Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
CUD MAŁEJ PARAFII..

— Nie, nie wyobrazisz pan sobie jak mnie męczą te nieustanne wysiłki woli dla dokonania rzeczy najprostszych: żeby wstać, usiąść, zdjąć kapelusz, to go znów włożyć; to co u ciebie jest ruchem nieświadomym, automatycznym, wymaga u mnie natężenia wszystkich sił... Wywlec się z łóżka rano, gryźć, gdy siedzę przy stole, skończyć zdanie, które miałem nieszczęście zacząć, wszystko staje się dla mego marnego szkieletu ciężkim czynem, torturą... Usiądźmy, patrz, oblany jestem potem, z tego, żem przyszedł tutaj, wsparty na twojem ramieniu.
Jesteśmy w Grosbourgu, po południu, na tarasie nad brzegiem wody. Pan Jan, współczujący i zrezygnowany, od śniadania oprowadza z jednej ławki na drugą uskarżającego się księcia d’Alcantara, prawiąc mu z roztargnieniem te słowa pociechy, jakiemi się łudzi nieuleczalnych.
— Jednak książę jechał wczoraj konno, a Charlexis uważał, że książę znakomicie trzyma się w siodle.
— Ładna blaga! Gdyśmy przyjechali z księżną w powozie do bażantarni, wzięła mnie ochota pogalopować na klaczy najstarszego gajowego, która jest bardzo łagodna. Po pięciu minutach, leżałem w rowie, dokąd przyjechał po mnie powóz i szczęśliwy byłem, żem tam nie zostawił wszystkich kości. Tak to trzymałem się w siodle... Bo to, widzisz, ja już nie mam sił i gdybym przez jedną chwilę przestał sobie mówić: „Chcę żyć,“ no, tobym nie żył.
Jenerał przymyka oczy, opiera głowę o szpaler z glicynii i jaśminu, wznoszący się za ławką, a na zmartwiałych, wydatnych rysach jego twarzy osiada wyraz znużenia, wyczerpania. W parku rozlegają się nawoływania i uderzenia rakiet, — to partya lawn-tennis’u po za kępą drzew ligustrowych, między któremi, jak błyskawice migają białe berety i jasne spódniczki. Wybuch wesołości hałaśliwszy, swywolniejszy niż inne, wyrywa chorego z odrętwienia.
— Słyszysz pan swego dawnego ucznia, grającego ze wszystkiemi Esterami i Rebekami z zamku Mérogis? Ach! on nie cierpi... Jak on się zdrowo śmieje!..
I nagle, głosem ponurym, bardzo ostrym, dodaje;
— Ten urwis mnie przeraża, przyprawia mnie o zawrót głowy, jak przepaść... A pan, czy jesteś w stanie go zrozumieć?
Pan Jan nieśmiało:
— Zdaje mi się... Sądziłem, że się poprawił, ustatkował...
— Tak, przemocą.. Faktycznie pan nie wiesz końca romansu. Księżna nie pozwala o tem mówić, albowiem młodzieniec nie wychodzi zbyt świetnie z tej sprawy, ale ja nie mam tych słabostek matki. Zatem pewnego ranka, do pokoju kochanków w Monte-Carlo wpada ten stary łotr, Aleksander, pilnujący z naszego polecenia męża.
„Idzie za mną, już tu jest, uciekajcie!“ mówi z okolicznościowem przerażeniem. Damę zdejmuje strach, bo wie, że jej mąż, nieskory do uniesień, gwałtowny jest jak bawół, a rogi ma twarde. Mały, zuch, muszę mu to przyznać, nie chce uciekać. Aleksander bierze go tedy na stronę i mówi:
„Niema męża, to farsa. Ale książę jest bez grosza, bo się spłukał w ruletę, a tu jacht, kobieta, a może i bęben na karku; trzeba się z tej matni wydobyć. Oto pieniądze, niech książę zmyka na statku, a ja już sobie poradzę z damą“.
