<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
OPUSZCZONA.

Po szalonej jeździe przez całą, Francyę, po wyczerpującej podróży, odbytej pod kierunkiem pana Aleksandra z przystankami, zboczeniami z drogi, różnemi ostrożnościami, romantycznemi przebieraniami, hrabina Lidya, a nawet poprostu hrabina, w towarzystwie swego przewodnika i pokojówki, stanęła pewnego wieczoru wrześniowego w hotelu „Princesse-de-Lamballe“ w Quiberon. Niskie sufity, zaciekłe wilgocią, duszny baldachim nad łóżkiem drewnianem, stoczonem przez robactwo, sprawiły, że spędziła noc ciężką, bezsenną; poczem, gdy się odezwał poranny Anioł Pański, małe okno jej pokoju, niebo mgłą zasnute, szary placyk przed kościołem romańskim z niskim przedsionkiem, starzy Bretończycy, witający się śród mgły z pomrukiwaniem foki, wywołały w jej duszy przygnębienie i jakby przeczucie niegodnej komedyi, jaką z nią odegrywano.
To ponure wrażenie trwało przez całe rano, do powrotu pana Aleksandra, który poszedł szukać rodziny Blanchard, swojej rodziny, — po czterdziestu latach zapomnienia, przypomniał ją sobie nagle pewnego ranka w Monte-Carlo, gdy przemyśliwał nad schronieniem dla ściganych kochanków. Z uderzeniem dwunastej powrócił promieniejący. Starzy i młodzi, wszyscy Blauchardowie z jego lat dziecinnych spali na piasczystym cmentarzu Quiberonu. wprost morza, którego fala szła prosto od wysp Azorskich w trzech rzutach; wszyscy Blanchardowie, prócz jednego stryja, kapitana okrętu kupieckiego, odbywającego dalekie podróże, zawsze nieobecnego, i jego żony, która mieszkała samotna w żółtym domku, na wybrzeżu, w Port-Haliguen.
„Moja stryjenka Żółty Dom,“ ochrzczona tak przez Aleksandra, przystała na wynajęcie całego swego mieszkania z meblami pani hrabinie, na gotowanie jej i panu hrabiemu gdy przyjedzie, a nawet na dostarczenie powoziku, który miał po śniadaniu przyjechać po panią, Lidyę, jej bagaże i pokojówkę; a to wszystko na warunkach bardzo umiarkowanych, nie licząc już przyjemności, jaką nastręczała możność czatowania na „Bleu-Blanc-Rouge,“ gdy zawijać będzie z rozpiętemi żaglami do portu i zarzucać kotwicę tuż pod domem niemal.
Gród Quiberon, położony w środku półwyspu, ma dwa porty: jeden, bardzo bliski, Port-Maria, nad morzem, a drugi, Port-Haliguen, nad zatoką Morbihan, do którego iść trzeba z jaką milę, przez sieć uliczek, śród niskich murów,, zniszczonych skutkiem powietrza, przesyconego solą, otaczających folwarki, sady, istne zasadzki rabusiów i szuanów.
Gdy Lidya wjechała do ciągnącego się wzdłuż spokojnego małego portu, z białym murowanym semaforem na krańcu przystani, z bulwarkami odległych faktoryi, zabudowanemi niskiemi domami, karczmami marynarskiemi, szopami, magazynami, — mgła rozproszyła się, a wraz z nią ponure przygnębienie poranne. Łagodny blask złocił morze, odcinał na widnokręgu kręte linie Port-Navallo, Saint-Gildas; a spokój fal zatoki stanowił jaskrawy kontrast z nieustanną, dniem i nocą z tamtej strony półwyspu słyszaną kanonadą bałwanów morskich, rozbijających się o skały. Na wybrzeżu u wjazdu do portu, jaśniał tylko żółty dom i, widoczniejszy jeszcze niż barwa jego murów, czepiec o wielkich skrzydłach stryjenki Blanchard, która od świtu czyściła posadzkę i meble mahoniowe, w oczekiwaniu lokatorów. Prawdziwem schronieniem dla bohaterki awantury miłosnej było to mieszkanie na jednem piętrze, w pobliżu fal, w którem na ścianach, na kominkach, na meblach muszle, korale, rośliny morskie, bożki chińskie i indyjskie mówiły o podróżach i egzotycznem niebie, gdzie morze, które Lidya tak lubiła, rozbijało się pod oknami z poskramianym ustawicznie impetem, drgało we wszystkich zwierciadłach, zasiane żaglami łodzi rybackich, wypływających i wracających o jednostajnych godzinach, niby rój białych mew. Ale jakaż samotność i jaki niedostatek wobec zbytkownych upodobań młodej kobiety!
