Maleńka Dorrit/Część I/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maleńka Dorrit |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Książnica - Atlas |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“ |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | Little Dorrit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnej niedzieli Emi odwiedziła Plornishów i zastała u nich ojca pani Plornishowej, starego Nandy, który mieszkał w Przytułku dla starców. Był on niegdyś śpiewakiem w jakimś skromnym przybytku muzy, nie wiodło mu się w życiu, wydał córkę za Plornisha, który odziedziczył zarazem jego długi i z tego powodu znalazł się w Marshalsea. W czasie tego rozbicia starzec przeniósł się do Przytułku i powiedział córce, że nie wróci do nich, dopóki wszystkie długi nie będą spłacone.
Ciężar tych długów — w gruncie rzeczy drobnych — przytłaczał jednak biednego Plornisha, który wszakże nie tracił nadziei, że kiedyś będzie lepiej.
A wówczas stary ojciec wróci do nich, nie będzie nosił tego strasznego ubrania, po którem każdy poznaje zdaleka, że to biedak, żyjący z miłosierdzia. Wtedy Plornishowa będzie najszczęśliwszą z kobiet i już więcej niczego nie będą pragnęli.
Teraz tylko w niedzielę, i to bardzo rzadko, pan Nandy mógł odwiedzać córkę i rozweselać śpiewem ich biedną izdebkę. Nie miał on więcej głosu od zmęczonego ptaszka, lecz pani Plornish słuchała go zawsze z zachwytem i zapewniała zazdrosne sąsiadki, że nikt na świecie nie śpiewa tak pięknie, jak jej ubogi ojciec.
— Ach, jak to dobrze, że pani dziś przyszła, miss Emi — zawołała ucieszona Plornishowa. — Ojciec nam zaśpiewa o Filis i Chloe. Tak dawno u nas nie był!
— Nie można, Saro, trudno — tłumaczył się starzec.
— Będzie inaczej, gdy ojciec znów zamieszka z nami. Tam nie mają wyrozumienia dla nikogo.
— Będzie inaczej — mówił biedny śpiewak z błyskiem nadziei w oczach. — Naturalnie. Przyjdzie ta chwila, jeśli się Bogu spodoba.
— To już ojca wola — odezwał się Plornish. — Ciężko bywa, lecz Sara świadkiem, że chętnie podzielimy się kawałkiem chleba, byle już raz być razem, jak pan Bóg przykazał.
— Nie, nie, dobry Tomaszu — szeptał wzruszony staruszek — nie będę odejmował od ust twoim dzieciom. Wiesz, jak postanowiłem, reszta w mocy Boga.
Wkrótce staruszek zaczął się wybierać, gdyż chciał dziś jeszcze odwiedzić Marshalsea i złożyć uszanowanie panu Dorrit. Pan Dorrit był dla niego zawsze bardzo łaskaw. Mógłby iść z miss Dorrit, jeżeli pozwoli.
Emi zgodziła się chętnie, gdyż także wracała do domu i z przyjemnością widziała, jak dumny był staruszek, idąc obok niej przez ulicę.
Szli zwolna, rozmawiając, — na moście wiszącym Emi zaproponowała odpoczynek i usiedli na jednej z ławek. Patrzyli na rzekę, a staruszek mówił, coby zrobił, gdyby do niego przypłynął taki statek, pełen złota. Wynająłby dla Plornishów piękny dom z ogrodem, codzień pijaliby kawę na śniadanie, a przy obiedzie limonjadę. Myśl o tem rozweseliła go i pokrzepiła.
Tuż prawie przed więzieniem spotkali strojną Fanny. Na widok Emi, prowadzącej starca, cofnęła się o kilka kroków, a twarz jej wyrażała taką zgrozę, że maleńka Dorrit się przelękła. Pozostawiła pana Nandy i podbiegła do siostry przerażona.
— Fanny, co się stało? — zapytała.
