Macocha (de Montépin, 1931)/Tom IV/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Jarry po uwolnieniu Gastona i oddaniu go w ręce Adeli Gerard, noszącej, jak wiemy, tytuł hrabiny, nie uciekł z nim razem. Zbyt na to był rozsądnym. Wiedział dobrze, iż z takim śladem w ręku jak jego ucieczka, doktór Sardat nie zasypałby gruszek w popiele, a zabójca Michała Bernard miał aż nadto wiele powodów, żeby policja nie zaczęła go tropić.
Do pozostania skłoniła go także okoliczność, iż w kilkanaście dni po porwaniu obłąkanego zbliżał się termin, w którym za biedaka wnoszono coroczną opłatę. W oczekiwaniu podziękował tylko za służbę, ograniczając czynności swoje w domu zdrowia do zaznajamiania z obowiązkami i regulaminem zakładu swojego następcy. Gdy Eugenja Daumont przybyła, zanotował sobie dobrze numer wynajętej karetki i dołączył do daty przywiezienia Gastona do szpitala. Myślał, że numer fiakra, oraz dużo cierpliwości wystarczą mu do wyśledzenia, kto właściwie był przyczyną zamknięcia spadkobiercy miljonów w domu warjatów. Omylił się jednak.
Macocha Teresy była sprytniejszą niż myślał. Karetce kazała się zatrzymać przed domem przechodnim i w ten sposób ślad jej dla zbyt ciekawego ex-galernika zniknął zupełnie.
Wypadało oczekiwać na możliwe przywrócenie pamięci Gastonowi. Że zaś oczekiwanie to było dosyć długie. Jarry zainstalowany w pałacu hrabiny Adeli, jako jeden z dwóch dozorców Gastona, miał czas namyślać się, czyby nie znalazł się sposób przyjścia w pomoc biegowi wypadków, a także rozważać, o ile można liczyć na obietnice hrabiny w sprawie wynagrodzenia go za jego usługi. Rezultat rozmyślań nie wypadał snąć pomyślnie. Kochanka doktora Loiset miała za dużo atutów w ręku. Pozostawało oczekiwać, może nawet długo, a potem jeszcze zdać się na łaskę i niełaskę, zadowolnić się okruchami ze wspaniałej uczty, jakie ze swego stołu rzucić mu raczy pani hrabina, która sama jedynie wystąpić może jako firmowa oddawczyni testamentu Pawła Gaussin.
— A gdyby ją tak uprzedzić, gdyby poszukiwania rozpocząć na własną rękę?...
Myśli te nie opuszczały ex-galernika ani na chwilę.
— Gaston jest szalonym — rozumował. — Ale gdyby tak przedstawić mu jego córkę, kto wie, coby stać się mogło...
— Ale gdzież ona jest? Ci, którzy usunęli Gastona i ją usunąć zapewne się postarali. W jaki sposób? Zbrodni nie dopuszczał, był jednak pewnym, iż nastąpiło tu podrzucenie, i to gdzieś w pobliżu miejsca, w którem Gaston z córką i kochanką mieszkał.
Szczegóły zlewały się w jego umyśle jeden za drugim, i tworzyły całość, z którą nie mogła iść w porównanie upośledzona na jednym punkcie pamięć Gastona.
Artystę przywieziono do domu obłąkanych w dniu 18-ym listopada, około tego więc czasu musiała się rozegrać i historja podrzucenia. Wypadało więc tylko udać się do domu podrzutków i tam zasięgnąć języka.
Ba, ale wiemy, iż Jarry czuł wstręt nieprzezwyciężony do stykania się osobistego z tem, co nazywają w ogóle: urząd, władza, administracja i t. p.
Kto wszakże chce psa uderzyć, ten na niego kij znajdzie. Mocno byłby zdziwiony każdy znający bliżej amatora miljonów Pawła Gaussin, gdyby widział, jak ex-galernik przez kilka dni badał pilnie miejscowość dotykającą gmachu administracji szpitalnej, jak usilnie przypatrywał się wchodzącym tam i wychodzącym stamtąd urzędnikom... Można było być pewnym, iż tyle starań nie czyni się nadaremnie.