Latarnia morska w Teignouse, zapalająca się co wieczór śród lilawych obsłon mroku, nie zastępowała pająka jadalni w Monte-Carlo, w porze wieczerzy, gdy Lidya wchodziła wsparta na ramieniu pana hrabiego. Również na piasczystej pustyni, nacechowanej melancholią, którą Historya Święta otacza aureolą wielkości i uroczystości przez tragiczne wspomnienia wygnania, nieliczne rodziny kąpielowców, przybyłe z Auray, z Vannes, zabawiające się po parafiańsku w słońcu, przypominały zaledwie z bardzo daleka hrabinie wielbicieli, Szwedów, Węgrów, Bułgarów, podziwiających jej tualety w czarodziejskich ogrodach domu gry. Tutaj, ta obca, samotna i zanadto piękna, odpychała: by ją osądzić, by do niej przemówić, czekano na hrabiego, który miał po nią przyjechać własnym jachtem. Kiedy? Nikt nie wiedział. Jazda żaglowców taka niepewna!
Z początku Lidya niebardzo się nudziła. Rozrywką jej była nowa okolica i zainstalowanie się, i obawa przed przybyciem groźnego męża; nadto pan Aleksander, który, mieszkając w hotelu Lamballe, w Quiberon, przychodził codzień z rana po jej rozkazy. Gdy stawał długi i sztywny, przed oknem bawialni, albo rozmawiał ze stryjenką Blanchard, czy z pokojówką lyońską, jego twarz, jakby starego szatana, wygolona, posiekana czarnemi punkcikami, pod zalotnym kapeluszem kąpielowym, jego oczy o ruchliwych źrenicach przejmowały trwogą serce następczyni Rozyny.
— Czy pani aby pewna tego człowieka? — pytała pokojówka. — Bo ja, gdy patrzy na mnie, jakby mnie chciał prześwidrować, i pyta tak: „Agaryto, czyś ty dyskretna?..“ nie dodając nigdy ani jednego słowa więcej, drżę za każdym razem, że usłyszę jakieś okropne zwierzenie.
Ale pani uspokajała ją.
— Znam Aleksandra od dzieciństwa.
I w istocie, gdy była w przytułku w Soisy już stanowił dla niej jedną z wybitnych postaci wielkiego gościńca, który śledziła z takiem upodobaniem. Cecha tych początkowych wrażeń zaznacza się w naszym umyśle tak głęboko, że pan Aleksander teraz jeszcze imponował Lidyi. Ach! gdyby mogła była zajrzeć do małej głowy tego okrutnika, tego wyzwolonego sługi, pełnego jadu, tchnącego nienawiścią dla podrzutka, dla małej cyganki, która została panią! Gdybyż tylko wpadł jej do rąk list, w którym ten sobowtór Frontina opisywał księżnej swoje wejście do ich pokoju w Monte-Carlo. „Mąż!.. Uciekajcie!“
Żeby znajdować uciechę w podobnych nikczemnych kombinacyach, trzeba być dawnym służalcem, trzeba okrucieństwa właściwego metysowi, zgorzkniałemu, steranemu w ciągu trzydziestu lat niskich posług, za które się mści z rozkoszą na damie, na białej. Bo pan Aleksander pracował nietylko dla pieniędzy. Pozostał w Quiberon nietylko dla regulowania rachunków, ale także dla tej radości, jaką mu sprawiało czyhanie na ofiarę, perspektywa oznajmienia jej, że jest porzuconą. Z dnia na dzień zbliżała się ta szczęśliwa chwila.
Raz wszakże miał przykrą niespodziankę, doznał obawy nieprzewidzianego rozwiązania.
— Aleksandrze, spojrzyjno tam, ku semaforowi, — wołała Lidya, stojąc na parterze w żółtym domu i osłaniając dłonią oczy, — czy to nie jakby żagiel Charlexisa?
Cyniczny uśmiech wykrzywił wygolone oblicze.
— Zdziwiłoby mnie to bardzo, — mruknął dawny fagas, spoglądając przez grzeczność ku morzu i wpatrując się niebawem z niepokojem we wskazany statek, który z kształtu, żagli, rozmiarów był najzupełniej podobny do „Bleu-Blanc-Bouge.“
Statek to był obcy, z pewnością, skoro miał na pokładzie sternika i ciągnął za sobą jego szalupę; prawdopodobnie angielski, jak utrzymywało kilku starych rybaków, jedynych mieszkańców Port-Haliguen o tej porze dnia, a którzy podeszli do żółtego domu, by zobaczyć statek zbliska. W miarę jak żaglowiec się przybliżał, podobieństwo stawało się wyraźniejsze, a była chwila nawet, że na moście, skąpanym w blasku słonecznym i oparach, obok koła steru, Lidya poznawała barczystą postać poczciwego Nuitta i jego rudą krótką brodę.
— To on... dalibóg to on, — pomrukiwał pan Aleksander, zgnębiony, a ciszej jeszcze, tak że go nikt nie mógł dosłyszeć, dodał. — Przeklęta sprawa!..
