Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VIII/PM część IV/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VIII Cały tekst |
Indeks stron |
Przebrawszy się zupełnie, wyszedłem z alkowy.
Na mój widok dzieci wydały krzyki przerażenia, a zaś żona Hieronima stanęła jak wryta, zaledwie zdolna wymówić zająkliwie:
— Ah dla Boga! panie Marcinie... ah! panie Marcinie!... jakaż z ciebie poczwara... pewno całą noc spać nie będę mogła, dostanę zmory.
Ciekawy byłem co powie Hieronim, miała to być ostatnia próba. Wszedł prawie natychmiast i jeszcze z progu zapytał żony:
— A czy był tu Marcin?
— Jeszcze... nie... odpowiedziała.
Potém dodała.
— Ale... spojrzyjno Hieronimie.
I obróciła go ku mnie.
— Ah! do pioruna! a to co takiego! — w tył się cofając zawołał Hieronim.
— Dzień dobry Hieronimie, — rzekłem wcale nawet nie zmieniając głosu; — dzień dobry mój zuchu, jakże się miewasz?
— Czekajno... czekaj... rzekł Hieronim przystępując do mnie, i z tak blizka mi się przypatrując, iż czułem jego oddech.
— Kto to u djabła być może?
— Jakto Hieronimie, i ty nie poznajesz mię... przyjacielu? spojrzyjno dobrze.
— Do licha wszak patrzę dość z blizka; ale niech mię djabli porwą jeżeli czego dojść mogę, tyle tych czarnych kół, białych linij i czerwonych krések, że się aż w oczach miga... jakby człowiek w ogień patrzył.
— No, a spojrzyjże z boku.
— Z boku czy wprost, niech mię piorun trzaśnie jeżeli się cokolwiek domyślam.
— Doprawdy?...
— O! doprawdy.
— A mojego głosu, czy także nie poznajesz? przypomnijno sobie.
— Jakże u licha chcesz żebym poznał głos, kiedy twarzy nie znam... gdyby własna moja żona tak się sfabrykowała, a mówiła mi: — to ja... twoja żona, — powiedziałbym: — Być może, ale nie wiem.
— Otóż! wiedz że to ja... Marcin, mój poczciwy Hieronimie.
— Marcin... ty... Cóż znowu! mój kochanku z ciebie byłoby dwóch Marcinów; a potem tyś mniejszy od niego.
— Wpakowałem ten kostium na moje suknie; i dlatego wydaję się grubszym i mniejszym, mój dobry Hieronimie.
— Czekajno, czekaj, — dodał Hieronim bacznie mi się przypatrując: — Przypuśćmy żeś to ty, pierwéj zobaczę czy się nie mylę...
A potém znowu mię obejrzawszy, — zawołał;
— Niezawodnie tyś nie Marcin; ale najpewniéj Tourquinet... no ty Tourquinet, co? przyznaj się.
Zupełnie więc byłem spokojny; książę już mię nie pozna; co zaś do mojego głosu, byłem spokojny, bo w przeciągu całéj mojéj służby u jego żony, ledwo sto słów do mnie wymówił, ja zaś zawsze mu odpowiedziałem jak należy, prawie tylko monosyllabami, po cichu i z uszanowaniem, niepodobna więc aby go poznał.
Na chwilę nawet zląkłem się czy zanadto dobrze nie jestem przebrany, sądząc że Hieronim w mniemaniu iż to jest tylko prosty figiel, w błędzie swoim trwać nie przestanie.
— Choćby mię na ćwierci siekano, — mówił tonem głębokiego przekonania — a jeszcze wołałbym: To Tourquinet!
Na szczęście miałem sposób przekonania go o mojéj tożsamości: przytoczyłem więc wyrazy których użyłem wczoraj wieczór prosząc go, aby mi na dzień jutrzejszy zachował swój powóz. — Był to dowód przekonywający, a poczciwiec jak najszczerzéj winszował mi tak doskonałego przebrania.