Jak pająk rozsnuwał przez kilka dni swoje sieci, a rozsnuwał nie napróżno. Zainstalował się w kawiarni, do której uczęszczali urzędnicy, tu badając ich charakter, wybrał sobie tego z pomiędzy nich, który dlań stanowił materjał najpodatniejszy, i czekał tylko chwili sposobnej, w której będzie mógł pomówić z nim otwarcie.
Traf nie dał na siebie czekać długo. Jednego z pomiędzy funkcjonarjuszów biura, człowieka jeszcze młodego prześladowało nieszczęście w grze, a rachunek jego zapisywany w książce właściciela kawiarni rósł nieproporcjonalnie.
— Oto ptaszek, jakiego mi potrzeba — pomyślał Jairy, i wychodzącego z kawiarni poprosił na słóweczko. Przy likierze od słowa do słowa wypowiadał się z wrzekomego swego błędu i opowiedział, iż przed laty dwudziestu opuścił uwiedzioną przez siebie dziewczynę wraz z dziecięciem. Co się z nią stało, o tem dowiedział się dopiero przed kilkoma miesiącami. Nieszczęśliwa zmarła już dawno, a dziecię, którego wyżywić nie mogła, które zresztą przypominało jej wstyd, podrzuciła... Dałby wiele, gdyby teraz tę córkę ukochaną mógł przycisnąć do łona i gdyby miał pewność, że nie zamknie oczu sam z wiecznym wyrzutem, z wiecznem przypomnieniem własnej zbrodni.
Rozczulonemu w ten sposób! opowiadaniem i likierem urzędnikowi nie trudno było wytłómaczyć, że się stanie dobroczyńcą dwojga ludzi, za co oprócz wdzięczności otrzyma bilet pięćset frankowy;
— Ha, cóż mam z panem robić — rzekł wreszcie — dla pana zaryzykuję i wiadomości żądanych dostarczę. Ale i samemu mi potrzeba pewnych wskazówek.
— Nic więcej panu powiedzieć nie mogę nad to, iż podrzuconą została moja maleńka w r. 1867-ym pomiędzy 15-ym a 20-ym listopada. Imię jej prawdziwe było Paulina. Czy zrozpaczona matka w zawiniątku, zawierającem jej dziecię, położyła jaką kartkę, jaką prośbę do serc litościwych, lub coś podobnego, nic o tem nie wiem...
I Jarry przyłożył chustkę do oczu, udając, że płacze.
— No, no, nie masz pan czego jeszcze rozpaczać, pojutrze być może przyniosę panu wiadomości bardziej pomyślne.
— Więc o tej samej godzinie?
— Tak jest, niezawodnie, ale czy tylko mogę być pewnym, iż pan przyjdzie?
— Oto zapewnienie — rzekł ex-galernik wręczając część przyobiecanej sumy. — Resztę wręczę panu pojutrze.
Dla człowieka płacącego z góry za drobnostkę, za przerzucenie kilkunastu kartek w archiwum biura dobroczynności publicznej, popracować trochę, było warto, zwłaszcza, iż praca owa jeszcze pewną okrągłą sumkę przynieść miała. To też po upływie dwóch dni. pierwszym do kawiarni przybył funkcjonarjusz biura.
— Powiedziałem zawołał, widząc przybliżającego się ex-galernika — że przyniosę panu wieści pocieszające. Znaleźliśmy to, co pan szukał... A nawet przed kilku dniami córka pańska przychodziła jeszcze odwiedzić jedną z sióstr miłosierdzia...
— Panie, pan nie wiesz, jakim balsamem to dla mojego serca. Bądź pewien, iż wdzięczność moja... Ale jakie fakta ma mi pan do zakomunikowania?
— Córeczka pana — zaczął urzędnik, usadowiwszy się wygodnie i popijając kawę — znalazła się w naszych zabudowaniach z d. 16-go na 17-ty listopada. Koszulka jej, zachowana dotychczas pomiędzy dowodami rzeczowemi, nosi na sobie inicjały P. D., a do chustki w wielkie kraty, w którą niemowlę owinięto, przypięta była karteczka: „Nazywa się Paulina — ochrzczona — ma czternaście miesięcy.“ Do piętnastu lat wychowywała się pod kierunkiem sióstr miłosierdzia, potem oddaną została do służby a obecnie znajduje się bez miejsca, i mieszka tu w pobliżu. Wszystkie te szczegóły wraz z jej adresem wynotowałem tutaj na kartce.