Znając naszego kochanka, wyobrazisz sobie z jaką radością przyjmuje propozycyę. Taka pijawka przez trzy miesiące, tam do licha! Wyrywa się, płacząc, z objęć ukochanej i gdy Aleksander wlecze ją aż do Bretanii on, dla zmylenia śladów Sinobrodemu, który się zbliża, wsiada na jacht i płynie do małego portu nad zatoką Morbihan, gdzie kochanka ma na niego czekać, gdzie oczekuje go dotąd. Zdaje mi się, że nie ujrzelibyśmy go tak prędko, gdyby jego „Bleu-Blanc-Rouge“ nie zaginął pewnej nocy pod Balearami. Mały powrócił do nas, zawstydzony, z pustą kieszenią... Proces z kapitanem statku, indemnizacya załodze, koszta zerwania umowy, wszystko to pochłonęło masę pieniędzy. Skorzystałem z tego, żeby mu założyć wędzidło i wymódz na nim, by odbył swoją służbę w wojsku. Ale niepojęta, smutna strona tej całej sprawy, to że nie miał ani jednego słowa, ani jednej myśli dla tej, która mu oddała swe życie i która czeka daremnie w Bretanii od miesiąca przeszło.
Pan Jan, zgnębiony, osłupiały, spogląda z po za okularów.
— Jakto... ona jeszcze nie wie?
— Nie. Aleksander miał załatwić tę sprawę i wyobrażam sobie, że rozkoszuje się przewlekaniem jej. To taki zły pies... Księżna, baczność!
Nadchodziła z głębi tarasu, śpiesznym, drobnym krokiem; włosy jej i cera, osłonięte eleganckim kapeluszem ogrodowym, pożółkły jeszcze bardziej.
— Szukałam cię, — rzekła do męża, bardzo cicho t bardzo prędko, wsuwając mu w dłoń list rozpieczętowany... — Przeczytaj, com znalazła między listami do Karolka. Marka z Draveil ostrzegła mnie.
Zrazu półgłosem, potem w duchu, jenerał odczytał kilka wierszy wyzywających, przesłanych jego synowi przez Ryszarda Fénigan.
„Wiedziałem, że jesteś Pan łotrem, ale byłbyś podłym tchórzem, gdybyś teraz, jako żołnierz...“
Długie białe ręce, trzymające list, drżały..
— „Play!“ — krzyknął świeży, męski głos na trawniku tennisowym.
Jenerał, przeczytawszy list, rzekł poważnie:
— Po wczorajszem spotkaniu w lesie trzeba się było ostatecznie tego spodziewać.
Księżna poruszyła się żywo.
— A więc ta masa pieniędzy, jaką już dałam, jaką jeszcze dać jestem gotowa, nie wystarcza, by zadowolić tych ludzi?
— Pieniądze, to niewszystko w życiu, moja droga... Zresztą mąż nic nie wziął. Zabrano mu żonę, więc się gniewa, to dosyć naturalne i wydaje mi się, że Charlexis będzie musiał przyjąć jego wyzwanie.
— A to dobre! oszalałeś?.. Czyżeś mi sam nie mówił, że Ryszard Fénigan po mistrzowsku włada szpadą i pistoletem?
— Co na to poradzić? Twój syn jest żołnierzem, znieważają go, musi się bić.
— Nie pokażę mu tego listu.
— Dostanie inny, jeszcze obelżywszy.
— Pójdę do matki.
— Matka przyjmie ciebie tak, jakeś ty ją przyjęła... Nie, nie, widzisz jest tylko jeden sposób na to, żeby chłopak się nie bił.
— Jaki? — spytała księżna skwapliwie.
— Gdybym ja poszedł zamiast niego.
Trochę nadziei zabłysło w spojrzeniu kobiety, która go mierzyła wzrokiem, ale wnet wzruszyła ramionami.
— Mówisz o chodzeniu, mój biedaku, a nie możesz utrzymać się na nogach... Nie, najprościej będzie napisać do jego pułkownika, naszego kuzyna de Boutignana, żeby go wezwał niezwłocznie. Chciałam go uchronić od wielkich manewrów, ale wobec tego...