— Fanny, Fanny! Wstydziłabyś się raczej pokazywać w dzień biały na ulicy pod rękę z żebrakiem z Przytułku! A potem Emi, Emi! nie masz żadnej godności — oburzała się starsza siostra.
— Nie rozumiem takiego wstydu — odparła maleńka Dorrit. — Opiekuję się biednym starcem, to nie przynosi ujmy.
Ale Fanny wzruszyła tylko ramionami i odwróciwszy się z pogardą, przeszła na przeciwną stronę.
Emi ujęła znów starca pod rękę i weszła do więzienia. Na dziedzińcu spostrzegła ojca, który zmierzał właśnie w tę stronę. Ujrzawszy ją, przystanął, odwrócił się i nie witając pana Nandy, spiesznie odszedł do siebie.
Teraz już przestraszona maleńka Dorrit prosiła starca, aby posiedział chwilę na ławce przed mieszkaniem odźwiernego, a sama pobiegła na górę.
Zastała pana Dorrit na fotelu, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Ojcze, co się stało? — zawołała Emi. — Czy sprawiłam ci jaką przykrość?
— Dziecko więzienia! — zawołała Fanny, wbiegając też po schodach.
Pan Dorrit skinął na nią, żeby umilkła, i odsłonił zbolałe oblicze.
— O Emi! — rzekł — wiem dobrze, że nie miałaś złego zamiaru, a jednakże dotknęłaś mię boleśnie.
— Nie rozumiem, ojcze! — zawołała Emi, bliska płaczu. — Zawsze byłeś tak dobry dla biednego Nandy.
— Tak — powtórzył pan Dorrit — lituję się nad nędzą tego starca i przyjmuję go chętnie, jak wiernego sługę, dla którego moje względy mają wysokie znaczenie. Ale to ma granice. Moje dziecko pod rękę z żebrakiem w liberji... O, to dla mnie za wiele!
Wtem ktoś zapukał do drzwi. Wszedł John z listem, przysłanym przez posłańca. Pan Dorrit uspokoił się natychmiast.Otworzył list, dość zręcznie wsunął w rękę bilet bankowy, jaki się w nim znajdował, i zaczął wpół czytać, a wpół objaśniać głośno.
— Od pana Clennam... przyjdzie dzisiaj popołudniu... przesyła pozdrowienie... ma nadzieję, że zastanie cię tu, Emi! Dziękuję, Johnie. Czy kto czeka na odpowiedź?
— Nie, panie.
— Bardzo ci dziękuję, Johnie. Kłaniaj się matce. Spodziewam się, że zdrowa?
— Dziękuję panu.
Biedny młodzieniec wyszedł, chwiejąc się na słabych nogach, i układając nowy dla siebie nagrobek:
— Emi, moje dziecko — zwrócił się pan Dorrit do córki — gdzież mój biedny protegowany? Przyprowadźże tu zaraz pana Nandy, gdyż pomyśli, że niechętnie go widzimy.
— Mój ojcze — rzekła Emi, która łkała jeszcze — czy nie byłoby lepiej, żebyś ty poszedł po niego?...
Pan Dorrit spojrzał na córkę uważnie.
— Masz słuszność, owszem — powiedział swobodnie. — Ty idź do siebie, uspokój się i obmyj oczy, skoro ma przyjść pan Clennam.
— Wolałabym nie widzieć go dziś, ojcze!
— To już dzieciństwo! Za nic się na to nie zgodzę. Człowiek tak przyzwoity, dobrze wychowany, nie zasługuje na to, aby mu robić niegrzeczności. Idź do siebie, Emi, i wróć, proszę cię bardzo.
Zeszli razem. Pan Dorrit zastał starca u wejścia. Na jego widok podniósł się i zdjął kapelusz. Ojciec Marshalsea przywitał go bardzo uprzejmie, pytał o zdrowie i zabrał na górę.
Po drodze wezwał Maggi i kazał jej zrobić herbatę, kupić chleba, masła, wędliny i sera, słowem, prawdziwie gościnne przyjęcie.
