Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom II/8
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wystrzał który się rozległ tuż pod oknem zimowego ogrodu, wzbudził powszechne zdumienie i trwogę: kobiéty przerażający wydały okrzyk i rzuciły się ku drzwiom cieplarni. Kilku biesiadników otaczających hrabiego w chwili téj esplozyi, wymknęło się tą lub ową stroną (pan Chalumeau należał do ich liczby), niektórzy zaś przeciwnie odważni skupili się kolo amfitryona.
Hrabia nieco blady, ale zawsze nieustraszony, wrócił do okna od którego go Marcin tak gwałtownie odtrącił, a gdy przeminęło pierwsze poruszenie obawy i zdziwienia, mimo iż nie znał jeszcze przyczyny wystrzału, rzekł swym biesiadnikom z szyderczą zimną krwią, czyniącą zaszczyt jego odwadze:
— Uspokójcie się, moi panowie,... jest to zapewne hasło do fajerwerku,... niespodzianki, którą mi sprawić pragnęła moja służba... sądzę tylko że mój pokojowiec za nadto spieszył się zajęciem swego miejsca...
W chwili gdy to mówił, Marcin po krótkiéj nieobecności, wrócił pędem, otworzył drzwi zimowego ogrodu i wchodząc, z wzruszonym głosem rzekł do swego pana.
— Umknął w strong wioski; w gęstwinie lasu zgubiłem jego ślady.
— Kto taki? zawołał hrabia.
— Człowiek który tam był ukryty Jaśnie Wielmożny panie... Przy świetle lamp zimowego ogrodu, widziałem że się nagle podniósł w tych krzakach... Może nie miał złego zamiaru; ale w pierwszym zapędzie na nic nie zważałem; sądząc że Jaśnie Wielmożnemu Panu grozi niebezpieczeństwo, wyskoczyłem przez okno w chęci chwytania tego nieznajomego;... podczas gdy się z nim potykałem, wystrzelił pistolet którym był uzbrojony; udałem się za nim w pogoń... i...
— Ale tyś raniony... żywo zawołał hrabia, bliżéj przystępując do Marcina.
— Sądzę że tak jest... Jaśnie Wielmożny Panie... w rękę... ale to drobnostka, kula mię tylko drasnęła.
— Cóż ztąd, zawsze jednak trzeba aby cię opatrzono, powiedział hrabia; a że na huk wystrzału przybiegło kilku służących, rzekł do jednego z nich:
— Ruszyć mi natychmiast do Salbris po lekarza.
— I jakże wyglądał ten zbójca? spytał przerażony pan de Chaudavoine, może to był ten zbrodniarz Bamboche, którego wszędzie ścigają, i którego rysopis publicznie ogłoszono?
Marcin dowiedziawszy się, że wszędzie ścigają Bambocha, którego nazwisko usłyszał po raz pierwszy od czasu przybycia do Solonii, mimo miotających nim wrażeń, zadrżał gwałtownie, a słowa na ustach mu zastygły.
Hrabia uderzony wyrazem jego twarzy, zapytał:
— Co ci to, Marcinie?
— Nic Jaśnie Wielmożny Panie... nic... czuję się nieco słabym... zapewne, to ujście krwi...
— Ale czyś się przynajmniéj mógł przypatrzyć temu zbójcy? — wtrącił pan Chaudavoine.
— Tak panie, odrzekł Marcin, był bardzo mały, ogorzały... i młody... mógł miéć najwięcéj lat ośmnaście, ubrany był w białawą bluzę i czapkę.
— Nie, to nie Bamboche, — powiedział pan Chaudavoinc, — jego rysopis brzmi inaczéj, — ale kiedy miał przy sobie pistolet, musi to być również jakiś rozbójnik.
— Rozbójnik! i za cóżby miano mię zabijać, mój kochany panie? — z pogardliwą obojętnością rzekł hrabia, — chyba że to jest zbawienne ostrzeżenie jakiego korrespondenta anonima, — dodał i gorzkim i przymuszonym uśmiechem, kończąc swoje tlómaczenie. No, moi panowie, niema o czém myślić: to należy do dzielnego Beaucadet wachmistrza od żandarmerii, którego każę tu jutro sprowadzić aby wysłuchać moich zeznań... Marcinie, idź, niech ci rękę opatrzą... Uważam że dobry z ciebie sługa... a co do nikczemnika który cię zranił... chociaż umknął, Beaucadet potrafi go wyśledzić; a potém pewny jestem, że mu wymierzą należytą sprawiedliwość.