Z takimi narwańcami jak ten mały Charlexis, nie ma sposobu przeprowadzenia czegoś konsekwentnego, poważnego. Ogarnął go znów z pewnością szał dla hrabiny. Ach! ta żebraczka ma szczęście... A co powiedzą księztwo w Grosbourgu? A zysk z zerwania, z potajemnych narodzin, cały ten połów w mętnej wodzie, czemże on go zastąpi?.. Układając już nowe kombinacye, pan Aleksander, chcąc pierwszy powitać swego młodego pana, zbliżał się do semaforu, a Lidya szła za nim w ulubionej sukni Karolka, różowa, ogorzała od słońca i wiatru morskiego, podobna do dzikiego goździka, goździka z wydm piasczystych.
Jednocześnie prawie statek, niesiony przez silny wiatr, dopływał do brzegu i zawijając ukazał nazwę swoją wypisaną na tylnej ścianie wielkiemi literami: AMFITRYTA.—CARDIFF. Byłto statek handlowy, pochodzący z tych samych warsztatów co „Bleu-Blanc-Bouge,“ ale większej objętości, wiozący ładunek lnu, nie posiadający cienia zbytkownego komfortu jachtu.
— To też mówiłem sobie... przyjeżdża za wcześnie, o wiele za wcześnie.
I straszny Aleksander, śledząc delikatną twarz młodej kobiety, rozkoszował się widokiem drgań nerwowych, spowodowanych rozczarowaniem. W dziesięć minut później „Amfitryta“ wjeżdżała do cichego portu, zapełniając go swoim białym, oblanym falą tułowiem, zgrzytem swojej maszyny i hałasem kłótni między kapitanem a sternikiem. Głosy odbijały się od kamieni bulwarku; ale nikt w Port-Haliguen nie umiał po angielsku i kłótnia nie byłaby się nigdy skończyła, gdyby Lidya, przypomniawszy sobie lekcye zakonnicy Irlandki, nie była się ofiarowała za pośredniczkę.
Ciekawy to był motyw do obrazu modernisty, ta wykwintna Paryżanka, siedząca na pomoście na pęku lin, śród zapachu smoły i lnu; przed nią Anglik, apoplektyczny, rudy olbrzym, kłócący się z małym sternikiem bretońskim, czarnym, włochatym jak małpa, gdy majtkowie, przyciągając statek do brzegu, wpatrywali się z osłupieniem w pusty bulwark, w rzadkie niskie domy, jakby przerażeni, że znaleźli się tutaj.
W istocie śród łoskotu fal odbijających się od skał, sternik Madec krzyknął: „Port-Maria,“ kapitan zrozumiał „Port-Lorient“ i wziął Madeca na pokład, skoro „Amfitryta“ wiozła ładunek, przeznaczony do Lorient. Ponieważ wiatr przeciwny nie pozwolił zawinąć do Port-Maria, sternik skierował statek na drugą, stronę półwyspu, do przystani Port-Haliguen, całkiem niepodobnej do obszernego i hałaśliwego portu, do którego Anglik zamierzał wjechać. Na szczęście słodki głos pośredniczki, jej ładna suknia, jej szafirowe oczy szybko przeprowadziły zgodę; ale następnie musiała się bronić przeciw hojności kapitana, który, cały pod wrażeniem tego zjawiska szekspirowskiego, ofiarowywał kolejno prześlicznej Mirandzie, co zstąpiła na pomost jego statku, butelkę starego porteru, lunetę marynarską, przepaskę, noszoną na biodrach przez dzikich, berdysz Indyan amerykańskich, papucie jawajskie, szablę japońską i wreszcie nakłonił ją do przyjęcia maleńkiego rewolweru amerykańskiego t. zw. buldogg; nosił go zawsze nabity w kieszeni jako argument ostateczny przeciw sternikom, strażnikom celnym i innym osobom urzędowym na morzu.
Zaledwie pan Aleksander ochłonął z tego wzruszenia, spadło na niego inne, bardziej jeszcze wstrząsające. Otworzywszy swój egzemplarz Petit Journal w kawiarni hotelu, przeczytał następującą wiadomość bieżącą: „W nocy z 27 na 28 września, jacht księcia Ołomunieckiego „Bleu-Blanc-Rouge,“ spotkał się z torpedowcem hiszpańskim na wodach pod wyspami Balearskiemi, i uległ rozbiciu. Książę tylko i kucharz cudownie ocaleni i zabrani na pokład przez mały statek mahoński, naładowany pomarańczami, a płynący do Marsylii, wylądowali w temże mieście.“
— Po co on jechał na wyspy Balearskie? — spytała przedewszystkiem Lidya, usłyszawszy tę smutną nowinę, którą jej zakomunikowano bez najmniejszej ostrożności. — Przecież z Monaco do Quiberon droga nie prowadzi tamtędy.
— Ach! proszę pani, z żaglami... jeden powiew mistrala albo tramontany... — odpowiedział stary łotr, z dobrze udanem współczuciem na zasianej drobniutkiemi zmarszczkami twarzy.