— Chwała Bogu! — zawołał, — hulajże sobie dobrze bracie, żebyś pamiętał Tłusty Czwartek! baw się na zabój! napełnij moję gondolę pierrotkami i rybaczkami!
— Ah! Hieronimie, — powiedziała jego żona.
— A czemużby nie, — rzekł Hieronim, — młodzież przecie bawić się powinna... zwłaszcza kiedy szaleje!
— No Hieronimie — zawołałem, — czas nagli...
— I owszem, daléj w drogę. Do widzenia żono, do widzenia bębny, — rzekł woźnica całując żonę i dzieci.
— Do jutra rana Ludwiko, a pamiętaj żebym miał ciepłą zupę z cebulą... to rozgrzewa po zimowej nocy.
Gdyśmy już wyszli za drzwi, rzekłem do Hieronima:
— Mój przyjacielu, choćbym nawet uchodził za dziwaka, winienem cię uprzedzić, że nie przebrałem się bynajmniéj dla obchodzenia Tłustego Czwartku, lecz aby doprowadzić do pomyślnego końca interes zbyt wielkiéj wagi.
— Ah! bah! bah! interes wielkiéj wagi, w tym kostiumie pierrota i tak umalowany?
— Tak jest, powtarzam ci Hieronimie, zbyt wielkiej wagi, kiedy aż ciebie potrzebowałem...
— Wiem że przyjaciele zawsze się wspierać powinni. No! to chyba musi być coś podobnego jak w roku zeszłym, pamiętasz... kiedy na ulicy Vieux-Marché wiozłem tego słusznego młodzieńca a ty siedziałeś z tyłu, a który potém przyprowadził do mojego powozu jakąś biédną damę tak słabą że zaledwie na nogach ustać mogła...
— Tak, mój kochany, to coś w tym rodzaju... ale jeszcze ważniejsze... dlatego też liczę na ciebie.
— Zgoda...
Tak rozmawiając zeszliśmy ze schodów.
— No! ale gdzież jedziemy? — spytał mię Hieronim.
— Na ulicę Delfina... Zatrzymasz się o kilka kroków od numeru 3, a ja poczekam w powozie.
— Dobrze.
— Jeżeli zobaczysz fiakra przy numerze 3, albo jeżeli dopiéro późniéj nadjedzie, zsiądziesz z kozła, i przechadzając się wzdłuż i wszerz, będziesz uważał czy nie wyjdzie z tego domu i nie wsiądzie do fiakra, jaki człowiek przebrany za pierrota w niebieskie kraty...
— Tak jak ty?
— Jak ja.
— A cóż potém?
— Potém pojedziesz za jego powozem i zatrzymasz się tam gdzie i on, a jeżeli zobaczysz że pierrot wysiada gdziekolwiek, to mię o tém uprzedzisz.
— Rozumiem! Jednak wyznaj że to dziwnie śmieszne iż tak ważny interes, jak powiadasz mój Marcinie, toczy się między pierrotami?
— W istocie jest rzecz bardzo szczególna, mój poczciwy Hieronimie; ale uważaj co ci powiem, w przypadku gdybym późniéj w nocy wracał i wsiadał do powozu... z tym pierrotem...
— W niebieskich kratach?
— Tak jest, w niebieskich kratach... zaklinam cię na wszystko w świecie, nie nazywaj mię Marcinem... Gdybyś wymówił moje imię, wszystko byłoby zgubioném!
— Tam do djabła!
— Jeszcze nie koniec, abyśmy jeszcze lepiéj zbili z tropu tamtego pierrota... gdybym za powrotem wsiadł wraz z nim do twojego fiakra, i wskazał ci miejsce do którego masz jechać, odpowiész mi... dobrze panie markizie.
— Żeby tamten pierrot. wziął cię za markiza?
— Tak jest... Chcę uchodzić za coś, czém nie jestem.
Hieronim wprzód nim wsiadł na kozioł, rzekł mi serjo, prawie wzruszony:
— Słuchajno mój dobry Marcinie... ktoby to wszystko był przewidział, kiedy w dniu twojego przybycia do Paryża, włóczyłem się z tobą z ulicy Montblanc aż na przesmyk Lisa?... Przypominam sobie to, jakby dzisiaj było.