Kula tennisowa potoczyła się pod ich nogi i jednocześnie rozsunęła się wonna zasłona ligustrowa pod rękoma młodego księcia z obnażoną szyją, w białej, flanelowej kurtce, z szerokim pasem jedwabnym dokoła stanu, z twarzą, zarumienioną, z wilgotnemi policzkami. Uśmiechnął się na widok szybkiego ruchu księżnej, która ukrywała list.
— Czuć tutaj tajemnicę, — rzekł.
I, podniósłszy kulę rakietą, znikł między gałęziami, pozostawiając po sobie czar wdzięku swojej zwinności i lekkości. Wszystkim trojgu przyszła ta sama myśl, którą matka sformułowała jak następuje:
— Taki klejnot i ja mam pozwolić, by mi go uszkodzono?.. Idę coprędzej napisać do Boutignana.
Gdy pozostał sam z Janem, jenerał zerwał się energicznie.
— Daj pan pokój, daj pokój... Chcę spróbować.
Stojąc i chwiejąc się na miejscu, odwrócił się profilem, ustawił nogi pod kątem prostym i chciał podnieść laskę, celować na komendę, lecz zatoczył się z otwartemi ramionami i byłby upadł, gdyby nauczyciel go nie podtrzymał i posadził na ławce.
— Pojedynek w tych warunkach! — szeptał biedny człowiek, wycierając czoło oblane potem wysiłku i oczy, z których potoczyły się łzy.
Po chwili milczenia, dodał:
— Powiedziała mi przecież, że nie mogę utrzymać się na nogach!.. A jak w jej tonie brzmiała pogarda żony dla męża, który nie może już obronić ani jej, ani dzieci!
Gdy tak mówił ze wzrokiem w ziemi utkwionym, słychać było w parku dźwięk śmiechu i odgłos uderzeń rakiet bawiącego się wesoło grona.
Książę spał jeszcze nazajutrz rano, gdy przyniesiono do Grosbourga list rekomendowany z marką z Draveil. Na skutek wydanego wszystkim odźwiernym rozkazu nic nie mogło dojść do Charlexisa, nie przeszedłszy poprzednio przez ręce jego matki; księżna też, podpisawszy się w kwitaryuszu listonosza, otworzyła bilecik Fénigana, jeszcze obelżywszy niż pierwszy. Nie powiedziała o nim nikomu, a ponieważ Charlexis został wezwany tego samego ranka do Melun depeszą zwierzchnika, przeto uspokoiła się, gdy następnego dnia przy śniadaniu nadeszła nowa posyłka od Ryszarda, tym razem dla ojca, z kopią obelg dla młodego księcia:
„Co myśli o nich książę d’Alcantara? Czy okaże się takim samym tchórzem jak jego syn?“
Księżna, siedząca wprost męża, dziwiła się, że on nie je. Nie mógł utrzymać widelca, palce drżały mu zbyt silnie. Zamiast odpowiedzieć żonie, podał jej dwa listy, które przed chwilą otworzył. Ona zgarnęła spojrzeniem te obelgi, rzucane jej mężowi i synowi i, całkiem spokojna teraz, kiedy wiedziała, że syn jest bezpieczny, rzekła:
— To śmieszne, wie przecież, że ty się bić nie możesz.
— Nie wie... Widział mnie konno onegdaj.
— W takim razie musiał cię także widzieć na ziemi, bo niedługo pozostałeś w siodle... Zresztą, można się porozumieć. Poślę mu pana Jana.
Okulary nauczyciela latały, jak przed zbyt trudną partyą wiolonczelową.
— Masz słuszność, — rzekł jenerał nagle uspokojony.