— Racz mi więc ją pan oddać — rzekł Jarry, podając drugą połowę umówionej kwoty.
Urzędnik pieniądze wziął, kartki jednak nie oddał.
— Czy nie byłbyś pan łaskaw własnoręcznie owych fakcików przepisać, pojmujesz przecie, że mój charakter mogą poznać, a w takim razie...
— Nic słuszniejszego.
Ex-galernik wynotował sobie wszystko, aczkolwiek i tak dobrze już w pamięci i datę i adres podrzuconej dziewczyny miał zapisany. Zdawało mu się że bliższym jest w tej chwili miljonów Gaussina, niż jego wspólniczka.
Nic więc tej ostatniej nie mówiąc o swojem odkryciu, postanowił i w dalszym ciągu działać na własną rękę.
Wyszukał tedy Paulinę. Zgodził ją do zarządu swojem gospodarstwem, a następnie wystarawszy się o wszystkie potrzebne dowody, udowadniające tożsamość podrzuconej dziewczyny, oraz zapewniwszy sobie jej współdziałanie, począł przygotowywać do tego, co się stać miało, Gastona.
Pewnego razu, gdy znalazł się z nim sam, jako dozorca, i gdy nikogo więcej w całym pałacu nie było, zaczął rozmowę z obłąkanym o jego córce.
— Prawda — rzekł — iż pani hrabina obiecała panu oddać córkę?
— Oh tak, przyrzekała mi to kilkakrotnie.
— Nie dotrzymała wszakże... Co do mnie atoli, ja dotrzymuję moich obietnic... Miałeś pan już tego dowód. Czyż nie ja zainstalowałem się w domu zdrowia doktora Sardat, czyż nie ja przez kraty twojego więzienia powiedziałem ci: Odwagi, wkrótce będziesz wolnym?
— Tak, to ty! to pan! nie zapomniałem tego i nie zapomnę nigdy w życiu.
— I obietnicę spełniłem, w kilka dni potem dzięki mnie zostałeś pan wolnym.
— To prawda.
— Więc, gdybym ci powiedział: Zdaje mi się żem odnalazł twoją córkę Paulinę, mógłbyś mi uwierzyć, że nie kłamię, tak samo jak nie kłamałem dotąd...
Gaston drżał na całem ciele.
— Uwierzę ci szeptał — tylko mów, mów prędko. Czy wiesz gdzie jest moja córka i czy możesz mi ją przyprowadzić?... Gdzie ją znalazłeś, w jaki sposób ją odkryłeś?
— Jeżeli pan chcesz tego, opowiem. Pozwól jednak, że naprzód zbiorę moje wspomnienia.
— Twoje wspomnienia powtórzył Gaston.
— Nieinaczej, i to przenosząc się w przeszłość, do chwil, jakie upłynęły dwadzieścia lat temu. Mieszkałem wtedy w Orry-la-Ville.
— Orry — szeptał rzeźbiarz — zdaje mi się, że znam to nazwisko...
— W pobliżu Montgresin.
— Montgresin — coś wyrzekł! To tam, tam znajdowało się moje dziecko!
Gaston wyczerpany, umilkł, Jarry zaś ciągnął dalej.
— Pewnego wieczora, było to w listopadzie, jechałem do Paryża. W tymże samym wagonie znajdowała się także kobieta, mająca na ręku dziecko. Byliśmy sami, Maleństwo spało. Zachowanie się kobiety budziło pewne podejrzenia... Nagle odezwała się do mnie. — „Czy widzisz pan to maleństwo, jest to dziewczynka, dziecię nieprawe, przynoszące wstyd rodzinie. Zdajesz się pan nie być bogatym, czy chcesz zarobić pięć luidorów...
Nie wahałem się, odniosłem dziecinę do szpitala podrzutków, przedtem jednakże obejrzałem uważnie bieliznę i rzeczy, w które była owiniętą. Na koszulce znajdowały się litery P. D., a do sukienki przypiętą była kartka z imieniem Paulina. Obejrzawszy to wszystko, dopiero złożyłem dziecinę w żłobku dobroczynności publicznej.
— Nieszczęśliwa! — zawołał rzeźbiarz.