Podczas gdy hrabia tych słów domawiał, pan Chaudavoine wydobył z kieszeni jakiś papier i uważnie go czytając nagle zawołał:
— Ah! to rzecz szczególna!
A gdy hrabia spojrzał nań, niby zapytując, pan Chauduvoine dodał:
— Ciągle mniemałem że ten ukryty człowiek mógł być zbrodniarzem zwanym Bamboche, dla tego odczytywałem jego rysopis, który wszystkim rozesłano, i który właśnie otrzymałem, nim przybyłem do pana hrabiego. Wyznaję, że ten rysopis, nie zgadza się wcale z portretem człowieka który zranił pańskiego służącego. Ale o to co najciekawsze: wspomnieliśmy przy obiedzie o téj sławnej Baskinie o któréj głoszono tyle dobrego i złego.
— Cóż to? — spytał hrabia, — zachmurzywszy czoło na wzmiankę o téj kobiécie.
— Racz przeczytać, panie hrabio — rzekł pan Chaudavoine podając papier panu Duriveau, który wziął go i przebiegał, — przekonasz się pan że ten zbójca Bamboche ma wykłóte na ramieniu wyrazy: Dozgonna miłość dla Baskiny.
— W istocie, ten nędznik ma wypisane na ramieniu nazwisko téj obmierzłéj istoty? Co za tajemnica! — zawołał hrabia, tak mocno zdziwiony, iż nie uważał, że według rysopisu, nazwisko Marcina także było wykłóte na ramieniu Bambocha.
Nagle, wśród dosyć wielkiego zgiełku, w końcu jednej alei zimowego ogrodu, pojawił się pan Chalumeau, blady, obłąkany, wściekły, silnie wlokący za sobą panią Chalumeau, pomieszaną, zalaną łzami, która zwiesiwszy głowę na unoszące się piersi, chciałaby, jak mówi gminne przysłowie, „zapaść się na sto sążni pod ziemię.”
Tuż za obojgiem małżeństwem postępował Scypio, z miną zuchwałą, szyderczą, zanurzywszy ręce w kieszeniach swoich spodni; w niejakiéj odległości za nim zdążali inni goście hrabiego, tak dalece zdumieni przygodą i śmiałością wicehrabiego, iż powszechne milczenie zaledwie kiedy niekiedy przerywali szmerem cichych i urywkowych półsłówek.
— Panie hrabio! — drżącym z gniewu głosem zawołał pan Chalumeau, zbliżając się do ojca Scypiona, — to niegodziwość... pan mi za nią odpowiesz...
— Mogęż wiedziéć mój panie!...
— Powtarzam że mi pan hrabia za nią odpowiesz! — przerywając panu Duriveau zawołał nieszczęśliwy wyborca. — Tak jest, pan jesteś przyczyną i winą wszystkiego: bo kiedy kto ma takiego syna... mości hrabio, to go zamykać powinien... tak jest, mój panie, powinien go trzymać na uwięzi, skoro przyjmuje damy.
— Ależ, mój panie...
— Nie ma tu żadnego ale, — zawołał zgrozą przejęty wyborca — czy wiesz pan... co się stało? czy wiesz pan co mi się przytrafiło? czy wiesz pan gdziem znalazł moję żonę?
— O niczém nie wiem, mój panie, — zimno odrzekł hrabia, z trudnością tłumiąc w sobie uczucia jakie w nim wzbudziła ta nowa niedorzeczność Scypiona, — ale jeżeli pan wymagasz po mnie jakiego usprawiedliwienia, proszę dla wspólnego interesu naszego, pozwól abyśmy przeszli do mojego pokoju, iżby to usprawiedliwienie nie było publiczne.
