie pito na dole w izbie, i odesłała Rozynę Chuchin, przenosząc nad jej paplaninę i kręcenie się przed łóżkiem, miłą samotność w tym pokoju pełnym wspomnień, możność ukołysania się melancholią odgłosów jesiennych, odzywających się na tonącym we mgle gościńcu. „Skóry królików... gałgany, żelaztwo do sprzedania!...“ Od lat trzydziestu przeszło słyszała ten sam głos kobiecy, stłumiony i łagodny, roznoszący ową pieśń poranną jedynie podczas chłodnych miesięcy; gałganiarka wiejska bowiem wiosną i latem zajęta była robotą w polu. I pogrążonej w półśnie pani Fénigan zdawało się., że ten oddalający się głos, złączony z rozmaitemi i bardzo dawnemi epokami jej życia, wlecze za sobą szczątki wspomnień i umarłych godzin. „Gałgany... żelaztwo do sprzedania!“ Dwa stuknięcia, szybkie i dobrze znane, odezwały się u drzwi, a na ich odgłos serce jej zakołatało, i przymrużone oczy otworzyły się szeroko.
— To ty, Ryszardzie?.. wejdź.
Rozstali się zimno, pocałowawszy się w powietrzu, bez słowa. Podczas pięciotygodniowej rozłąki nie zamienili ani jednego listu. Teraz jeszcze, patrząc na tę twarz obojętną i surową, na te zagniewane oczy, matka zrozumiała, że niesnaska między nimi trwała ciągle: ale zamiast posmutnieć, uśmiechała się, i, zatrzymując syna za rękę, pomimo jego woli, zmusiła go, by usiadł na krawędzi łóżka, gdyż miała mu dużo, bardzo dużo do opowiedzenia.
— Później, matko, później... teraz jesteś za bardzo zmęczona.
— Nie... skoro cię trzymam, wolę zaraz. Zostań i posłuchaj.
Łagodnym głosem, z prostotą, zaczęła opowiadać historyę swojej podróży do Quiberon: jak po ich strasznej scenie w cieplarni, przyszła jej ta myśl wraz z głębokiem przekonaniem, że wyrzuty syna są słuszne, że dla Lidyi, podobnie jak dla innych, była za mało pobłażliwa, za mało tkliwa, i że powinna spróbować naprawić część złego, którego stała się sprawczynią. Potem opowiedziała swój przyjazd do małej wioski, nieopodal Lorient, gdzie ukrywała się młoda kobieta, a gdzie ona spędziła kilka dni, czekając i pilnując zdaleka, jak nareszcie, wzruszona tem życiem samotnem i pelnem godności, tem opuszczeniem, znoszonem z dumą, zapukała pewnego ranka do żółtego domu, i osłupiała, znajdując Lidyę konającą, w niedoświadczonych rękach lekarza wiejskiego, którego małe nożyki szamerowały, drżąc, jej białą pierś, by z niej wydobyć kulę rewolwerową.
Nieruchomy słuchał Ryszard, z głową spuszczoną i odwróconą, jakgdyby chcąc ukryć wrażenia swoje, z których matka zdawała sobie sprawę jedynie z ręki, jaką trzymała, z tej reki zrazu opornej, stopniowo powolniejszej, a w końcu całkiem oddanej, ufnej i czułej, jak ręka dziecka, tulącego się do matki: „Prowadź mnie, nie puszczaj.“
...Oddawna na pastwę tego nieudolnego weterynarza, Lidya nie byłaby żyła, gdyby na szczęście nie nadpłynęła tam flota, a wraz z flotą chirurgowie, lód, wata karbolowa, wszelkie zbawcze środki antyseptyczne, oddane z gotowością na usługi zranionej, dzięki Elizie, dla której wszyscy oficerowie korpusu sanitarnego byli przyjaciółmi. Tak, tak! Elizie, poczciwemu Czerwonemu Kapturkowi, której nikt nie byłby posądził o tyle miłosierdzia, poświęcenia, dyskrecyi; Elizie, która spędzała dnie i noce przy łóżku swojej rywalki, swojej nieprzyjaciółki i zniknęła z chwilą, gdy Lidya zaczynała powracać do życia i przytomności.