— Cóż pan chcesz żebym z nią robił? Przecież nie mogłem jej wziąć za swoje. Miałem i tak dosyć kłopotu z wyżywieniem samego siebie, i to dobrze, żem się tak jeszcze urządził, iż mogłem następnie odnaleść pańską córkę.
— Moją córkę? Gdzie?
— Biedne dziecię, które tymczasem już dobrze wyrosło, wychowane było kosztem publicznym.
— Cóż z niej zrobiono?
— To, co zwykle robią z dziećmi podrzuconemi... Oddano ją do służby.
— Ach mój Boże mój Boże!
— Uzbrojony o moje wspomnienia, odszukałem ją jednak, co jest rzeczą najważniejszą.
— Moja córka jest ładną, nieprawdaż?
— Bardzo ładna.
— Blondynka czy brunetka.
— Blondynka z oczami niebieskiemi, aksamitnemi.
— Zupełnie jak matka — szeptał Gaston — jak, jak...
Szukał imienia Teresy, szukał jednak napróżno.
— Nie wiem, zapomniałem zupełnie — skończył ze smutkiem.
— Na cóż panu potrzebna matka, kiedy masz swoją córkę? — przerwał mu Jarry.
— Rzeczywiście, a ta córka? Kiedyż ją zobaczę?
— Tego wieczora.
— O której godzinie?
— Zaczekamy, aż noc nadejdzie i wybierzemy chwilę, w której pani hrabina pojedzie z wizytami.
— Moja córka — wołał rzeźbiarz, nie wstrzymując łez, które płynęły po jego wybladłej twarzy. — Moja córka, zobaczę ją więc! Uściskam...
I upadłszy na fotel, pozostał na nim nieruchomy, z przymkniętemi oczami. Wzruszenie było zbyt silne. Potrzebował odpoczynku.
Ten jednak trwał krótko, a może był tylko chęcią wywiedzenia w pole Jarryego. Bo gdy ten myśląc, iż obłąkany zasnął, wyszedł do drugiego pokoju, Gaston cicho jak kot przemknął się do okna, gdzie stała glina i inne przyrządy do modelowania i zaczął z pośpiechem kończyć popiersie, które przed oczyma wszystkich i ukrywał wielkim staraniem.
Zwróciła wprawdzie uwagę na tę jego chęć do pracy i hrabina i wierny jej służący Mikołaj, pomni jednak przestróg pana de Lorbac, żeby się nie sprzeciwiać choremu, pozwolili mu robić, co chciał, uradowani jeszcze, iż przez parę godzin chociaż mogą stróżować mniej pilnie, a może spodziewając się, że praca choremu spokój przyniesie. Nikt zresztą do roboty warjata nie przywiązywał żadnego znaczenia.
A tymczasem pod wychudłemi palcami artysty wyrastał biust kobiety pięknej, o rysach twarzy regularnych, łagodnych.
Chwilami odpoczywał, jakby sobie coś przypominał, poczem znowu brał się do roboty z podwojoną energją.
Już było prawie szaro, gdy ukończył swoją pracę.
Tymczasem Jarry około godziny 6-ej wieczorem przyszedł zmienić drugiego dozorcę Gastona, Mikołaja, w pałacu, na rogu ulicy Saint-Dominique.
Hrabina po chwili niedługiej udała się na jakąś feztę dobroczynną, i w ten sposób ex-galernik na kilka godzin pozostał panem placu.
Udał się też niezwłocznie do rzeźbiarza. Gaston zajmował już swoje zwykłe miejsce przy oknie.
— Za godzinę córka pańska będzie tutaj — rzekł.
Mrok szary ukrył wszystko. Jarry zapalił światło, i płonącą lampę postawił na oknie.
— To sygnał — objaśnił Gastona.
Jakoż po upływie kilkunastu minut, lokaj wszedł do pokoju z listem.
— Oddała mi to jakaś kobieta, która czeka na odpowiedź.
— Wprowadź tutaj tę kobietę. Jest to moja krewna, która przybywa ze wsi i która ma coś nader pilnego mi powiedzieć. Po kilku chwilach mniemana wieśniaczka znalazła się w salonie sąsiadującym z apartamentem Gastona. Chustka okrywająca jej głowę spadła, a Jarry, skoro służący się oddalił, zawołał uradowany.
— Wybornie! doskonale Paulino.