Przyszła i maleńka Dorrit i z robotą w ręku usiadła zboku na krzesełku.
Zjawił się pan Clennam. Pan Dorrit prezentował mu obecnych.
— Moja starsza córka, Fanny. Mój protegowany, pan Nandy, biedny starzec, mieszka w przytułku. Pan zna Plornishów? Ojciec Plornishowej.
— Tak? Bardzo mi przyjemnie — zapewniał pan Clennam — mam nadzieję, że wkrótce poznamy się bliżej.
I życzliwie uścisnął rękę starca.
— Maggi, rozłóż na oknie tę gazetę, moje dziecko, i podaj tam herbatę panu Nandy — polecił dobrotliwie pan Dorrit. — Jeszcze kawałek szynki, mój kochany Nandy. Jakże niewiele jadasz? Emi, podaj mu to miękkie ciastko.
Był troskliwy do końca. Ofiarował biedakowi szylinga na tytoń i polecił Maggi sprowadzić go ze schodów. Sam stanął w oknie i patrzył na starca, gdy wolnym krokiem przechodził podwórze.
— Smutna starość — zwrócił się do pana Clennam.
Fanny włożyła kapelusz, zabierając się do wyjścia, gdy wszedł Tip, powitał obecnych ukłonem, uściskał Emi, pochylił się ku ojcu, skinął głową Fanny i usiadł na krześle.
— Czyż nie masz przyjemności znać pana Clennam? — spytał ojciec zadziwiony.
— Nie mam i wcale jej sobie nie życzę — odparł młodzieniec niedbale.
— Co to znaczy? — zawołał ojciec Marshalsea surowo. — Jak śmiesz w mojej obecności...
— Nie gorączkuj się, ojcze — przerwał Tip wyniośle — Wiem, co robię, i nie chcę znać tego pana, ponieważ nie postąpił ze mną, jak się postępuje z gentlemanem.
— Przebacz mu, panie Clennam — zawołał pan Dorrit — A co do ciebie, Tipie, nie mogę wyjść z podziwu, jak śmiesz w mojem mieszkaniu, wobec mego gościa...
— Ach, mój ojcze, nudne morały zostawmy dla dzieci. Nie chcę cię irytować, więc ustępuję z placu. Chodźmy, Fanny.
Ojciec Marshalsea upadł na fotel, wzburzony tem nowem dzisiaj przejściem — zastanawiał się prawdopodobnie, w jakich słowach rozpocząć tłumaczenie Tipa, gdy weszło dwóch delegatów z kawiarni, prosząc, aby pan Dorrit raczył prezydować na zebraniu muzykalnem, które się rozpoczynało.
— Obowiązki mojego stanowiska! — zwrócił się ojciec Marshalsea do pana Clennam. — Nie wątpię, że pan rozumie moje położenie.
Clennam, który przyszedł wyłącznie dlatego, aby pomówić z Emi, naturalnie rozumiał wszystko i prosił pana Dorrit, aby nie kazał czekać na siebie zgromadzonym.
Tym sposobem nakoniec po kilku tygodniach daremnych usiłowań znalazł się sam na sam z maleńką Dorrit. Wprawdzie Maggi zmywała szklanki, ale ona się nie liczyła.
Artur wziął krzesło i postawił je obok Emi, usiadł i położył rękę na robocie, nad którą pochyliła twarz bladą.
Wziął robotę i położył ją na stole.
Emi złożyła ręce i nie zmieniała postawy. Wziął jedną małą rączkę i zamknął ją w swojej.
— Maleńka Dorrit — mówił łagodnie — tak dawnośmy się nie widzieli!
— Byłam bardzo zajęta, panie.
— Dziś byłaś u Plornishów, a ja o tem nie wiedziałem.
— Nie... nie chciałam panu przeszkadzać. Pan teraz ma tyle pracy.
Oczy miała spuszczone, głos cichy i drżący.