Skoro opuściły ją fantastyczne majaczenia gorączki, pierwsza twarz rzeczywista i żyjąca, jaką ujrzała przed swojem łóżkiem, była twarzą najbardziej znienawidzoną, twarzą tej, którą czyniła odpowiedzialną za swoje błędy, twarzą teściowej. Trzeba było zwracać zdaleka tę duszę zbolałą, zranioną świeżo ostatniem rozczarowaniem, takiem okrutnem, broniącą się od czułości i starań, jakiemi ją otaczano.
„Nie, niech pani da pokój, jestem niegodna... ani pani, ani syn, nie będziecie nigdy mogli zapomnieć. Zresztą, gdybyście wy mi przebaczyli, ja sama sobie nie przebaczę... Chcę umrzeć... Jakiem prawem przeszkadzasz mi umierać, niedobra kobieto?“
Umyślnie szukała słów obelżywych, poruszała piekące wspomnienia, które były niby popiołem ognistym, sypanym na własne rany. Na szczęście nie mówiła do teściowej, ale do prawdziwej matki, mającej serce cierpliwe i pozbawione wszelkiej pychy, a zajętej ciągle myślą: „Należy naprawić zło, jakie wyrządziłam. “
O! jakże ręka Ryszarda drżała teraz i ściskała czule dłoń, która ją trzymała...
...Z dnia na dzień, pod wpływem łagodności i cierpliwości Lidya nabierała coraz więcej ochoty do życia, pozwalała się pielęgnować, jakkolwiek cień posępny pozostał w głębi jej cudnych oczu i upierała się mówić „pani“ do tej, która nigdy już nie nazywała jej inaczej, tylko „moja córko.“ Zwłaszcza buntowała się przeciw upokarzającej myśli o przebaczeniu, i, by pokonać jej opór, trzeba było powrotu pana Aleksandra, przysłanego przez tych ludzi z Grosbourga, dla uregulowania „kosztów zerwania.“
Chora słyszała ze swego pokoju wyniosły i oburzony ton, jakim pani Fénigan odprawiła złowrogiego wysłańca i zalecała mu, aby copredzej zwrócił pieniądze księżnej. „Bo jakkolwiek jest bogatą i skąpą, nie będzie miała nigdy dosyć tych marnych pieniędzy, by okupić szaleństwa i zbrodnie swego syna.“ Czując się pod taką opieką i tak pomszczoną, Lidya, wzruszona do głębi, gdy teściowa powróciła do jej pokoju, wyciągnęła do niej ręce, płacząc: „Dziękuję ci, moja matko.“ Ten wyraz „matko,“ który zdecydowała się wymówić, nawiązał zgodę. Była to już między niemi tylko kwestya czasu, starań, a pani Fénigan z każdym dniem stawała się czulsza, przekonywając się, że Lidya popełniła błąd jedynie pod wpływem buntu i pragnienia niezależności, że było to oszołomienie natury, która, stworzona do wolnego powietrza i przestrzeni, mniemała, że jest zamknięta, uwięziona. Serce takie prawe, takie tkliwe jak jej, mogło zachować o takim okrutnym i zimnym chłopcu, jak Karolek, tylko wstrętne wspomnienie. Nie ma się co obawiać z tej strony ani żalu, ani recydywy; ale myśl podjęcia nanowo normalnego trybu życia, powrotu do domowego ogniska, przerażała młodą kobietę. Stanąć wobec Ryszarda, dla którego była taką złą, taką okrutną... Czy on zdoła zapomnieć kiedykolwiek?.. Pani Fénigan usiłowała ją uspokoić:
— Ale przecież kocha ciebie i żałuje cię, nie przestał cię kochać na jeden dzień.
Lidya potrząsała głową:
— Jeżeliś była tego tak bardzo pewną, matko, to czemu ukryłaś przed nim, że jedziesz do mnie?
Nic zaraźliwszego nad obawę. Widząc bojaźń synowej, pani Fénigan zaczęła również wątpić, a gdy uznała, iż Lidya jest taka zdrowa, że może się obejść bez niej, postanowiła powrócić sama i powiedzieć Ryszardowi: „Oto co uczyniłam. Obudziłam w żonie twojej nadzieję, że będziecie mogli jeszcze żyć ze sobą i być szczęśliwi. Cóż ty na to?“
W pokoju panowała grobowa cisza... Twarz Ryszarda ciągle była niewidzialna, a ręka jego, rozpalona i drżąca, ciągle ściskała konwulsyjnie dłoń matki.