Nieszczęsny pan Jan! jakże dalekimi wydawały mu się owe dni, kiedy w łódce Chuchina jego wiolonczela przejeżdżała przez Sekwanę z domu do domu! Dawniej taki wesoły, taki pełen życia, jakże posępny był teraz Uzelles, zwłaszcza od chwili kiedy pani Fénigan i jej syn, na skutek gwałtownej rozmowy, nie widywali się, nie rozmawiali ze sobą. Ryszard zajął znów swój pokój w pawilonie, gdzie jadał i spędzał całe dnie. Gdyby nie suchy i miarowy trzask pistoletu, nikt nie wiedziałby, że tam przebywa. Matka, podwajając swoją pracowitość, baczność, dreptała z dziedzińca do sadu, zatruwała życie ogrodnikowi i jego koszatkom; a w ostrym tonie jej głosu, w chodzie jej, we wściekłym brzęku jej kluczy odzywało się jakby echo krzyku zranionej dumy, zelżonej miłości macierzyńskiej.
— Po tem wszystkiem com ja dla niego zrobiła, on woli tę niegodziwą kobietę, niż mnie, och!..
Brakło jej słów oburzenia, zwłaszcza, gdy przypominała sobie wyraz tych ust rozgorączkowanych i wykrzywionych, które pluły jej w twarz obelgę i nienawiść. I to był jej syn, to był jej Ryszardek!
— Ale kuzynka się myli, — tłómaczyła łagodnie poczciwa Eliza, pomagając jej zbierać owoce ze strzyżonych w słup jabłoni wzdłuż alei, — Ryszard kuzynkę ubóstwia... mówił w złości, ale jestem pewna, że gdyby kuzynka chciała...
Dumna matka podniosła głowę i, upuszczając jabłka na ziemię, mówiła:
— Nigdy, nie znasz mnie; upokorzyć się przed synem? wolałabym umrzeć. To on powinien prosić mnie o przebaczenie.
— Kto kuzynce mówi, że on o tem nie myśli? Gdyby mi tylko kuzynka pozwoliła zapukać do pawilonu, zobaczyć się z nim.
Matka uśmiechała się z politowaniem.
— Straciłabyś czas daremnie, moja mała, nie wiesz jak trzeba do niego mówić... jesteś za dobra.
W głębi duszy miała żal do niej. Eliza rozumiała to doskonale i w obec tego wielkiego zmartwienia, zapominając o własnym zawodzie; czując, że jest niepotrzebna, że stoi na zawadzie, wspomniała o powrocie do Lorient, a pani Fénigan słowem jednem jej nie zatrzymywała.
Ryszard, dręczony najstraszniejszym napadem zazdrości, myślał tylko o zemście i o zabójstwie. Dwaj oficerowie, dawni koledzy ze szkoły Ludwika Wielkiego, stojący załogą w forcie Villeneuve, gotowi byli służyć mu za świadków. Dnie całe spędzał Ryszard na wprawianiu sobie ręki, czyhając na listonosza i na odpowiedź na swoje obelgi, gdy pewnego ranka ukazał się w gabinecie pan Jan, jąkający się i drżący.
Całe położenie było dla niego takie nadzwyczajne, — to wszystko co ujrzał wchodząc, pistolet na stole, tekturowe krążki podziurawione, poszarpane, a także i to co miał do powiedzenia, zlecenie, jakiem go obarczono. „Jenerał najchętniej zajmie miejsce syna, który pojechał na manewry, ale ponieważ osłabienie nóg nie pozwala mu stać, przeto liczy na wspaniałomyślność Fénigana na jego świadków dla uzyskania pewnych warunków.“
— Chce się bić konno? — spytał Ryszard, drwiącym tonem.
— Nie, ale siedzący... To d’Elbée, jeśli się nie mylę, rozstrzelany był w fotelu. Zaproponują panu pojedynek w tym rodzaju w Uzelles lub Grosbourg... dwa krzesła o piętnaście albo dwadzieścia kroków.
Ryszard przerwał szorstko:
— To dobre dla infirmerów; powiesz pan jenerałowi, że będę czekał na powrót jego syna, wolę. Poczekam miesiąc, sześć tygodni, ile będzie trzeba... ale chcę się bić z tym młodym błaznem, a jeśli nic go do tego nie zmusi, czyhać będę na niego na zakręcie drogi, w gąszczu leśnym i zabiję go.