— Iżby nie było publiczne. — szyderczym wybuchając śmiechem zawołał pan Chalumeau; ale ja chciałbym aby mię aż... w Romorantin słyszano, abym mógł pełną piersią ogłosić że moja żona jest niepoczciwa... a pański syn...
Scypio, końcem palca dotknął ramienia pana Chalumeau i zamknął mu usta, głośno i wyniośle pytając:
— Kim?
Wyborca nagle obrócił się ku wicehrabiemu, zmierzył go zrazu pogardliwém spojrzeniem; potem, odważnie naprzeciw niego stając, junackim głosem zawołał:
— Mówię, mości panie, że jesteś człowiekiem... człowiekiem przejętym nieprzystojnemu.. cudzołożnemi namiętnościami!...
Scypio, mimo że się nigdy nie śmiał, teraz nie mógł powstrzymać na sobie uśmiechu i z pobłażliwém skinieniem rzekł do pana Chalumeau:
— Dobrze... a teraz ruszaj sobie!...
— Jakto! ja mam ruszać? nie jestem twoim sługą, mój panie! 1 nic potrzebuję pańskiego pozwolenia abym...
— Panie, powiedział hrabia, zaklinam pana, jeżeli nie dla siebie samego, to przynajmniéj dla pani;... chciej raz zakończyć tę przykrą scenę, i wierz mi, że pozory częstokroć zwodzą, i...
— Nie pozory, ale kobiéty, panie hrabio! zawołał wyborca, patrząc na zbyt czułą panią Chalumeau, jakby ją chciał na miazgę zetrzeć tym krwawym sarkazmem — pozory!... z rozpaczą powtórzył, — pozory!... Na huk wystrzału, cały zajęty historyą ściganego zbójcy, uciekam, otwiéram piérwsze lepsze drzwi,... wpadam do cieplarni... przebiegam ją... dostaję się do rotundy w któréj znajduje się ptaszarnia... chronię się tam... ale słyszę przeze drzwi jakieś szamotanie się i głos kobiety... Głos ten... poznaję; odmykam drzwi, i widzę budoar, a w nim, kogoż moi panowie?... oto, syna pana hrabiego... który całuje moję żonę...
— Powtarzam panu, rzekł hrabia z powstrzymaném uniesieniem rzucając okropne spojrzenie na Scypiona, powtarzam panu, że nic pojmuję tego wszystkiego; ale zgroza jakiéj się pan dopuszczasz, jest zaiste! opłakiwania godna.
— Ja się dopuszczam zgrozy!... ja? zawołał rozpaczający Chalumeau, to za wiele!... Ach! słusznie mówią: jaki ojciec, taki syn!...
— Panie!
— Panie! z majestatycznym, olimpijskim gniewem odparł pełen wpływu wyborca; pojmujesz pan zapewne, że ani ja, ani moi polityczni przyjaciele nie możemy dozwolić aby nas wobec Francyi reprezentować miał ojciec, którego syn nas...
— Nas... nas... rzekł wyborcy jego przyjaciel Chaudavoine, mów tylko o sobie... i powiedz raczéj... ciebie...
— Prawda, mój kochany... wzdychając odrzekł Chalumeau, którego syn mię...
Hrabia przerwał mu.
Dotknięty tym wypadkiem i wszelką ceną pragnąc mu położyć koniec, rzekł do obrażonego małżonka:
— Zgoda, mój panie, jakkolwiek wysoce ceniłem głos pański i pańskich przyjaciół... zrzekam się go jednak... i teraz, pojmujesz pan zapewne, że mimo zaszczytu jaki mi czynią jego odwiedziny, z głębokim żalem widzę iż rzeczy taki obrót wzięły, że lękać się powinienem skutków dłuższego zatrzymania pana w moim domu.
— Pójdź pani... pójdź bezwstydna, groźnym głosem rzekł wyborca, uprowadzając nieszczęśliwą panią Chalumeau, która wszelkiemi sposoby zemdléć usiłowała, ale kwitnące, widoczne i obfite zdrowie opiérało się jéj żądaniu; niewinna, nie znała sposobów należytego udawania mdłości.
Gdy pan Cbalumeau zmierzał ku drzwiom, Scypio rzekł mu drwiąc:
— Ale! ale! pan wiesz, że jestem gotów... na każde zawołanie...