Pani Fénigan powtórzyła raz jeszcze cichutko:
— Cóż ty na to? Czym dobrze zrobiła?
— Och! mamo... mamo... — załkał Ryszard, padając na kolana przed łóżkiem.
Jakkolwiek spodziewała się tego wybuchu wdzięczności, matka promieniała, wynagrodzona za cały swój mozół. Ale zdumiewała ją rzecz jedna, i, zatapiając z rozkoszą dłonie w ostrej, krótkiej czuprynie swego chłopca, zapytywała siebie: „Dlaczego nie żąda odemnie zaraz swojej żony?“ Ogarnął ją niepokój, zmieszanie, ale postępowanie Ryszarda wytłómaczyły jej wnet dwa wyrazy, które wyszeptał, podniósłszy nieśmiało oczy.
— A dziecko?
— Niema dziecka.
— Umarło?
— Nie żyło wcale.
Ryszard zerwał się i padł matce w objęcia.
— Ach! jaką ty mi ulgę przynosisz... Gdybyś ty wiedziała, to dziecko... Ja, który dziecka tak pragnąłem!.. Zbliżenie nie byłoby nigdy możliwe, gdyby ono stało między nami. Czułem to tak dobrze, iż, mimo szalonej chęci ujrzenia jej, nie próbowałem ani razu dowiedzieć, gdzie jest... Och! to dziecko, myślałem o niem więcej jeszcze, niż o niej...
Przyciszonym głosem opowiedział matce jak podczas jej nieobecności, pewnego ranka, o świcie, obudziło go przerażające wycie, jakby zarzynanego zwierzęcia, — wyskoczył z łóżka i rzucił się do okna. Odgłos dochodził z sąsiedniego folwarku, bardzo cichego, budzącego się zazwyczaj śród piania kogutów, wrzasku pawi na grzędach, głuchego ryku wołów w głębi ciepłej obory. Niebawem w tej skardze przeciągłej, bolesnej, której tak przykro było mu słuchać, zmieniającej się chwilami we wrzask, mogący przebić niebo, to znów w łagodne, żałosne jęki, rozróżnił krzyk ludzki, krzyk kobiety i zrozumiał, że to dzierżawczyni, ich sąsiadka, rodzi.
Wielkiem było przyjście na świat tej istoty śród różowawej mgły świtającego dnia, wielką ta skarga kobiety w połogu, zmieszana z odgłosami budzącego się dziedzińca, z porannemi szmerami przyrody; skarga stająca się krzykiem zwierzęcym, mniej jeszcze, wysiłkiem jednego kola olbrzymiej i tajemniczej maszyny w ruchu. I nagle, na myśl, że jego biedna Lidya o tej samej godzinie może przechodzi przez te same katusze, zdjęła Ryszarda straszna rozpacz.
— Ach! gdybyś mnie była widziała płaczącego w oknie... Musiałem być bardzo komiczny... Ale teraz, koniec łzom. I, dzięki tobie, ubóstwiana matko, odzyskam żonę; będę mógł ją widzieć. Dziwię się nawet, żeś jej nie przywiozła. Dlaczego?
— Była jeszcze bardzo osłabiona.
Pani Fénigan odwracała wzrok zmieszana; nie umiała kłamać. Syn jej ciągnął dalej:
— To małe gniazdo Port-Haliguen musi być bardzo ponure w zimie. Widzisz, a gdyby ją tak znów ogarnęły czarne myśli?
— Ależ ostatecznie, ty, niedobry chłopcze, musiałam przecież wrócić. Pisano mi, że się upierasz przy pojedynku, że w Grosbourg nic nie robią tylko czyhają na twoje listy i przejmują je.
I, przyciskając go do serca z najwyższą tkliwością, matka, w poczuciu swej przewagi, śpieszyła z błaganiem.