Hieronim miał słuszność.
Ktoby był to wszystko przewidział, wówczas gdy ujrzałem się w Paryżu po raz piérwszy, sam, bez pomocy, opieki, znajomości?
Spostrzeżenie Hieronima nasunęło mi inne jeszcze uwagi. Powozu jego użyłem do pierwszéj mojéj wycieczki po Paryżu, a obecnie używałem go zapewne do ostatniéj; jeżeli bowiem nie myliłem się, jeżeli natchnienie powodujące mną w téj uroczystéj okoliczności było prawe i szczęśliwe, (o czém się wkrótce przekonam), wyjadę do Klaudyusza Gérard...bo wraz z spełnieniem mojego zadania wyczerpią się i moje siły... które czuję, że pomimo najmocniejszych wysileń są już na schyłku... gdyż atmosfera w któréj żyje Regina zbyt mocno mię pali....
Powóz zatrzymał się na rogu ulicy Delfina.
Płaszczem otulony, wyjrzałem przez okno w drzwiczkach; jak spodziewałem się, przy tym domu stał fiakr.
Hieronim zsiadł z kozła. Czas jakiś przechadzał się po chodniku gwiżdżąc coś pod nosem, wreszcie zbliżył się do swojego kolegi i zawiązał z nim rozmowę.
W dziesięć minut późniéj, usłyszałem otwieranie bramy i głos księcia wołającego:
— Hola!... woźnico!
Wkrótce Hieronim przybiegł do drzwiczek i rzekł mi:
— Pierrot już wsiadł... aleś się omylił.
— Jakto?
— On nie jest niebieski tak jak ty!
— Nie jest niebieski?
— Tak niebieski... ale pijany... eh!... eh!
— Doprawdy? — pijany... jesteś tego pewien?... niespokojnie spytałem Hieronima.
— Tak mi się coś zdaje... ale daléj w drogę! bo oto kolega odbija od brzegu... wszak z blizka mam za nim zdążać?
— Ani na chwilę nie spuszczaj go z oka, — zawołałem. A jeżeli stracisz ślad jego, wszystko będzie chybione!
— Nie turbuj się. Tył jego powozu posłuży moim koniom za żłób.
Hieronim zaciął konie i ruszyliśmy co żywo.
W miarę jak się przybliżała chwila działania, coraz poważniejsze zajmowały mię myśli; wtém powóz nagle stanął.
Kwadrans zaledwie upłynął jak wyjechaliśmy z ulicy Delfina.
— I cóż! — spytałem Hieronima otwierając przednie okno — co tam nowego?
— Powóz tamtego zatrzymał się przed sklepem z likworami, — półgłosem odpowiedział mi Hieronim. — Dobrze... otóż i pierrot wysiada... dobrze... wchodzi do składu pociechy... bravo!
— Rozumiem — rzekłem zatrwożony następstwem takich libacyj.
— Ruszajmy — powiedział Hieronim — prędko widzę połknął... to zuch... musi być do tego przyzwyczajony.
I znowu jechaliśmy daléj.
W kwadrans późniéj znowu stanęliśmy.
— A co tam znowu? — spytałem Hieronima?
— Powóz tamtego staje przy korzennym sklepie.
— Przekleństwo! — zawołałem.
— Widać że ten djabeł pierrot[1] ma pypeć na języku — powiedział Hieronim; — nie dziw, bo ptasia choroba.
Po chwili Hieronim dodał:
— O! ho! już wychodzi... ah! to musi być patentowany łykacz... Ruszajmy!
I znowu jechaliśmy przez dwadzieścia minut; zaczynałem uspokajać się, bo już nie było nowych stacyj. Ale na przedmieściu ś. Marcina znowu stanęliśmy.
— Jeszcze!... rzekłem do Hieronima.