I wnet ofiarował się, że pojedzie po wiadomości w stronę Grosbourga, dokąd młody książę uda się niewątpliwie po świeże fundusze. Przyczem oświadczył, że gotów jest zawsze robić to, co zechce pani hrabina, której rozkazów kazał mu słuchać syn jego panów. I przesadzał się w niskich przysięgach, w pokornych ukłonach, we wszystkich służalczych wybiegach i podstępach, wszystkich wykrętach swego dawnego rzemiosła.
— Tak, masz słuszność... jedź, zobacz co się dzieje, — rzekła Lidya, ciągłe jeszcze ufająca, ale bardziej niż kiedykolwiek zamyślona.
Śród ciemności moralnych, w jakich miota się większość istot, pewne fakty wnoszą nagle światło lotem błyskawicy, ukazując całą czarną głębię przepaści. Złowroga wieść z Petit Journal przyniosła młodej kobiecie jedno z takich objawień. Gdyby Charlesis był umarł coby się z nią stało? Niezdolna do najlżejszego wyrachowania nie przerażała się myślą o nędzy. Zkądże więc ta nagła trwoga, jaką ją to przypuszczenie śmierci zmroziło? Jedynie ztąd, że zniknięcie kochanka pozostawiło ją równie obojętną jak zniknięcie którejkolwiek ze znajomych twarzy. Nie kochała go zatem? A więc, nie. Dotąd wątpiła; teraz miała dowód. Poszła za nim przez próżność, nudę i znużenie, ulegając potrzebie nowych widnokręgów i dni niespodzianych. Ale śród najczulszych pieszczot coś ich zawsze odpychało, rozdzielało, coś zimnego i nieprzeniknionego, co jego osłaniało niby druciana koszulka, ochraniająca go od tych wszystkich ran, które zadawał, a sprawiająca, że ten pojedynek, bez świadków i broni, jakim jest miłość, stawał się nierównym i nikczemnym. Kilkakrotnie ogarniał ją lęk przy nim, na widok pewnych jego uśmiechów, na wspomnienie tych słów jego ojca, które ją prześladowały: „To potwór... mówię pani, że to potwór.“ I obraz zrozpaczonego jenerała, jego oczy pełne ognia i uczciwe, takie odmienne od oczu Charlexisa, poniżały ostatecznie w sercu młodej kobiety kochanka, dla którego wszystko porzuciła. Ach! gdybyż to się mogło odstać! Skoro życie otwierało się przed nią proste, bezpieczne, przez niespodziewane małżeństwo z zacnym człowiekiem, poco było rzucać się na bezdroża, robić szaleństwa bez namiętności, bez uciechy? Teraz, dokąd pójdzie? Jak się to wszystko skończy?
Myślała o tem drżąca, niepewna, śród powstającej mgły wieczornej, i plusku wody, odbijającej się od kamiennego bulwarku. Żagle wracających statków, powiększone w tej mgle, snuły się jak duchy. Nagle na krańcu ciemnego wybrzeża zajaśniał wysoko jaskrawy płomyk, — lampa semafora. Jednocześnie Lidya uczuła w łonie wstrząśnienie, rzut zrazu niewytłómaczony, ale zrozumiała go, gdy się powtórzył i doznała niewysłowionej radości. To dziecko, ich dziecko, o którem zapomniała, a które objawiało istnienie swoje po raz pierwszy. I zaszła w niej magiczna zmiana, — ukazał jej się cel w życiu, światło przewodnie. Ojciec nawet uszlachetnił się w jej myśli, wydał jej się mniej tajemniczym, nie tak dalekim.
Śpiewy i krzyki rozlegały się w porcie. Wiosła z hałasem upadały na dno łodzi, a wzdłuż bulwarku, przez niskie drzwi domów, gdzie migotały po przez mgłę czerwone ognie, słychać było trzask i syczenie świeżego drzewa i śmiechy dzieci dokoła ogniska.
Minął tydzień bez wiadomości, ale Lidya nie niepokoiła się, przygotowana na to, że skoro książę powrócił do Grosbourg trudno mu będzie wymknąć się powtórnie. Oo rano liczba kąpielowców zmniejszała się, żółty dom stawał się samotniejszy. Pomimo wyjątkowo łagodnej pory roku, czuć było po wznoszeniu się mgły, po ciemnych złotych tonach, jakie światło przybierało w pewnych godzinach, jak również po żałosnych i przeciągłych zawodzeniach wiatru, po gorączkowym locie mew, że lato dobiega końca... A z drugiej strony półwyspu, ryk morza wzmacniał się, każda fala rozbijała się o skały z hukiem bateryi.
— Gdyby pani jeszcze słyszała to zimą... mówią, że to straszne, — objaśniała Lidyę jej służąca, Agaryta, która, szyjąc po całych dniach ze stryjenką Żółty-Dom, wywiedziała się wszystkich szczegółów o miejscowości i drżała na myśl przezimowania w tej pustce. — Z tego co oni tu nazywają Jamą dmuchacza, z tej skały, co świszczy i chrapie za Port-Maria, to jak przyjdzie listopad, taki idzie hałas, że ludzie nie mogą wcale sypiać... Z tej strony morze nie jest takie straszne, ale za to ludzie są bardzo źli.