— Moje dziecko — rzekł Clennam — dlaczego zmieniłaś się dla mnie?
Emi nie mogła dłużej panować nad sobą i wybuchnęła płaczem, zasłaniając twarz rękami.
Artur milczał chwilę, czekając, aż się uspokoi.
— Maleńka Dorrit — zaczął nareszcie — pozwoliłaś mi się tak nazywać. Twój płacz sprawia mi wielką przykrość, ale może przyniesie ci ulgę.
— Tak, panie — powtarzała — tak...
— Ale już teraz uspokój się, dziecko. Wierz mi, cała ta scena niewarta jednej łzy twojej. Żałuję, że przyszedłem i dałem do niej powód, ale tylko dlatego, że ciebie to tak boli.
Uspokoiła się trochę, lecz łzy płynęły jeszcze po jej twarzy i drżała.
— Pan jest tak dobry — przemówiła znowu — nie może pana dziwić, że taka niewdzięczność...
— Tst! — szepnął. — Zapomnijmy i nie mówmy o tem. Chcę być tylko dla ciebie przyjacielem, któremu obiecałaś ufać. Czy pamiętasz?
— Będę pamiętać o tem i dlatego proszę pana... żeby... żeby pan nie sądził Tipa zbyt surowo, bo... bo... jakież wychowanie tu... w tych murach...
Podniosła oczy na Artura i umilkła.
— Czy pan był chory? — zapytała zmienionym głosem.
— Nie.
— Więc... pan miał jakieś... ogromne zmartwienie.
Artur pomyślał.
— Przeżyłem przykre chwile — odezwał się wreszcie. — Ale to już minęło. Nie przypuszczałem, że to wyczytasz z mej twarzy. Powinienem lepiej panować nad sobą. Postaram się o to, biorąc przykład z maleńkiej Dorrit.
Był ogromnie zdziwiony spostrzeżeniem Emi, lecz zdecydował się skorzystać z tego. Pragnął jej zaufania, czyż nie słusznie zdobyć je szczerością własną?
— Nie gniewam się tym razem, że mię twarz moja zdradziła — powiedział. — Z kimże mogę mówić otwarcie o tem, co boli, jeżeli nie z tobą. Jesteśmy przecież przyjaciółmi i pierwszy dam ci dowód zaufania. Jestem stary, moje dziecko, bardzo stary, i... zapomniałem o tem... Wychodzi zamąż młodziutka dziewczyna, do której przywiązałem się zanadto... Sam o tem nie wiedziałem... i dopiero... teraz... to mię dużo kosztowało...
— Zresztą to już minęło — dodał po chwili milczenia. — Już minęło. Mówię o tem dlatego, żebyś zdała sobie sprawę, jaka między nami jest różnica wieku. Mógłbym prawie być twoim ojcem. I dlatego mam prawo chyba się spodziewać, że maleńka Dorrit będzie ze mną szczera... nawet co do uczuć, o których nie mówi się zwykle... Dlaczego unikałaś mię? — zaczął po chwili. — Wiem, że mię unikałaś, maleńka Dorrit.
— Tu mi jest najlepiej — rzekła cichym głosem. — Tu spełniam obowiązek.
Objął wzrokiem drobną istotę, tak wątłą ciałem, w zniszczonej sukience i znoszonych trzewikach, w której mieszkała silna, bohaterska dusza.
— Czy pamiętasz, co mówiłaś mi wtedy na moście? — Wyrzucasz sobie krótką przechadzkę dla zdrowia, dla nabrania sił i odwagi. Dużo myślałem o tem, moje dziecko, i... chciałem zapytać... czy nie masz w serduszku jakiej małej, maleńkiej tajemnicy, którą powinnaś mi także powierzyć?...
— Tajemnicy? — powtórzyła Emi słabym głosem. — Nie... nie mam takiej tajemnicy...
— A księżniczka! — zawołała nagle Maggi. — A ta mała dziewczyna, co przędła na progu? powiedz mu, jaką miała tajemnicę, matusiu!