— Teraz to co innego, bo wstąpił do kupca win... Pierrot biédak ma pragnienie, musi sobie odświéżyć gardło; po wódce i likierze... butelka winka, to uspokaja.
— Czy on wygląda na bardzo pijanego? — z wrastającą obawą spytałem Hieronima.
— Owszem nie, nie bardzo... patrz oto wychodzi... kłania się z wielkiém uszanowaniem... zgrabnie jeszcze chodzi, na honor, bardzo prosto, bo tylko trochę zatacza się... Aha! otóż znowu wsiadł... Daléj jedźmy.
Nakoniec przyjechaliśmy za rogatki ś. Marcina.
W dziesięć minut późniéj powóz stanął przy drzwiach oświetlonych latarniami, umieszczonemi pod przezroczem, na którém czytano następny napis wielkiemi czerwonemi literami:
Otworzyłem drzwiczki, wyskoczyłem z fiakra i wskazując Hieronimowi róg ciemnéj naprzeciwko leżącéj uliczki, rzekłem:
— Czekaj na mnie w téj uliczce, kochany Hieronimie, proszę cię nie zsiadaj z kozła... a pamiętaj o tém co ci zaleciłem.
— Bądź pan spokojny, panie markizie, pół głosem odpowiedział Hieronim, aby mię przekonać że nic nie zapomniał.
— Ale zwijaj się żwawo... bo oto pierrot już sobie kupuje bilet w kassie.
W rzeczy saméj, pierrot książę de Montbar... stojąc za kilku przebranemi osobami, czekał przy małém zakratowaném okienku, strzeżoném przez dwóch gwardzistów miejskich, aż z kolei będzie mógł dostać bilet.
Stanąłem tuż za księciem, abym go nie stracił z oka.
Kupiłem bilet i udałem się za panem de Montbar.
Przebywszy dosyć długi korytarz, gdzie z obydwóch stron były gabinety przeznaczone dla pijących, weszliśmy do rozległéj sali, oświetlonéj nielicznemi i kopcącemi kinkietami, których blask rozlewał się niby mgła, prawie w ciemnościach pogrążając galeryę lub trybunę wzniesioną na sześć czy siedm stóp od ziemi po obu stronach długiéj równoległobocznéj sali. Na galeryi téj stało mnóstwo stołów i stołków przygotowanych dla pijących, którzy z tego wzniosłego miejsca, przypatrywać się mogli kostiumowemu balowi.
Przeraźliwie huczna orkiestra zagłuszyła mię na chwilę; jéj mosiężne instrumenta aż nadto dobrze tłumiły wrzawę ogromnego zbiegowiska, w którém przeszło pięćset osób rozmawiało, śpiéwało, śmiało się, krzyczało, wyło, gdy podłoga buchając tumanami kurzu, drżała pod szalonemi poskoki tańczących.
Wkrótce, po złowrogiéj fizyonomii, po opiłéj mowie poznałem koryfeuszów balu, na który przybył cały motłoch próżniaczy, wyuzdany, zwykle w najpodejrzańszych miejscach przebywający.
Prawie wszystkie kostiumy były brudne, szkaradne, haniebne, lub pełne cynizmu jaki tylko swoboda karnawałowa wyroić mogła. Z trudnością przezwyciężyłem zawrót głowy, jakiemu ulegali zapewne wszyscy nowo przybyli, wśród tego zaduchu, zgiełku, oraz cuchnącego i ciężkiego powietrza. Dziwacznie umalowana twarz moja, sprawiła że z razu zaczepiano mię i przemawiano do mnie niezrozumiałym językiem; potém zapomniano o mnie.
Oddalając się nieco od księcia, wyprzedziłem go ale wkrótce wróciłem pragnąc niby spotkać i bacznie mu przypatrzéć się.
Mimo częstych libacyj, które Hieronim widział naocznie, pan de Montbar nie wydawał się pijanym, chodził krokiem pewnym, był blady, oczy miał czerwone, pałające, uśmiéch pełen goryczy.
Widocznie jakaś myśl smutna mimowolnie przygniatała księcia, usiłującego zagłuszyć się, zezwierzęcić.