I dziewczyna lyońska opowiadała swojej pani o bójkach staczanych w Port-Haliguen między rybakami miejscowymi a korsarzami z Concarneau, którzy przyjeżdżali na połów na jednej i tej samej przestrzeni morza. Trzeba było widzieć jak pod niskiem niebem zimowem, zasnutem chmurami, śród nieustających deszczów, kiedy burze nie pozwalają łodziom wypływać na morze, w tym małym porcie, tonącym we mgle, — dwustu, trzystu marynarzy, wyjących i pijanych, napada na oberże Le Bueza albo Le Quelleca, którzy już nie chcą im dać trunków, a potem, jak odpędzeni wielkiemi drągami albo garnkami wrzącej wody wywierają złość na sobie wzajemnie i szamocą się i biją z taką wściekłością, że z tarasu od Le Bueza staczają się na bulwark pełen śmieci, a z bulwarku w toń przystani, nie puszczając się, uczepieni jeden drugiego.
— Uspokój się, moje dziecko; wyjedziemy zanim ujrzymy te okropności, — odpowiadała Lidya; lubiła swoją pokojówkę, zabraną z bulwaru w Lyonie, dziewczynę bardzo wątłą, bardzo głupią, ale jedyną, której twarz nie wyrażała nieufności albo antypatyi.
Pan Aleksander, przed wyjazdem, szepnął do ucha stryjence Blanchard, że lokatorka jej była hrabiną tylko z lewej ręki i od Port-Haliguen do Quiberon nie było kamienia przydrożnego, któryby nie podchwycił tej potwarzy, by jej, bardziej jeszcze zbrukanej, nie przesłać kamieniowi sąsiedniemu. Ztąd ta niechęć, którą opuszczona czuła powstającą dokoła, szemrzącą za każdym jej krokiem. Duma jej cierpiała z tego powodu, ale niewiele, teraz gdy dziecko zajmowało coraz więcej miejsca w jej życiu. Zresztą nie wychodziła wcale. Fortepian, zapomniany w Ploërmel przez kapryśnych Szkotów, a który kazała sobie sprowadzić, zatrzymywał ją w domu. a wiatr, stosownie do swego biegu, rozpraszał jej akordy i arpedżye po cichym porcie, albo też odsyłał je na wybrzeże z każdym dniem bardziej opustoszone i szersze.
Na wielkiej przestrzeni piasku pozostały jeszcze dwie czy trzy kabiny zawziętych amatorów kąpieli, którzy czekali na bliskie przybycie floty i jej próby bitew nocnych. Chcąc uniknąć spojrzeń złośliwych i zawistnych, dwuznacznych uśmiechów, Lidya nie chodziła nigdy w tamtą stronę. Przystań była jej ulubionem miejscem przechadzki, zwłaszcza od czasu, gdy nie wyczekiwała już jachtu, nie śledziła widnokręgu z zawiedzioną zawsze, a taką denerwującą nadzieją ujrzenia zarysowującego się na nim żagla. Jednakże zaczynało ją dziwić, że Charlexis, albo przynajmniej Aleksander, nie napisał. Pewnej niedzieli nareszcie, pierwszej niedzieli październikowej, w dniu regat i uroczystości w Quiberon, nadszedł list, ale nie ten, na który czekała.
Po raz pierwszy w życiu Lidya dnia tego mogła spędzić godzinę na morzu bez tych strasznych kurczów żołądka, które uniemożliwiały jej wszelką jazdę statkiem; prawda, że statek nie ruszał się z miejsca, — statek sterniczy, służący za metę dla regat żaglowców, — i że nadto pogoda była cudowna, niebo błękitne, powietrze ciepłe, a zatoka Morbihan bez jednej zmarszczki, nieruchoma, jakby zakrzepła, ożywiona tylko migotaniem iskrzącego się blasku letniego słońca, co się zabłąkało śród jesieni.
— Niech pani hrabina pójdzie ze mną, — powiedział do Lidyi sternik, który pozostał jej przyjacielem od pośrednictwa na „Amfitrycie,“ — ręczę, że pani będzie wygodniej na moim statku, niż na estradzie podprefekta i pana komisarza marynarki.
I od godziny czekali na wodach wielkiej zatoki, bardzo daleko zabłąkani między niebem a morzem, śród atmosfery przejrzystej, łagodnej, przesiąkniętej ciepłem, która trzymała istoty żyjące w niemym zachwycie, jakgdyby krążyły w powietrzu. Nigdy Lidya nie czuła się tak bliską nieba. Ach! gdybyż uścisnąć ukochaną rękę śród tego boskiego spokoju, tego słodkiego wypoczynku.