Wyborca, uwiadomiony o znaczeniu słów Scypiona, bo mu Chaudavoine właśnie to szepnął na ucho, z najwyższą godnością odpowiedział:
— Nie jestem żadnym zawadyaką, mój panie, ale haniebnie obrażonym mężem.
— Teraz, z ironiczną powagą rzekł Scypio, oświadczyć mogę, że pan Chalumeau uległ złudzeniu, że jest w błędzie i winienem ogłosić zupełną niewinność pani.
— Czy słyszysz... mój przyjacielu? nieśmiało zapytała biédna Chalumeau.
— Piękna mi rękojmia! zawołał wyborca. Pójdź pani... pójdź.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Biesiadnicy hrabiego odjechali w głębokiém milczeniu i śmiertelném zakłopotaniu; żeńska część towarzystwa, która zazdrościła pani Chalumeau reputacyi elegantki, zachwycona jéj przygodą, objawiała cnotliwe oburzenie. Między mężczyznami zaś, jedni zazdrościli panu Chalumeau że był większym od nich właścicielem, drudzy stawali w obronie jego żony: ale usiłowania ich były nadaremne, bo mówiono o pewnym bratanku męża, kolosalnym poruczniku od karabinierów, który przepędził kilka miesięcy w Grandiole (fantazyjna nazwa jaką pan Chalumeau nadał swój willi); słowem wszyscy mężczyźni i kobiéty szczerze zadowoleni byli olbrzymiém zgorszeniem, które na długo obiecywało stanowić przedmiot do okolicznej rozmowy.
Hrabia, dzięki nadzwyczajnéj władzy jaką miał nad sobą samym, aż do końca powstrzymać się umiał i jak mógł najlepiej wybrnął z trudnego położeniu obok swych biesiadników; jakoż uprzejmie aż na ganek odprowadził damę, która podczas obiadu obok niego siedziała.
Nakoniec ostatni powóz wyjechał z zamku Tremblay.
Hrabia zamiast wrócić do siebie, wyszedł na ganek, bo miotany powstrzymywaną wściekłością, miał nadzieję że przechadzka i świeżo powietrze uśmierzą jego gwałtowne wzburzenie; że zdoła nareszcie odzyskać spokojność, potrzebną do stanowczéj rozmowy z synem, rozmowy nieodzownéj już z powodu nowego wypadku którym się dzień ten zakończył.
Scypio, zrana bohatér smutnéj przygody mogącej na pospólstwie najzgubniejsze wywrzeć wrażenie, wieczorem dopełnił miary, zjednywając hrabiemu nieprzyjaźń najznakomitszych członków wyższego obywatelstwa.
Tym sposobem ubódł on do żywego dwie najdotkliwsze strony ojca, jego ambicyą i miłość. Ambicyą przez to, że junacką przygodą swoją z panią Chalumeau zniweczył wyborcze projekta pana Duriveau pozbawiając go głosów mogących zabezpieczyć jego kandydatura; miłość znowu przez to, że wkrótce nadejść miał dzień jego zaślubin z panią Wilson, a Rafaeli z Scypionem, a ten jakby z umysłu, przez oziębłość i pełne zgrozy postępowanie, zdawał się chcieć opóźnić lub zniweczyć związek przez hrabiego tak gorąco upragniony.
W gorączkowém wzruszeniu hrabia przechadzał się wzdłuż i wszerz zamkowego dziedzińca, niekiedy skurczonemi dłońmi gniotąc pałające czoło, i rzucając spojrzenie pełne gorzkiéj ironii na blask światła tryskającego ze wszystkich dolnych okien zamku, przez które postrzegał tu i owdzie migającą się świetną liberyę licznych służalców.