— Mój Ryszardzie, ty, taki prawy, taki dobry, i nie ulitowałeś się nad tym ojcem, nad tym żołnierzem, zdruzgotanym w pełni sławy, który w swoim fotelu paralityka otrzymuje wszystkie obelgi, wszystkie zniewagi, jakie przeznaczasz jego synowi? Czy można sobie wyobrazić zupełniejszą nędzę? Zmuszony wyrzec się roli ojca rodziny, obrońcy, skazany na tolerowanie małych podłości, zręcznych wybiegów żony, która pilnuje posłańców, przekupuje listonoszów... Nieszczęśliwy człowiek! ależ on kona z rozpaczy, że nie może się bić i umrzeć za swego syna... I tyś się nie dał ubłagać.
Ryszard, wyrwawszy się z objęć matki, chodził po pokoju.
— Tak, wiem, nasz stary przyjaciel powtarzał mi do syta to wszystko i odpowiem tobie to, com jemu odpowiedział, że ci ludzie za wiele mi zrobili złego, bym mógł się nad nimi litować. Wszyscy, syn, ojciec... ach! com ja wycierpiał...
— Cierpiała głównie twoja pycha. Ale matka, która się obawia, żeby jej nie zabito dziecka...
— Częstujesz mnie historyjkami starego Mériveta... — rzekł Ryszard łagodnie. — A jak ci się zdaje, po kimże mam tę pychę, którą mi wyrzucasz?
— Po matce, nie prawda?.. A więc, zrób jak ja, com się jej pozbyła.
— Jakto?
— O! w bardzo prosty sposób... Weszłam do małej Parafii. Nie śmiej się, skutek był cudowny... Wyszłam ztamtąd inną kobietą, mającą całkiem odmienny, całkiem nowy sposób zapatrywania i odczuwania. Dlaczego? nie wiem.
Bardziej wzruszony niż chciał okazać Ryszard odpowiedział lekkim tonem:
— Całe nieszczęście, że mała Parafia świętuje od miesiąca.
A matka, nie spuszczając oczu z syna, rzekła:
— Mówiono mi o tej smutnej przygodzie. Co za niesprawiedliwość względem tego szlachetnego kapłana! Zająłeś się nim, pojechałeś do biskupa? Byłam z tego bardzo rada.
— Naprawdę?.. naprawdę?
Poczciwa jego twarz promieniała radosnem zdumieniem. Wiedząc, że matka jest przyjaciółką proboszcza z Draveil, obawiał się, że niezadowolona będzie, iż udał się do biskupa. Ale potwarz była zbyt nikczemna. Oskarżano księdza Cérèsa, że gdy dał u siebie przytułek starej matce i trzem córkom Lucriota, uwięzionego za kłusownictwo, najmłodsza była jego kochanką!..
— Zrywasz się z oburzenia? Tak, to nieletnie dziecko, z guzami artretycznemi, skrofuliczne, epileptyczne, oto pokusa, jakiej nie mógł jakoby oprzeć się ów człowiek godny uwielbienia, ów święty... Żadnego innego dowodu na to, naturalnie, prócz kilkotygodniowego pobytu pod jednym dachem... I gdy pomyślę, że cała ta wstrętna kampania jest dziełem tego światowego i płochego proboszcza, tego pasożyta stołów bogaczy, których zniewalał do zapraszania swojej gospodyni...
Pani Fénigan, — miała może na sumieniu kilka zaproszeń tego rodzaju, — przerwała synowi z ożywieniem:
— I cóż ci biskup odpowiedział?
— Przysłał mi list pasterski na kilku stronicach, z cytatami z Tertuliana... Ksiądz proboszcz jest wielce szanownym kapłanem, ksiądz wikary dużem, starem, bardzo dobrem dzieckiem... Tymczasem kazali naszemu staremu przyjacielowi odbywać trzymiesięczną, pokutę u Trapistów w Aignebelle, gdy ksiądz proboszcz obchodzi zaniki z petycyą, domagającą się, aby uwolniono okolicę od tego księdza, który kocha i odwiedza tylko żebraków i włóczęgów. Brakuje jedynie twego podpisu i proboszcz czeka na twój przyjazd.
— Niech przyjdzie! już ja go przyjmę.
— Nie podpiszesz?.. — zawołał Ryszard z uniesieniem. — A więc, przyrzekam ci, że jeśli ta hołota z przeciwka da mi pokój, przestanę się nią zajmować.