— Ależ nic nie widać, — szeptała Agaryta.
Zanadto byli oddaleni od brzegu, żeby dostrzedz jego wąską, ciemną linię, a lśniąca, dźwięczna powierzchnia wody przynosiła im rzutami, wybuchami całą wrzawę uroczystości w Port-Haliguen, odgłosy dzwonów, krzyków, śpiewów, fanfar i bębnów. Nie było nic widać, a słychać było wszystko. Na przedzie statku ktoś powiedział cichutko:
— Zdaje się jakby nam to spadało z nieba.
Nagle rozległ się wystrzał sygnałowy, po nim okrzyk tłumu, w którym odcinały się piskliwe głosy dziecięce, i nastąpiła cisza...
— Są, są! — krzyknął sternik, wstając.
Długiemi szeregami nadjeżdżały statki wyścigowe, — przodujące, prawie pokład przy pokładzie. Zkąd brały powietrze, które nadymało i wyprężało ich żagle, pod naciskiem którego trzeszczały ich silne klepki, które nadawało ich biegowi to potężne tchnienie miecha kowalskiego, co z szumem biegło przed niemi? Ich wysokie skrzydła, niby skrzydła ptaków z legendy wschodniej, białe, czerwonawe, zaledwie rozpostarły się na błękicie już się i zbliżyły, okrążając statek sterniczy, który witał ich okrzykami, i ocierając się o nie go tak blisko, że od jednego uderzenia strzaskany drąg żaglowy rozleciał się na tysiące części, a statek zakołysał się, trzeszcząc, śród pisku kobiet i gniewnych zaklęć marynarzy.
Przez chwilę tak krótką jak mgnienie błyskawicy widziała Lidya zawracający i uciekający statek, który był sprawcą uderzenia, statek o żaglu brunatnym, kierowany przez załogę korsarzy, bladych jak wódka, jaką się nasycali, z oczami szaleńców, włosami zmoczonemi, oblepionemi na twarzach topielców. Amerykanin, jadący za nimi w jachcie szaro-srebrzystym i zalotnym, przyśpieszył bicie jej serca, tak dalece załoga jego była podobna do wyćwiczonych majtków poczciwego Nuitta, a gdy dżentlmen, trzymający drąg żaglowy, długi Nowojorczyk w okularach, mniej wytworny oczywiście niż Charlexis, ukłonił jej się, skręcając, cudne jej oczy zwilżyły się.
Skończyła się dla niej zabawa. Korsarze i rybacy z Noirmontiers i z wyspy Honat, wypływali na powierzchnię, zakręcali, płynęli pełnemi żaglami, ona patrzyła na nich okiem nieprzytomnem, jak na wirowanie mew lub jaskółek skalnych, myśląc o nieobecnym, o tym, który uczynił ją matką. Bo miłość jej, jej smutne widmo miłości było już tylko uczuciem odpowiedzialności i pierwszemi porywami budzącej się tkliwości macierzyńskiej. Gdy powróciła do domu, nic nie mogło jej oderwać od tej drogiej myśli. Bulwarki Port-Haliguenu roiły się od malowniczego ludu; nastąpiły tańce majtków, komicznych i uroczystych, komisarz marynarki wygalonowany jak jenerał peruwiański, zasiadł za stolikiem przed oberżą Le Quelleca i rozdawa medale zwycięzcom regat; potem wyścigi pływaków w przystani portu, w towarzystwie kaczek i świń, — Lidya nie chciała nic widzieć, wysłała pokojówkę samą. Dziewczyna wszakże wieczorem, pożyczywszy od pani Blanchard wielką latarnię ze statku, bardzo pożyteczną na krzyżujących się wąskich drogach, namówiła swoją panią, by jej towarzyszyła do miasta dla przyjrzenia się tańcom.
Podniósł się wiatr ostry, a niebo roziskrzyło się gwiazdami; ale przy wejściu do miasta uderzało gorąco, idące od ludzi i zwierząt, stłoczonych na wąskich uliczkach, pełnych nawozu, i na rynku, otoczonym nieprzejrzanem kołem wyprzężonych pojazdów. Tam to tańczono, przy dźwiękach śpiewu jedynie, „bo grajkowie byli zanadto pijani,“ odpowiedziała Lidyi niewinna dziewoja, tonąca w wielkim białym czepcu. Tłum tłoczył się dokoła kilku gron tańczących, z których najzwinniejsze wirowało przed hotelem „Princesse-de Lamballe.“ Jeden z chłopców, poznawszy Agarytę, nie bez trudu, wprowadził je do pierwszego rzędu widzów i postawił wielką, latarnię na ziemi przed niemi, pomiędzy podwójnem kołem kinkietów i lampionów, rzucających na tancerzy światło czerwonawe, kopcące. Na placu jaśniało kilka podobnych świateł, a nadto płonęły latarnie wszystkich bryczek, wózków, wozów, szarabanów, berlinek, dyliżansów, które przywiozły mieszkańców okolicznych folwarków, wiosek i wsi, i tworzyły w półcieniu niejednostajną i ruchomą estradę, gdzie tłoczyły się sylwetki, gestykulując.