Emi oblała się ciemnym rumieńcem i Artur patrzył na nią zadziwiony.
— To... bajka — szepnęła wreszcie drżącym głosem, czując jego badawczy wzrok na sobie.
— Maleńka Dorrit — przemówił jeszcze ciszej, delikatnie biorąc jej rękę — tak dawno chciałem o tem porozmawiać z tobą... otwarcie... Uważaj mię za starca, który cię bardzo kocha, jak swoje własne dziecko... Gdyby nie to, iż w tym pokoju skupiają się wszystkie twoje uczucia i myśli, dawno pomówiłbym z twym ojcem, prosząc go o pozwolenie umieszczenia cię odpowiedniej. Lecz wiem, że nie zgodziłabyś się na to... Jesteś jednak młodą dziewczyną, twoje serce może uderzyć dla kogoś poza murami tego smutnego więzienia...
Emi potrząsnęła głową energicznie, była bardzo blada i nie patrzyła na niego.
— Może to się stać, maleńka Dorrit.
— Nie... nie... nie... — wyszeptała z taką stanowczością, jej postać wyrażała taki beznadziejny smutek, że Artur długo potem nie mógł zapomnieć jej głosu ani wyrazu twarzy.
— Może się to stać kiedyś, maleńka Dorrit... Chodzi mi tylko o to, żebyś wtedy... obdarzyła mię zaufaniem. Czy przyrzekasz?
— Dziękuję. Ale to się nigdy nie stanie.
— Więc mogę na to liczyć? maleńka Dorrit... Dziś i zawsze?
— Nic prawie nie mam do ukrywania przed panem.
— Mogę być tego pewny? Mogę być spokojny, kiedy zacznę myśleć o tobie sam w swoim pustym pokoju?
Szybkie kroki dały się słyszeć na schodach, Emi spojrzała na drzwi zaniepokojona, ktoś zapukał mocno, ale niepewną ręką, jednocześnie prawie drzwi się otworzyły i wszedł Pancks ze zwichrzoną jak nigdy czupryną, z palącemi się czarnemi oczami, sapiąc jak lokomotywa i rozlewając zapach piwa i tytoniu.
— Pancks-Cygan, wróż, dobra nowina! — bełkotał.
Uśmiechał się dziwnie i stał nieruchomy na progu, obejmując pokój, Artura i Dorrit takim wzrokiem, jakby był panem Marshalsea, wszystkich tu uwięzionych i wszystkich dozorców. Podniósł do ust cygaro i puścił taki kłąb dymu, że prawie zniknął z oczu w tym obłoku, a gdy się znów ukazał, prawe oko miał przymrużone, a lewe rzucało jakieś dziwne blaski.
— Pancks wróż — Cygan... — powtarzał. — Śpiewałem w kawiarni. Nie znam się na muzyce, ale to wszystko jedno! Mogę dziś nawet tańczyć, jeśli chcecie.
Emi widocznie drżała, Artur przypuścił na chwilę, że Pancks się upił, ale zrozumiał zaraz, że choć piwo istotnie zawróciło mu trochę w głowie, jakaś głębsza przyczyna podnieca go do tego stopnia.
— Dzień dobry państwu — zaczął — Wiem od pana Dorrit, że tu jesteście. Jakże zdrowie, miss Dorrit? Jak zdrowie, panie Clennam? Do pana na chwileczkę mam interes... Nie chcę, żeby tam spostrzegli, że mnie niema. Ja dziś funduję wszystkim!
Zdawało się, że jakieś iskry elektryczne tryskają z jego oczu i wzburzonych włosów, a gdy wybuchnął rżeniem, które było śmiechem, Emi, drżąc z trwogi, mocniej ścisnęła rękę Artura.
— Pani się boi? — zawołał Pancks. — Nie trzeba. Nie znamy się przy ludziach, sam prosiłem, ale to nie dotyczy pana Clennam. To swój! Nieprawdaż, panie Clennam? Nieprawdaż, miss Dorrit?