Dostrzegłem na jego twarzy wyraz odrazy i stłumionego gniewu, ilekroć tu i owdzie popychany wirem nikczemnéj zgrai, grubiańsko odparty lub szynkownym językiem napomniany został.
W kwadrans po naszém przybyciu, pan de Montbar pragnąc zapewne przezwyciężyć tak niewczesną delikatność, i obłędem stłumić w sobie wszelkie uczucia, korzystał ze sposobności jaką mu nastręczyła szalenie uwijająca się po sali galopada, bez ceremonii ujął pod boki szkaradną opuszczoną pasterkę, która z chęcią zezwoliła na to porwanie, i wraz z tancerką swoją wpadł w środek przerażającego koła, równie jak i inni tancerze wydając przeraźliwe krzyki.
Za jednym poskokiem stanąłem na schodach wiodących na boczne galerye.
Ztamtąd prawie ciągle mogłem ścigać księcia spojrzeniem, a mimo szatańskiego szału, nie dostrzegłem w nim ani radości, ani upojenia, a owszem samą tylko ponurą wściekłość. Zapamiętała szybkość tańca nie zarumieniła mu twarzy, przeciwnie coraz bardziéj bladł... uśmiéch jego był coraz bardziéj przymuszony.
Książę tak hojnie od przyrodzenia i losu wyposażony... małżonek najcudniejszéj w świecie kobiéty... człowiek noszący najpiękniejsze, we Francyi imię... porwany wirem opiłéj hołoty, wzbudził we mnie głębokie politowanie...
Rzucać, się na zabój w takie błoto aby zapomnieć o troskach, było to podług mnie gorsze jak samobójstwo.
Galopada skończyła się nareszcie!
Wir tańca sprowadził księcia aż do schodów na których stałem! Miejscowa grzeczność wymagała zapewne aby tancerz uraczył tancerkę chłodzącym napojem, gdyż odrażająca pasterka, czerwona, spocona, zdyszała, z zabłoconą spódnicą i pończochami, śmiało ujęła rękę księcia i rzekła mu chrypliwym głosem.
— Słuchaj, po tej djabelskiéj galopadzie, kochany pierrocie, kup mi przecie kieliszek wina!
Książę coraz bardziéj ponury, wyrwał się z poufałego uścisku pasterki i rzekł:
— Idź do djabła!
— Ja cię tak na sucho nie puszczę, — odparła obrzydliwa istota znowu czepiając się ramienia księcia. Jak co wypijemy... to i owszem.
— Pójdziesz ty sobie precz! — wściekle zawołał książę.
I tak gwałtownie pchnął pasterkę, że tylko co nie upadła i najohydniéj lżyć zaczęła swojemu tancerzowi.
Potém postrzegają w tłumie herkulesowéj postawy turka ze złowrogą twarzą, pasterka z nim gwałtownie pomówiła i skinieniem wskazała mu księcia. Ten zaś nie troszcząc się bynajmniéj o to co zaszło, powoli wstąpił na schody, na których ja stałem, i usiadł w ciemnym kącie galery i, przed próżnym stołem, w drugim rzędzie umieszczonym, zkąd balu już widziéć nie można było.
Pasterka i Turek ciągle po cichu rozmawiali, i zwerbowawszy wkrótce kilka osób niemniéj odrażającéj powierzchowności, znikli w tłumie, spojrzawszy na księcia gniewnie i groźnie.
Wtedy usłyszałem że siedzący o kilka kroków za mną pan de Montbar, rzekł do posługacza:
— Podaj mi flaszkę wódki.
Potém książę wsparł się na stole, opuścił czoło na obie dłonie, i siedział ponury, zamyślony.
Dla mnie nadeszła chwila działania, nie chciałem dopuścić aby się książę upił, a uważałem że lepiéj nad sobą teraz panuje niż w czasie przybycia na bal; zdawało się że haniebny pociąg któremu uległ, raczéj mroził niż rozpalał umysł jego.