Lubię ja lubię spódniczki czerwone
A jeszcze więcej zielone.

Śpiewki miejscowe, śpiewane przez głosy ochrypłe i słabe rybaków i rybaczek, przy miarowem dreptaniu ciężkich trzewików przewodziły, a z tego wiru pstrego grubego sukna, rozgrzanej wełny, z pośród tych śmiechów i tych oddechów, unosiła się fala ciężkiego powietrza, mieszająca się z pyłem deptanej ziemi, z dymem fajek i lampionów. Niekiedy odrywała się część świetlanego otoczenia i jakiś zakątek uroczystości pogrążał się w cieniu; to odjeżdżał powozik, dyliżans, unosząc swoje latarnie i piosnki, których odgłosy tonęły w sieci krzyżujących się uliczek:

Spódniczki czerwone,
Spódniczki zielone,
Oj, te zielone,
Moje ulubione.

Stopniowo plac stawał się niemal czarny. Koła tańczących, przerzedzone, złączone już w jedno, kierowały się jedynie dopalającemi się lampionami i gwiazdami, które można było nareszcie dostrzedz, jak również dosłyszeć było teraz można łoskot fali morskich, dochodzący z tamtej strony półwyspu. Tworzył on niby akompaniament basowy do piosenki, którą tańczący zaintonowali w przyśpieszonem tempie:

Drewek nazwozimy
Z lasu królewskiego,
W piecu napalimy
Dla kochania mego.

Ciężkie spódnice powiewały z głośnym szelestem, głosy wpadały jeden w drugi, zadyszane, — w ciemnym rogu placu wiatr śpiewał i wirował samotny.
— Wracajmy, — szepnęła Lidya, szczególna trwoga, która ogarnęła ją w dniu przyjazdu, w tem oknie hotelowem tam, w górze, ścisnęła jej serce powtórnie.
Agaryta podniosła latarnię i wracały przez owe ciasne drogi szuanów, gdzie snuły się po murach cienie przechodniów, gdzie pijani, stoczywszy się w rowy, zasypiali, nucąc zwrotkę piosnki, przerywaną przez czkawkę:

Niech się drewka palą
Dla kochania mego,
Spijże, śliczna lalo,
Aż do dnia białego.

Psy folwarczne szczekały za zbliżeniem się kobiet, zniewalały je do przyśpieszania kroku, do przyciszania głosu.
— Niech no pani spojrzy... te światła, tam na morzu... między gałęziami jarzębiny... to jakby flota.
Ach! ta flota, Agaryta marzyła o niej, i razem z nią cały Quiberon. Hotel „Lamballe“ pełen był podróżnych, osób z Port-Navallo, z Nantes, nawet z Paryża przybyłych, by ją widzieć, przyjrzeć się ćwiczeniom. Ów chłopak, znajomy Agaryty, wspominał jej o damie, Paryżance, w towarzystwie kuzynki, małej, okrągłej jak kulka, dosyć ładnej.
— Czy powiedział ci jak się ta dama nazywa? — zapytała Lidya, zaniepokojona szczególnym zbiegiem okoliczności.
Wszakże zdawało jej się, że podczas tańców dostrzegła, opartą o poręcz balkonu hotelowego, sylwetkę kobiecą, z miną wyniosłą, z obnażoną głowa, — istny portret swojej teściowej... Ale Agaryta nie wiedziała nazwiska. A potem, czemże wytłómaczyć obecność pani Fénigan w Quiberon? Oczywiście było to jedno z owych widzeń sennych, jakie zwykła wywoływać myśl przez długi czas na jeden punkt skierowana. Przez cały dzień młoda kobieta żyła przeszłością; cóż dziwnego, że zesłała jej jedno ze swoich widm? Lidya uległa tej samej halucynacyi co Agaryta, która, słysząc nieustannie o flocie, widziała jej latarnie jaśniejące wszędzie na widnokręgu. Gdy zaś przybyły do Port-Haliguen, mając przed sobą ciemną, niezmierzoną dal oceanu, ujrzały tylko płomień semaforu, a bliżej światło, które czekało na nie na parterze żółtego domu, jedynego na całem wybrzeżu.