— Da ci pokój, przysięgam ci. A teraz, daj tę twoją upartą głowę, niech ją jeszcze utulę, i idź sobie, muszę się przespać.
— Dobrze, owszem... Rozumiesz przecież, że Lidya nie może tam pozostać sama.
— Tak, tak... rozumiem, — odpowiedziała matka z uśmiechem, — pomówimy o tem przy obiedzie. Muszę jeden dzień wypocząć. Idź, mój ukochany.
Zamknąć się w pracowni i pozostać tam do wieczora wydało się Ryszardowi niemożliwem, i po raz pierwszy od dawnego czasu, przez bramę w kracie, od strony lasu, tę bramę, która była świadkiem ucieczki Lidyi, wyszedł z mocnem postanowieniem powrócenia dopiero o zmroku.
W tej porze wszakże las nie był już pięknym; wielkie podmuchy wichru i deszcze obdzierały go z ostatnich liści, pokrywając ziemię żółtawym, błotnistym nawozem. Zarośla i głębie ścieżek pozbywały się wszelkiej tajemniczości, perspektywy się zbliżały, a nieskończone okratowanie części, należących do Grosbourga, widoczne zewsząd, nadawało Małemu Sénartowi pozór lasu z drutu. Wraz ze zmianą otoczenia pierzchła orkiestra. Tu i owdzie w krzakach na wyrębie kos, który wydawał się olbrzymi, śpiewał i skakał, jak w klatce, roje wron snuły się nad wierzchołkami, a w dawnych sadzawkach, przepełnionych wodą deszczową, trzepotało się kilka dzikich kaczek, i nosowe ich krzyki rozlegały się śród ciszy, panującej dokoła.
Ale w głowie Ryszarda dnia tego brzmiała olśniewająca fanfara, której, idąc, wtórował swemi zwykłemi basowemi bum... bum... bum..., tylko że były to bum... bum... radosne i szalone, wesołe, jak motyw cały z trylów i rulad, jak pieśń miłości i odrodzenia, która odzywała się dokoła niego, gdy przechadzał się po lesie urojonym, pełnym woni, światła, śpiewu ptaków... Będą więc mogli kochać się jeszcze, tulić wzajemnie w objęciach; zakochanemu jego sercu wszystko wydawało się jeszcze możliwem do powetowania i już nie czuł tego strasznego żaru, tego czerwonego węgla pod sercem, który obezwładniał mu wszystkie mięśnie. Uleczony był z zazdrości, łzy i krew Lidyi obmyły jego ranę...
Kochane biedactwo! Jak ona musiała cierpieć, by dojść do samobójstwa, ona, która tak kochała życie! A po mękach ukrytych, co ją do śmierci popchnęły, co za katusze zniosła następnie, by tej śmierci uniknąć! Kto odpokutował tak okrutnie, nie potrzebował już przebaczenia. Powracała do niego w nowej postaci, oczyszczona przez cierpienie; i rozkoszą będzie złożyć znów głowę na jej ramieniu, odetchnąć tym zapachem dojrzewającej młodości, upajającym, jak woń konwalii i fiołków, co się wydobywa z pod zarośli ku końcowi wiosny...
— Tam do licha! panie Ryszardzie, ćwiczysz pan nogi wczesną godziną... A może śpieszy się panu na śniadanie? W takim razie, niech pan wstąpi na chwilę do Pustelni i przekąsi co z nami.
— Ale synowa wasza będzie może niezadowolona, mój dobry Eugeniuszu.
— O! przeciwnie! Będzie to dla niej rozrywka; raz przecież nie zasiądzie do stołu sama z moją starą gębą.
Indyanin, który wracał ze swojego pierwszego obchodu, z fuzyą przewieszoną przez ramię i królikiem w torbie, przeprowadził Ryszarda przez przeznaczoną niegdyś dla wozów dawną bramę klasztorną, o ciężkich zawiasach, pełną szpar, stoczoną przez robactwo, znajdującą się w głębi dziedzińca, porosłego trawą, na którym odbywała się przed kilku miesiącami uczta weselna syna Sautecoeura. Dwie szynkownie, puste w dni powszednie, i dom leśniczego z hałaśliwą psiarnią zajmowały dokoła tej dzikiej łączki miejsce dawnej Pustelni.