Pierwszy raz w życiu, ten człowiek tak nadęty swą zamożnością, tak dumny że po nim jego syn a następnie wnuk zapewne, oślepiać i panować będą blaskiem tego ogromnego majątku; po raz pierwszy, mówimy, ten człowiek dotknięty fatalnością położenia swojego, uczuł zgryzotę myśląc że ten majątek, ten przepych, kiedyś prawnie i bez trudów przejdzie w ręce zuchwałego dziecka, przeciw któremu w téj chwili prawie nienawiścią pałał; hrabia bowiem mimo rzadkiéj energii charakteru, lękał się lodowatéj i szyderczéj flegmy syna; i właśnie to uczucie własnéj słabości tém bardziéj oburzało go przeciw sobie samemu i przeciw Scypionowi. Nigdy może hrabia nie żałował bardziéj lubo poniewczasie że postępował jako młody ojciec z tak zuchwałym synem; widział się pokonanym, jeżeli nie przedsięweźmie koniecznych kroków, jeżeli dziś jeszcze w stanowczéj walce, nie nakaże synowi niepoznanego a raczéj nieznanego mu dotąd posłuszeństwa.
Żywe światło, brzęk ostrogów i wlokącéj się szabli, przerwały bolesne dumania hrabiego; obejrzał się i przy blasku lampy którą trzymał dworski sługa, dostrzegł pana Beaucadet pompatycznie stąpającego po stopniach ganku.
Mocno niezadowolony z tych odwiedzin, hrabia zbliżył się do wachmistrza i rzekł mu opryskliwie:
— Czego chcesz?
— Panie hrabio, poważnym i wzruszonym głosem rzekł Beaucadet, wielkie zaszło nieszczęście.
— Co za nieszczęście?
— Byłem na folwarku Grand-Genévrier w celu wybadania dziewczyny zwanej Bruyére, a podejrzanéj o dzieciobójstwo.
— I cóż?
— Nieszczęśliwa musiała być winna,... bo skoro tylko postrzegła ranie i moich ludzi... natychmiast w staw się rzuciła...
— Wielki Boże!! — zawołał hrabia.
— I utonęła... dokończył Beaucadet.
— O!... to okropne! przejęty zgrozą mruknął pan Duriveau, w obu dłoniach twarz ukrywając.
— Przybyłem panie hrabio, zaczął znowu Beaucadet, w celu...
— Dobrze... zostaw mię.
— Ale, panie hrabio...
— Zostaw mię, powiadam.
— Jako reprezentant prawa... urzędowym głosem powiedział Beaucadet, upoważniony jestem do działania w jego imieniu. Doniesiono mi, że dzisiejszego wieczoru, jakiś człowiek w krzakach przyczajony strzelił z pistoletu do pańskiego sługi... obowiązek, panie hrabio, nakazuje mi badać i...
— Eh! badaj sobie ile chcesz; ale daj mi pokój; nie posiadając się z gniewu zawołał hrabia i wściekle tupnął nogą.
— Ależ, panie hrabio nie na tém koniec; raniony sługa nazywa się Marcin, a ja go mam w podejrzeniu... o...
Beaucadet nie skończył, bo hrabia niesłuchając go dłużéj znikł w ciemnych olejach parku.
— Mniejsza o to czy słucha lub nie, powiedział wachmistrz, nastręcza mi się wyborna sposobność wybadania tego Marcina, który mi się zdaje wielkim ladaco, bo ten rozbójnik Bamboche, ten szelma!... który odbiéra oznaki uszanowania od moich ludzi... ma wykłute jego nazwisko na ramieniu.
To mówiąc Beaucadet wrócił do zamku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wpół godziny po spotkaniu się z wachmistrzem hrabia wstępował także na stopnie ganku.
Był blady ale zupełnie spokojny. W przysionku najpierwej spotkał Scypiona.
Wicehrabia wracając do siebie, zapalał cygaro u świecy, którą mu jedną ręką podał jego lokaj, podczas gdy w drugiéj trzymał srébrną tacę na któréj niósł butelkę rumu.
— Pójdź-no... Scypionie... mam ci co powiedzieć, spokojnym głosem rzekł hrabia...
— Czekaj... niech zapalę cygaro.
— Zapalisz je u mnie, — spokojnie odparł hrabia.
Scypio, trzymając w ustach cygaro którego nie miał czasu zapalić, niedbale udał się za ojcem przez wspaniałe, błyszczące, ale puste salony.
Hrabia otworzył drzwi do swojego gabinetu i wszedł z synem.