— Zadowolony jesteś ze mnie? — zapytała przybyła, w której czytelnicy zapewne już się domyślają ex-służącej, wynalezionej przez Jarry‘ego, a wychowanej kosztem miłosierdzia publicznego, dziecięca, które podrzucone zostało z dnia 16-go na 17-go listopada, a co do którego spodziewał się ex-galernik, iż może być rzeczywiście córką rzeźbiarza.
— Nie podejrzewałem w tobie takiego talentu. Wybornie się przebrałaś za starą wieśniaczkę... Pokaż się jednak taką, jaką jesteś w istocie.
Jakby za skinieniem czarodziejskiej różdżki, wierzchnie suknie opadły, a Paulina stanęła w całym blasku młodości i wdzięków. Słuszność wyznać każe, iż to podrzucone dziecię nie było brzydkie.
— Warjat powinien być kontent, że będzie miał taką córkę... Ale wiesz co, że tu jest wcale ładnie i bogato, co za salony, co za meble!
— I my także będziemy mieli takie, gdy zostaniemy miljonerami.
— Miljonerami? — powtórzyło dziewczę z roziskrzonem okiem. — Czyż to prawda?
— Jakto, jeszcze wątpisz?
— Byłby to piękny sen. A ten człowiek? Ten szaleniec?
— Twój ojciec, jest tutaj!
I Jarry otworzył drzwi pokoju zajmowanego przez Gastona.
Paulina zadrżała.
— Boję się — rzekła.
— Tylko bez żadnych głupstw! Bądź sobie wzruszoną, pozwalam ci na to. To nawet zrobi pewien efekt, ale nie trać równowagi.
— Czyż to naprawdę mój ojciec?
— Musi nim być. Sto przemawia przeciw jednemu, że tak jest. Data urodzenia, imię Paulina, litery początkowe imienia i nazwiska na bieliźnie... Szkoda czasu tracić napróżno.
Ex-galernik popchnął Paulinę do swojego pokoju i rzucił jej jeszcze jeden wyraz:
— Zaczekaj!
A sam wszedł do pokoju Gastona.
— Jesteś pan spokojnym i silnym? — zapytał. — Ona jest niedaleko. Przyprowadzę ją panu zaraz.
Gaston schwycił się jedną ręką za serce, a drugą przyłożył do czoła. Oczy mgłą mu zaszły. Nie trwało to jednak długo. Po chwili odzyskał krew zimną.
— Chodź moje dziecię — rzekł wtedy Jarry — ojciec twój cię oczekuje.
— Paulina weszła szybko, ale prędzej jeszcze zatrzymała się. Serce biło jej silnie. Ten człowiek, ten warjat, o oku błyszczącem i śnieżnej brodzie, przejmował ją mimowolnym strachem. Zbliżyła się atoli ku niemu.
— Mój ojcze — zaczęła, chcąc go uściskać.
Gaston pozostał spokojny, nieruchomy. Cała przytomność umysłu, jaką jeszcze posiadał, skoncentrowała się we wzroku.
Paulina coraz bardziej zaniepokojona szeptała.
— Mój ojcze, nie chcesz więc mnie przytulić do serca? Czyż nie przypominasz już sobie biednej małej dziewczynki, którą ci porwano przed dwudziestu laty, a której dotąd płaczesz?
— Moja córka — podjął Gaston, nie mogąc wierzyć jeszcze niewypowiedzianemu szczęściu, jakie zdawało się spadać na niego... — Tak... to prawda ja miałem córkę.
— Ta córka to ja! Jestem Paulina, Czy nie przypominasz już sobie tego imienia?
— Paulina — powtórzył rzeźbiarz — pani? Ty?
Podniósł obie dłonie do czoła i przycisnął skronie, jakby chciał stłumić walkę straszliwą, która owładnęła jego skołatanym umysłem. Nagle wydał krzyk niespodziewany, a dziwny, na odgłos którego nietylko Paulina, ale zadrżał już i ex-galernik.
— Tak jest, tak jest, przypominam sobie — szybko powtarzał z rozjaśnioną twarzą... — Paulina moja córka... Była to noc... zastałem dom pusty, znalazłem kolebkę próżną... A ona... Matka znikła także. Odjechała, ażeby mnie opuścić. Widziałem ją raz jeszcze, raz tylko jedyny otoczoną moimi zawziętymi nieprzyjaciółmi i wołającą: ten człowiek jest szalony! Przypominam sobie, przypominam!