Do izby czystej i jasnej z naiwnemi malowidłami, wyobrażającemi sceny myśliwskie, na ścianach, w której zapijali po kieliszku starej jałowcówki dla zaostrzenia apetytu, weszła synowa Indyanina, starannie uczesana, prawie strojna pomimo wczesnej godziny, ale z zaczerwienionemi oczyma, z twarzą senną i smutną.
Na widok Ryszarda Fénigana, zamiast żandarma lub drwala, którego spodziewała się ujrzeć przy stole z teściem, oczy jej zapłonęły, a chorobliwa jej i wyzywająca twarzyczka stała się ładną, pod wpływem niepohamowanej żądzy wydania się urodziwą.
— A co nie mówiłem panu, — szeptał poufnie Indyanin, osłaniając usta olbrzymią dłonią, gdy zalotna synowa nakrywała śpiesznie stół, muskając siedzących powiewem swoich spódnic, albo ocierając się o nich stanikiem. — Obywatel, pan, byłem pewien, że ją tem rozweselę... A wyobraź pan sobie, że płakała przez całą noc, z powodu kolczyków, które dostała, a które oddałem, bo pod nieobecność mego chłopca..
— A gdzież wasz chłopiec, Eugeniuszu?
— W pułku, panie Ryszardzie, odbywa dodatkową służbę... Warjuje poprostu za rzemiosłem żołnierskiem; a może sobie, przez to zaszkodzić w magazynie, co gorzej zaś także i u żony. Wczoraj właśnie mała powracała z Grosbourga, dokąd ją posłałem z jajkami mrówczemi dla bażantarni, i widzę, że prowadzi się z parą złotych kolczyków w uszach zamiast tombakowych, które jej tylko co kupiłem na jarmarku w Yéres. „Kto ci to dał?“ zapytuję tedy. „Księżna, ojcze.“ Ale ja wiem, że nasza pani nie jest znów taka szczodra... przecież to można powiedzieć o swoich panach, nie prawda, panie Ryszardzie, w tem nie ma nic hańbiącego?.. otóż domyślam się zaraz zkąd pochodzi prezent i popołudniu, nie mówiąc nic małej, idę do zamku i mówię do księżnej, która właśnie rozmawiała na dużym tarasie z panem Aleksandrem: „Księżna pani raczyła dać mojej córce piękny klejnot...“ A ona patrzy na mnie z tą swoją miną. „Ja dałam klejnoty waszej córce?“ Ten stary łotr Aleksander wykrzywia się, żeby ją uprzedzić. Zrozumiała w końcu: „Ach! tak, prawda... Przypominam sobie... I cóż? nie podobają się waszej córce, nie są dosyć ładne?“ „Sto razy za ładne na nasz stan,“ odpowiadam prosto z mostu, „i poleciła mi oddać je księżnej pani, bo uczciwa a niebogata kobieta nie ma prawa stroić się w cacka tej wartości.“ Księżna odpowiedziała mi: „Dziękuję. Eugeniuszu, możecie odejść.“ Czekałem jednak na pana Aleksandra przy moście, by go uprzedzić, że jeśli jeszcze raz podejmie się takiego zlecenia, jakem Sautecoeur! wpakuję mu kulę w łeb i poślę go na dno Sekwany.
Małe okrągłe oczki leśniczego przybrały dziki wyraz.
Ależ nareszcie, od kogóż były te kolczyki? — zapytał Ryszard, czując, że blednie.