Artur był tak wzburzony, że nie mógł wydobyć głosu. Emi spostrzegła, że usta miał sine i wzrokiem porozumiewa się z Pancksem. Wymieniali jakieś przelotne, błyskawiczne prawie spojrzenia.
— Mam panu coś powiedzieć, ale... nie pamiętam — plątał się Pancks — aha, piękne towarzystwo! Funduję dzisiaj wszystkim, niema o czem mówić! Zastawię zaraz stoły na podwórzu! Chciałbym wyprawić ucztę Baltazara! Będzie pieczeń, pudding i wino. Mam nadzieję, że zarząd mi pozwoli, nieprawdaż, miss Dorrit?
Emi nie mogła wątpić, że Artur rozumie, co znaczą wykrzykniki tego dziwnego człowieka, i to ją przejmowało większym jeszcze niepokojem.
— A propos, miss Dorrit, czy chce pani wiedzieć, co tam na ręku jeszcze napisane? Ha, ha! dobra nowina! Dobra nowina! Zawarliśmy pewien układ, panie Clennam. Zauważą, że mnie tam niema, ale chcę dotrzymać słowa. Może pan zejdzie ze mną. Do widzenia, miss Dorrit!
Chwycił nagle obie jej ręce, ścisnął mocno, że o mało nie krzyknęła, i rzucił się ku schodom, a Artur wybiegł za nim tak pospiesznie, iż potknął się i omal nie spadli obaj razem.
— Na Boga, co się stało? — spytał Artur, gdy znaleźli się wreszcie na dole.
— Zaraz, zaraz... to pan Rugg (Rag), mój przyjaciel... wspólnik... zaraz, zaraz. Chodźmy.
I pociągnął przyjaciela-wspólnika pod pompę. Sam schylił głowę, a pan Rugg pompował, nie żałując energji. Strumień zimnej wody zlał czarną czuprynę parowego motoru raz i drugi, Pancks wyprostował się i otarł chustką twarz i włosy.
— To mi rozjaśni myśli — powiedział do Artura, który patrzył na niego ze zdziwieniem. — Słowo honoru daję, kiedy człowiek wie napewno, co my wiemy, i widzi pana Dorrit tam przy stole, a miss Dorrit w tej sukni, w tym pokoju... a wie to, co my wiemy... Daj pan plecy, panie Rugg, dobrze... trochę wyżej!
Odstąpił parę kroków i jak koń na wyścigach przeskoczył przez przyjaciela-wspólnika, stanął na równe nogi i, ująwszy za guzik pana Clennam, poprowadził go w ciemny kąt za studnią. Tu każdy z dwóch wspólników wyjął zwój papierów z kieszeni.
— Odkryłeś pan coś w sprawie Dorrit? — zapytał Clennam gorączkowo.
— Trochę! — odparł ze rżeniem, którego żadne pióro nie wyrazi.
— Znalazłeś krzywdziciela?
— Jakto? Co to znaczy?
— Dzięki Bogu! — zawołał Clennam z westchnieniem ulgi. — Więc cóż to jest?
— Zaraz się pan dowiesz — mówił krótkiemi zdaniami, rozwijając papiery, które trzymał w ręku. — Gdzie jest genealogja? Aha! A dokument Nr 4, panie Rugg... Bardzo dobrze... Idźmy dalej! Jesteśmy dzisiaj zupełnie w porządku. Już zupełnie. Choć prawnie potrwa to jeszcze dni kilka. Pracujemy już nad tem ile, panie Rugg? No, mniejsza o to! Pan musisz przygotować maleńką Dorrit, panie Clennam... ale jeszcze nie zaraz. Powiem panu, jak przyjdzie pora. Gdzie jest ogólna suma? Aha!... proszę, czytaj. To pan musisz powiedzieć maleńkiej Dorrit... To majątek ojca Marshalsea!...