Powtórzył kilkakrotnie „Zabiję go, zabiję go!“, wtłaczając jakby młotkiem te wyrazy w słabą głowę pana Jana. To też nauczyciel chwiejnym krokiem wyszedł z małej furtki o dwóch stopniach, przy której czekała na niego od kilku chwil matka Ryszarda.. Na jej widok nieborak wyrwał się niedorzecznie:
— Ach! łaskawa pani, jakże to dawno... jak ja się cieszę...
Ale ona przerwała mu z pośpiechem, a wskazując na pawilon:
— Coś pan przyszedł mu powiedzieć? Jakąż krzywdę chcą nam jeszcze wyrządzić ci ludzie z Grosbourga?
— Ależ pani, to on, to pan Ryszard... To nie my.
Zadyszany opowiedział o listach, otrzymywanych w zamku, o przerażeniu księżnej.
— Uprzedziłam ją... — rzekła pani Fénigan, uśmiechając się dumnie. „Biada pani, jeśli nasze dzieci się spotkają!“
Opamiętała się nieco wszakże na te słowa pana Jana:
— Nieszczęście jest ślepe, może tak dobrze dotknąć panią jak i nas; proszę panią, zechciej uspokoić raczej swego syna, pani masz tyle wpływu...
— Już żadnego, niestety! Ta straszna kobieta, odchodząc, zabrała mi przywiązanie, zaufanie mego dziecka. Czy pan dasz wiarę, że od trzech dni...
Umilkła, bojąc się rozpłakać, czemu chciała zapobiedz wszelkiemi siłami; łzy osłabiają, a ona potrzebowała całej swej odwagi, całej swojej dumy wobec zbuntowanego dziecka.
Rozmawiając przeszli z wąskiej ścieżki na gościniec, wiodący do Corbeil; ona z głową obnażoną pod parasolką, jakgdyby spacerowała po alei swego sadu. Ludzie, których spotykali, mieszkańcy okoliczni, ubrani odświętnie, kłaniali się i obracali ze zdziwieniem.
— Cóż to dziś jest? — spytał pan Jan, — słyszałem, idąc tutaj, dzwon małej parafii, a przecież to dzień powszedni.
— Jakaś rocznica tego starego warjata...
I pani Fénigan wzruszyła ramionami. Żywiła urazę do Mériveta za rozprawę podczas ostatniego obiadu, przypisując staruszkowi nagłą niechęć Ryszarda do Elizy i rozwodu... To też, gdy mijał ich, wychodząc ze swego kościołka, odpowiedziała zaledwie, i to bardzo sucho, na ceremonialne powitanie poczciwca, ubranego całkiem czarno, niewyłączając rękawiczek, w grubej żałobie po ukochanej żonie, której dwudziestą pierwszą rocznicę śmierci obchodził dnia tego.
— Przebaczenie wszystkich nikczenmości, odpuszczenie wszystkich przestępstw, to treść kazań tam w tych murach.
Wskazywała parasolką biały kościołek na skraju drogi.
— I chcieliby, żebym i ja tam chodziła, żebym się zapisała do tej parafii. O! dziękuję. Niech mój syn sobie chodzi jeśli chce; moja noga nie postanie tam nigdy w życiu.
— Ach! pani Fénigan... pani Fénigan... — westchnął wiolonczelista, przypomniawszy sobie nagle złowróżbne zlecenie, jakiego się podjął. — Co my poczniemy, jeżeli pani nie może wpłynąć na syna? On chce zabijać... tylko zabijać...
— Niechże więc zacznie od swojej żony! Pozbędzie się ładnego kłopotu.
— Pani!...