Pod tą lampą leżał na bardzo widocznem miejscu list, który Lidya otworzyła niezwłocznie, i który nareszcie wytłómaczył jej straszną trwogę pierwszych godzin, jakie spędziła w tem ustroniu, szczególny niepokój, co ją znów ogarnął dzisiaj wieczorem, niby ostrzeżenie, że katastrofa ma ją spotkać tutaj, na tem wybrzeżu, a nie gdzieindziej. Ach! ta intuicya kobieca, to subtelne jasnowidzenie, to odgadywanie przyszłości wszystkiemi nerwami, czemże jest wobec tego bystrość naszej obserwacyi? Lidya z roztargnieniem odczytała epistołę pana Aleksandra. Była długa, głupia i kłamliwa od początku do końca, skreślona niewprawnem pismem fagasa, a spojrzenie młodej kobiety przesuwało się po papierze z przerażeniem, zatrzymując po drodze pewne wyrazy: „...musiał się poddać... powinność wojskowa... dragoni... pieniądze u notaryusza... z prawem przepisania na dziecko.“ Słowem, streszczenie listu: „Skończyło się, porzuca panią. Proszę przygotować rachunek, przyjadę go uregulować i piszę, uprzedzając, żeby uniknąć wszelkich rozpraw.“
Lidya wiedziała dobrze, iż się to skończy; i postanowiła już również co uczyni, gdy stanie u kresu tego bezdroża. Tylko, dlaczego tak prędko? Dlaczego tak szkaradnie?.. Nie napisać do niej jednego słowa, nie przesłać drżącego pożegnania przed zerwaniem, pozostawić to służącemu!.. To właśnie przechodziło wszelką nikczemność. Stopniowo, wyjaśniając sobie jeden fakt drugim, poznała się na okrutnej komedyi, jaką z nią odegrywano od Monte-Carlo, zrozumiała należycie tragiczny wyjazd, śmieszną ucieczkę z jednego krańca Francyi na drugi i tę niegodziwość, której się dopuszczono zawożąc ją tak daleko, by jej rzucić w twarz tę obelgę... O, Karolku! to więc zapowiadał twój śmiech zagadkowy i te oczy, jak z zimnego głazu, których Lidya tak bardzo się bała! „Piękny potwór,“ mówił o nim ojciec, potwór niezdolny kochać i który instynktownie odpychał wszelką poufałość i tkliwość. Zakończał on tak jak powinien był zakończyć ich niegodny romans bez miłości... A ci ludzie z Grosbourga, ze swoim notaryuszem, za kogóż ją brali? Jakto! i jenerał także... Och! to było dla niej największą zniewagą, ta myśl, że ów dumny, waleczny żołnierz, którego rozpaczliwa namiętność wzruszała ją niekiedy, mógł ją posądzić o wyrachowaną, handlarską duszę. Zobaczą co ona sobie robi z ich pieniędzy i z wszystkiego.
„Z prawem przepisania na dziecko...“ Tak, zapewne dziecko. Powziąwszy od pierwszego dnia mocne postanowienie, że nie przeżyje swego szału, nie przewidziała tej ironii: po ośmiu latach bezpłodności w małżeństwie macierzyństwo w związku przypadkowym. Ale jakże wychowa to dziecko? Bez ojca, bez nazwiska, nawet bez nazwiska matki, która go nigdy sama nie miała. Czarna nędza i krew książęca w żyłach. Co się z nim stanie, z tym opuszczonym wyrzutkiem? Czyż nie stokroć lepiej zabrać go z sobą w krainę śmierci?..
...Śmierć, zapewne. Ale jaka śmierć? Wydostać się szybko, uciec z tego smutnego życia, ale jakiemi drzwiami? Morze jest blisko, tuż, u stóp skał. Otworzyć ostrożnie okno, przeskoczyć przez parapet, a potem dwa kroki... Ciemność nocy i wody przestraszała ją. Trzebaby włożyć trzewiki, ubrać się, albo wyjsć nawpół nago... A! oto jest... Spojrzenie jej, szukając dokoła pokoju, znalazło mały rewolwer Anglika, lśniący na kominku. Wyprostowana przed lustrem, próbowała go przez chwilę wprawną dłonią, myśląc o mnóstwie rzeczy i ludzi, już z wyrazem przedśmiertnej trwogi w wylękłych oczach; a gdy rozsuwała bardzo nisko koronki koszuli, by trafnie wycelować, powstrzymało ją poczucie własnej piękności, prawie żal, że ta olśniewająca białością szyja, na której błyszczał złoty medalionik, za chwilę ma się stać martwą. Z palcem na odwiedzionym kurku zaniosła w duchu krótką modlitwę do Najświętszej Panny z Fourviéres i już miała wystrzelić, gdy powstrzymało ją jeszcze pośpieszne stukanie do drzwi i wołanie Agaryty:
— Pani! pani!.. Ach! jakie to cudowne!.. te wszystkie światła na morzu... jest... jest... to flota... a mówiłam pani...
Lidya machinalnie odwróciła głowę do okna; szyby w niem drżały, wstrząsane gwałtowną kanonadą, śród której zaginęło krótkie, wściekłe szczeknięcie małego buldoga. Gdy Lidya osuwała się na ziemię, błękitnawy blask jednego ze świateł elektrycznych, przesyłanych z okrętu na okręt, zalał pokój, i padł jej prosto w twarz, — mogła myśleć, że to wieczność otwiera się przed nią. Być może, iż tak umieramy, przemógłszy raz trwogę wobec przerażającego przejścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.