— Od kogoś, o kim lepiej nie mówmy, — odrzekł leśniczy, zrozumiawszy naraz swoją niezręczność. — Cóż robić!.. mała nie była kontenta; słyszałem jak beczała przez całą noc. A dziś rano wyjaśniłem jej rzecz dokumentnie. Uprzedziłem ją: „Moja córko, ty masz mniej więcej dwóch mężów. Jeżeli jeden jest ślepy i zanadto dobroduszny, to drugi za to jest podejrzliwy i ma twardą rękę. Trzeba iść prostą drogą, albo strzeż się!“
Sautecoeurowa w wielkim białym fartuchu, w zakasanych rękawach, postawiła na stole omlet z grzybami, którego zapach rozchodził się po całej izbie i zalatywał aż do psiarni, gdzie zgłodniałe zwierzęta węszyły podedrzwiami. Ale ani smaczna wiejska potrawa, ani wyzywające oczy gospodyni nie zdołały wyrwać Ryszarda Fénigana z ponurej zadumy, wywołanej nagle sylwetką młodego księcia; i podczas śniadania Eugeniusz, który opowiadał równie wolno jak jadł, z chłopską opieszałością, wynikłą z długich dni i szerokich przestrzeni, zdumiewał się niejednokrotnie, słysząc, że pan Ryszard w najbardziej zajmującem miejscu opowieści o zasadzkach nocnych na zwierza czy na człowieka, nuci jak jaki opętaniec.
Gdy syn jej siedział w Pustelni, sądząc, że pogrążona jest w śnie głębokim, pani Fénigan, — jedna z tych czynnych istot, które nie umieją spać we dnie, — kazała założyć konie do powozu i pojechała do przytułku w Soisy. Klasztor widoczny był zdaleka przez wielkie drzewa u wejścia i rzeźbioną dzwonnicę swojej kaplicy; odnawiano właśnie jego fasadę i dziedziniec zastawiony był drabinami, taczkami z wapnem, roił się od mularzy i rzemieślników, których pilnowała siostra Marta, Irlandka, w białym skrzydlatym kornecie, zastępując pannę de Bouron, przełożoną, oddawna obłożnie chorą.
— Mamy robotników, — rzekła do pani Fénigan, zbliżywszy się do niej; a potem ciszej, prowadząc ją pomiędzy rusztowaniami, dodała:
— Dobrze się złożyło... dzieciom i siostrom niewolno tędy przechodzić. Pokój Lidyi w tem skrzydle jest zatem zdala od wszelkiej ciekawości i niedyskrecyi. Gdy córka pani przyjechała dziś rano, było tu tylko kilku mularzy i siostra odźwierna, dawna jej znajoma, której poleciłam, aby zanosiła jej jedzenie i obsługiwała ją. Zawiadomiłam też o wszystkiem lekarza, człowiek to bardzo roztropny i dyskretny; odwiedza co drugi dzień przełożoną, zajrzy więc jednocześnie i do Lidyi, która ma sąsiedni pokój. Zdaje mi się, że nasza ukochana mała nie byłaby nigdzie lepiej pielęgnowana, nie znalazłaby nigdzie lepszego schronienia, ani w bażantami, ani w Pustelni.
— I ja tak sądzę, siostro Marto; doprawdy, Bóg mnie natchnął myślą udania się do was, nie śmiałam bowiem zawieźć mojej biednej Lidyi prosto do Uzelles. Ale mam nadzieję, że nie nadużyjemy waszej gościnności.
Na te słowa siostra Marta, z irlandzką porywczością, zaczęła wymachiwać długiemi, chudemi rękoma.
— Pani ma nadzieję... Pani ma nadzieję... Cóż to, może pani chce mi ją zaraz zabrać? Ona jeszcze taka osłabiona, taka bledziutka!.. Ta długa podróż jako pierwsze wyjście po chorobie!.. Doktór zalecił surowo, żeby przed jakiemi dwoma, trzema dniami nie wstawała. Chce ją pani odwiedzić?
A bardzo głośno, żeby być słyszaną przez wszystkich, dodała:
— Pójdźmy przywitać naszą kochaną matkę przełożoną, zobaczy pani jaka ona zmieniona... — i weszła pierwsza na szerokie schody, o ścianach białych, o poręczy świeżo pomalowanej. Wielkie paciorki różańca, pęk kluczy, które nie opuszczały nigdy pani Fénigan, dzwoniły w dużym korytarzu, gdzie w głębi znajdował się pokój Lidyi.
Młoda kobieta, leżąca w łóżku, cała w bieli, z oczyma otwartemi, stłumiła okrzyk radości na widok wchodzącej pani Fénigan.
— Jakto, matko, już jesteś?
— Cóż chcesz, moje dziecko, nie mogłam spać.