— Twoja córka jest ci oddaną — przerwał mu Jarry. — Oto ona! Nie wątp pan o tem.
— Zobaczymy to zaraz.
Gaston podbiegł ku Paulinie, która nie miała już czasu zawołać o pomoc, schwycił drżącemi palcami za wyższą część czarnego jedwabnego stanika, i rozdarł go. Jarry widząc co się dzieje, podbiegł na pomoc, ale szaleniec odepchnął go z taką siłą, że potoczył się na drugi koniec pokoju.
W tej chwili we drzwiach ukazała się pani Kouravieff.
— Co to się dzieje? — zapytała.
Słysząc ten głos Jarry powstał, lecz spuścił zaraz oczy jak łotr schwytany na gorącym uczynku.
— Łaski! mój ojcze, łaski, nie zabijaj mnie — mogła nareszcie wołać Paulina...
Hrabina zrozumiała wszystko. Wyrazy: mój ojcze! dały jej poznać wszystko. Jarry ją zdradzał. Jarry chciał się bawić jej kosztem... Pozostała jednak jeszcze milczącym świadkiem całej sceny.
Gaston tymczasem wzrokiem łakomym oglądał nagie ramiona Pauliny. Po chwili podniósł głowę.
— Skłamaliście — zaczął głosem, w którym się malowała rozpacz i wściekłość. — To nie moja córka.
I gestem gwałtownym odepchnął od siebie Paulinę.
— Tem lepiej — wyszeptała hrabina, nie mogąc wstrzymać uśmiechu, a rzeźbiarz ciągnął dalej.
— Nie, to nie jest moja córka. Moja córka miała znamię pomiędzy łopatkami, znamię czarną, drobne, które odziedziczyła po matce, którą tak kochałem, którą ubóstwiałem, a która odebrała mi rozum, wołając: ten człowiek jest szalony... Nie, ta panienka nie jest moją córką!...
Paulina, z włosami rozwianemi, nagiemi ramionami, drżąca, zbliżyła się do hrabiny i nie śmiała już powiedzieć ani słowa.
Gaston zbliżył się do stołka, gdzie znajdowało się popiersie, nad którem pracował przez dzień cały. Popchnął go ku światłu i zrzucił zmoczoną płachtę, która biust pokrywała.
Hrabina, podtrzymując zawsze Paulinę, ze swej strony podeszła tak blisko, żeby mogła rozróżnić rysy twarzy, wymodelowanej przez artystę.
Gaston pozostając ciągle pod wrażeniem chwil dopiero co przeżytych, nie umilkał.
— Zdawało się im, że mnie zwiodą! I dlaczego? Nie jestem szalonym. Przypominam sobie wszystko. Zresztą matka jej to samo powie. Trzeba, żeby zaczęła mówić. Ona wie chyba, gdzie jest jej córka!
— Chciałabym się oddalić — bąkała Paulina.
— Milczenie! — rozkazała hrabina, ściskając za rękę, ani słowa więcej i ani kroku!
Mówiąc to, podeszła już zupełnie blisko do popiersia, przy którem stał Gaston.
— Oto ona! — zawołał rzeźbiarz z odcieniem w głosie niewysłowionego tryumfu. Przypomniałem sobie jej rysy, to ona, to ona którą tak kochałem, a którą dziś tak przeklinam.
Wyciągając rękę ku popiersiu, mówił dalej.
— Idzie tu o twoją córkę... Ożyj i mów! Ty jedna powiesz prawdę, czy ta tutaj jest moją córką?
Czy to moje dziecię? Milczysz, a więc skłamano przedemną, chciano mnie oszukać!
Następnie zwrócił się do Pauliny i groźnie zaczął.
— Nie, ty nie jesteś moją córka... Odejdź, odejdź, jeżeli nie chcesz, bym cię zabił, jak ją zabiję w tej chwili.
Hrabina znalazła się w sam czas pomiędzy stołkiem, na którym było umieszczone popiersie, a rzeźbiarzem. Odważając się na to, że sama może być zmiażdżoną przez szaleńca, ścisnęła go silnie za ręce, a zatapiając w nim spojrzenie, powiedziała głosem przeszywającym jak ostrze stali.