— Co, i pan także jej bronisz? Cóż ona wam wszystkim zadała ta ladacznica? Ach! prawda, pan to przez muzykę... wasze duety; jak Ryszard... bum... bum... bum... a potem to rozleniwienie, które uchodzi za łagodność, bezbronność... męzczyzni tak lubią wyobrażać sobie, że roztaczają opiekę... Ach! ta łotrzyca, co mi zabrała syna... gdyby ona tu była, gdybym ją tak miała w rękach...
— Ulitowałabyś się pani nad nią, bo pani jesteś bardzo dobra, a ona bardzo nieszczęśliwa, — rzekł pan Jan, mrugając oczami, jakgdyby spodziewał się spadnięcia gromu, zapowiedzianego przez błyskawicę w spojrzeniu pani Fénigan.
Dumna kobieta krótkiem skinieniem głowy przerwała rozmowę i, zawróciwszy szybko poszła sama drogą do Uzelles.
Wrota kościołka pozostały otwarte. Jakimż porywem nagłym a sprzecznym, jakim bezwiednym odwrotem wszystkich swoich uczuć kierowana, przekroczyła pani Fénigan wąski przedsionek? Niewątpliwie stało się to za sprawą słów starego Mériveta, stosowanych do biednej, zbłąkanej istoty: „Wejdź i uklęknij, tam jest tajemnica szczęścia.“ Powiedział to z taką pewnością; a przed chwilą jeszcze, gdy stary manjak przechodził drogą, na twarzy jego odbijał się wyraz takiego zadowolenia i takiej ulgi!..
Weszła i przejęta półcieniem po blasku na dworze, wodziła wyniosłem spojrzeniem po wielkich, zimnych ścianach, na których migotał tu i owdzie odblask okien kolorowych; wszystkie były zamknięte z wyjątkiem okna w głębi, bardzo wysokiego, bardzo szerokiego, ponad ołtarzem, przez które widać było duży płat błękitnego nieba i wirujące gołębie... Och! to niebo, tak głębokie, takie pociągające... Mimowolnie prawie uklękła, i pokorna modlitwa; „Ojcze nasz“ maluczkich, przyszła jej na usta; „...i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy...“ Łzy trysnęły strumieniem z twardej skały. Było to jakby omdlenie, przemiana całej jej istoty, i wejrzała w głąb siebie, i osądziła siebie i przebiegła myślą swoje życie.
Tak, Ryszard miał słuszność. Pycha, potrzeba rządzenia kierowała wszystkiemi jej czynami i psuła je; tak, jej mąż i syn, których kochała przecież, cierpieli przez nią. A może z czulszą, teściową Lidya, sierota, byłaby szczęśliwą w małżeństwie. Ale pani Fénigan powinna była mieć dużo pobłażliwości, serce litościwe i skore do przebaczania. Teraz zdawała sobie sprawę z tego wszystkiego, a także i z tego, co jeszcze uczynić powinna. Coś bardzo trudnego, ale skoro Bóg ją natchnął, dopomoże jej jeszcze niewątpliwie. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie..“
Długie westchnienie nieopodal ostrzegło ją, że nie jest sama w kościele. Oczy jej, przywykłe już teraz do mroku, rozróżniły o kilka kroków przed jej krzesłem ubogą kobietę otuloną w chustkę, w ubraniu zniszczonem, spłowiałem, która się modliła, skulona na klęczkach; obok niej na ziemi leżało zawiniątko, a z pod niego wyglądała rękojeść czarnego, bawełnianego parasola.
Pani Fénigan dawniejsza, ta, która przed chwilą weszła do kaplicy, nie lubiła żebraków, uważała, że miłosierdzie jest upokarzającem i nigdy, prócz w dni przeznaczone na jałmużnę, w tradycyjne poniedziałki, nie dała szeląga albo kromki chleba ubogiemu. Byłto jeden z artykułów jej kodeksu osobistego, wieczny temat dyskusyi z synową, gdy wyjeżdżały we dwie powozem.