— Jak ja, — odparła Lidya, pokazując teściowej, że pokój, obszerny i wesoły, tworzył róg domu i przed jednem jego oknem roztaczał się rozległy krajobraz, drugie zaś wychodziło na ogródek wewnętrzny, gdzie sieroty bawiły się przez cały czas tynkowania murów, zanieczyszczającego dziedziniec. — Od rana słyszę jak dzieci śpiewają i tańczą kołem, słyszę głos zacnych sióstr, wydawane lekcye. Zdaje mi się, że jestem jeszcze uczennicą i że przyjdzie i na mnie kolej. A gościniec, nasz kochany gościniec? Gdyś wchodziła, nasłuchywałam wszystkich jego okrzyków, całego jego ruchu.
Pani Fénigan uśmiechnęła się i pochyliła ku niej:
— Nie pytasz mnie o Ryszarda?
— Nie śmiałam, — szepnęła rekonwalescentka, której długa wychudła twarz zaćmiła się wyrazem bólu.
Ale w miarę jak matka opowiadała o przyjęciu, jakiego doznała wieść o podróży i o ich pogodzeniu, o wybuchu łez przy końcu, o rozgorączkowaniu, drżących rękach tego, który nigdy nie przestał jej kochać, powracało życie na tę ładną twarz, jak wracają barwy na płótno poddane oczyszczeniu.
— Teraz pewna jestem, że obawy nasze były płonne i że powinna byłam zawieźć cię prosto w jego objęcia. Za powrotem powiem mu, że jesteś tutaj i przyjedziemy po ciebie jutro rano.
— O! nie jutro, jeszcze niejutro, proszę cię, matko, — odparła młoda kobieta przerażona, ruchem wylękłego dziecka otulając się w kołdrę; — będę się zanadto bała... Jestem taka chuda, taka brzydka... a potem to, — wskazała na ranę poniżej lewej piersi, — doktór powiedział, że trzeba będzie jeszcze kilka razy zmienić opatrunek. A jeśli Ryszard, zobaczywszy mnie, przestanie mnie kochać, już mnie nie zechce?
— Ale moje dziecko, jak się dowie, żeś tutaj, nic go nie powstrzyma.
— To zostaw go w mniemaniu, że jestem jeszcze daleko, że zdrowie moje tego wymaga... Jest w tem zresztą, trochę prawdy.
— A jeśli zechce pojechać do ciebie?
— Wynajdziesz jakie małe kłamstwo dla powstrzymania go... i pozostawisz mnie tutaj przez kilka dni, w tym zakątku mojej młodości, gdzie on mnie poznał, pokochał, gdzie nabiorę sił, postaram się wypięknieć i stać się godną jej miłości.
W niedomówionych wyrazach, w ruchach jej odgadnąć można było jakby potrzebę oczyszczenia się przez odosobnienie i skupienie ducha. Zdawało jej się, że między białemi murami przytułku stanie się znów małą dziewczynką. A pani Fénigan zrozumiała ją tak dobrze, iż, nie nalegając więcej, rzekła:
— Stanie się jak zechcesz, moje kochane dziecko, nie martw się.
Wychodząc, zatrzymała się przez kilka chwil u przełożonej, by módz powiedzieć Ryszardowi, że ją widziała i wytłómaczyć tem swoją, wizytę w przytułku. Siostrze Marcie, która sprawdzała rachunek przedsiębiercy przy łóżku drzemiącej starej zakonnicy, szepnęła:
— Zostawiam wam jeszcze naszą Lidyę na kilka dni; będę ją często odwiedzała.
Poczem, wsiadając do powozu, dodała:
— Do domu... biedna matka de Bouron bardzo jest słaba, bardzo słaba.
Stangret, dla którego słowa te były głośno powiedziane, uśmiechnął się pogardliwie z wysokości swojego kozła. Wiedział czego się trzymać, — człowiek z kolei opowiedział rano u ogrodniczki, że pani Fénigan wyszła z wagonu z młodą osobą bardzo cierpiącą, którą, przejeżdżając, zostawili w klasztorze w Soisy. I Ryszard nie domyślał się jeszcze obecności swojej żony w pobliżu, gdy wiedziała już o niej cała służba. W każdym domu liczniejszym dzieje się tak samo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.