— Tylko ostrożnie! Przypomnij sobie doktora Sardat. Odprowadzę cię w tej chwili do twojej celi, która cię oczekuje, jeżeli się nie uspokoisz.
— Nie, nie, puszczaj mnie — odpowiedział Gaston. — Chcę wymierzyć sprawiedliwość nad matką, zanim się wezmę do córki.
Hrabina powtórzyła:
— Miej się na ostrożności! Dom zdrowia! Kaftan!
Wyrazy te sprowadziły żądany skutek. Gaston zadrżał i wyjąkał:
— Łaski!
— Dobrze, ale bądź posłuszny!
— Kiedy to nie moja córka — dorzucił jeszcze rzeźbiarz ze łzami w głosie.
— Nie, to nie pańska córka, uspokoiła go hrabina. — Wiem o tem, Przecież to nie ja ci ją przyprowadziłam. Zrobiono na ciebie zasadzkę. Ale to nie jest powód, żeby obchodzić się źle z tą dziewczyną, która jest tylko niewinnem narzędziem w rękach innych. Uspokój się pan. Znajdziemy pańską córkę, teraz to ja ci obiecuję.
I hrabina mówiąc to, rzuciła jeszcze raz wzrokiem na popiersie.
Gaston upadł na fotel. Przesilenie przeszło i pozostało tylko zwątpienie o sobie samym i o wszystkiem. Dawna kochanka doktora Loiset wskazała Jarryemu i Paulinie ręką na drzwi, potem zaś szeptać sama do siebie zaczęła.
— Nie, ja się nie mylę. Znam tę twarz. Podobieństwo uderzające. To twarz pani de Lorbac, jeżeli nie dzisiejsza, to taka, jaka była przed dwudziestu laty... Jej rysy, jej wyraz oczu, to ona nakoniec, odmłodzona, żyjąca, gotowa przemówić. To ona nie zawodnie. A więc ta kobieta z najlepszego towarzystwa, tak dystyngowana, ten wzór cnót wszelakich, małżonka bez błędu, matka tak czuła, kochała niegdyś Gastona Dauberive, i jak ostatnia zbrodniarka porzuciła owoc ich miłości wspólnej... A więc to przez nią ten nieszczęśliwy utracił rozum...
Hrabina myślała przez chwilę, a zastanowiwszy się, dodała:
— Przez nią, być może, iż nie, ale przez jej matkę. Gaston powtarzał często w chwilach obłędu o jakiejś matce, która narzucić chciała córce bogate małżeństwo, i z którego mogłaby korzystać osobiście... Ona więc prawdopodobnie wszystko urządziła, porywając dziecię Teresy i rozkazując zamknąć Gastona w domu obłąkanych doktora Sardat. Jeżeli tylko się nie mylę i jeżeli kobieta, która ma przedstawiać popiersie, jest panią de Lorbac, mam ją w ręku tak samo jak i panią Daumont. Im wyżej stoją opinji ogółu, tembardziej lękać się powinny skandalu.
Czyż potrzeba dowodów?
One są pewne, że zniszczyły wszystkie. A gdyby postawić przed niemi Gastona Dauberive? Poznałby je bez najmniejszej kwestji, byłoby to dramatycznem, ale owo poznanie się wzajemne, nie dowiodłoby niczego, ponieważ Gaston Dauberive jest szalony. Gotoweby przekonywać, że Gastona dlatego zamknąć kazały, ponieważ był warjatem już wtedy, gdy je napastował... Uwierzono by im, a ja pozbawioną byłabym miljonów, które muszą stać się własnością mego syna.
Nie, nie, wszystkie inne środki byłyby lepsze. Czy wiedzą one przynajmniej, co się stało z dziecięcem, dziedziczką Pawła Gaussin. Pani de Lorbac prawdopodobnie nie wie... A jeśli jej matka je zabiła? Nie jest to pewnem, nie mnie wszakże możliwem...
Przedewszystkiem jednak trzeba się przekonać, czy to ona, czy nie ona.
Lecz jak?
Pani Kouravieff uderzyła się w czoło.
— Ach prawda, jutro jest wieczór muzyczny w pałacyku przy ulicy Linne. Jestem zaproszoną, pójdę tam, i jeżeli tylko pani de Lorbac i jej matka są kobietami, o których mówił Gaston Dauberive, potrafię już im wydrzeć ich tajemnicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.