Ach! gdyby Lidya, z zapadłego kąta, w którym ukrywała nędzę swego błędu, mogła była widzieć swoją nieubłaganą teściową, jak zbliżyła się do nędzarki i zapytała jej łagodnie: „Wy nie z tych stron?“ Jakaż nadzieja dla niej i jakie zdziwienie!.. Ale żebraczka nie odpowiedziała. Wyczerpana znużeniem, usnęła, modląc się, usiadłszy, a raczej upadłszy na odwrócone pięty. Daleka od oburzenia, jakie byłoby dawniej owładnęło nią niechybnie, nie myśląc budzić brutalnie tej, która wobec Boga taką nieprzystojną zachowywała postawę, pani Fénigan, zdjęta bezmierną litością, wydobyła z woreczka portmonetkę, brzęczącą w jego głębi wraz z pękiem kluczy, i, nie otwierając jej, nie patrząc ile zawiera, położyła ją na zawiniątku nędzarki. Dla tych, co znali matkę Ryszarda, ten poryw szczodrobliwości i miłosierdzia był jeszcze czemś niezwyklejszem, niż potajemne i nowe postanowienie, jakie powzięła podczas pobytu w małej parafii.
Widząc ją wychodzącą, Napoleon Mérivet, który przechadzał się śród swoich maków, zawołał radośnie:
— Pani, to była pani?.. Słyszałem, że ktoś poruszał krzesłami... ale... nie byłbym nigdy przypuścił..,
— W istocie, to prawdziwy cud; ale pana żadne cuda już nie zdziwią, — odparła z błogim uśmiechem.
Poczem, otwierając parasolkę dla osłony od żaru południowego słońca, dodała:
— Panie Mérivet, chcę pana prosić o wyświadczenie mi przysługi... Muszę się oddalić na kilka dni, a martwi mnie to, że zostawiam Ryszarda samego, zwłaszcza w takich smutnych okolicznościach...
Pod krzaczastemi brwiami oczy staruszka uśmiechały się złośliwie.
— Nie zostawia go pani samego... a kuzynka?
— Kuzynka wraca do Bretanii a ja z nią jadę.
— Do Bretanii, pani? poco?
— Nie wiem jeszcze... Takie mi tam przyszło natchnienie.
Nie pytając o nic więcej, staruszek rzekł z serdecznem uniesieniem:
— O! ja zawsze wiedziałem, że z pani zacna, szlachetna kobieta, i że to tylko ta szkaradna pycha...
— Zwłaszcza, panie Mérivet, dla mego syna podobnie jak dla wszystkich, odwożę Elizę, nic więcej; Ryszard budowałby może na tem jakie szalone nadzieje, a ja chcę najpierw zobaczyć sama.
— Syn pani będzie wiedział, tylko to, co pani zechce i tego tylko będzie się spodziewał. Podczas nieobecności pani będę czuwał nad nim i nad mieszkańcami Grosbourga; a gdybym nie czuł się na siłach przeszkodzić wielkim głupstwom, mam przy sobie mego zacnego księdza Cérèsa, który ze słodyczą Świętego Franciszka łączy archanielską moc w ręku... Ręczę za całość syna pani.
— Dziękuję, — rzekła pani Fénigan bardzo wzruszona.
Zabierała się do odejścia, lecz, widząc, że staruszek chce zamknąć swój kościołek, powstrzymała go.
— Ostrożnie, tam jeszcze ktoś jest, uboga kobieta, która się zdrzemnęła, modląc się do Boga.
Mały Napoleon podniósł dumnie głowę.
— To kościół gościńca. Dopóki tylko drzwi jego są otwarte, znajdzie się zawsze jakaś nędza, która, przechodząc, poszuka tu schronienia. Niechaj sobie śpi, zamknę później... Czy był jeszcze kto z tą biedną kobietą?
— Tak, ktoś kogo zostawiłam tam w kącie i kogo trzeba będzie pozostawić na zawsze... moja pycha, moja szkaradna pycha... — odparła pani Fénigan, cała uśmiechnięta i w niczem niepodobna do wyniosłej osoby, która kilka minut przedtem weszła do małej parafii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.