Marja czy Fatyma? (May, 1930a)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Marja czy Fatyma?[1]
Pochodzenie Sąd Boży
Wydawca Wydawnictwo Powieści Karola Maya
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Bristol“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Maria oder Fatima
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II


Zwiedziłem z moim wiernym, długoletnim towarzyszem, Hadżi Halefem Omarem, okolicę, leżącą pomiędzy morzem Kaspijskiem, a jeziorem Urmia. Potem wyruszyliśmy przez turecką granicę do Rowandiz, aby stamtąd udać się bezpośrednio do Amadijah. We wschodniej części gór Tura­‑Ghara zatrzymałem się na łysem wzgórzu, by podziwiać piękny zachód słońca. Było chłodno, prawie mroźnie, gdyż październik w tych ponurych, lesistych górach, jest już prawie miesiącem zimowym.
Po dziś dzień znalazło się bardzo niewielu Europejczyków, którzy mieli odwagę wspiąć się na ten łańcuch górski. Kurdowie, mieszkańcy tych okolic, to najbardziej fanatyczni ze wszystkich mahometan. Wrogo usposobieni względem obcych, korzystają z każdej sposobności, aby odrzeć podróżnych do nitki, a wyznawcom innych religij okazują nietolerancję i okrucieństwo. My jednakże byliśmy dobrze uzbrojeni, posiadaliśmy spory zasób doświadczenia, w dodatku zaś władałem dwoma głównemi dialektami języka kurdyjskiego. Spodziewaliśmy się więc przynajmniej unieść cało skórę na grzbiecie.
Słońce dosięgło szczytu góry, leżącej naprzeciw, i zwolna chyliło promienie, aby zniknąć wreszcie, zabarwiwszy horyzont purpurą. Było: w powietrzu coś, co uspasabiało do modlitwy. Mimowoli złożyłem ręce. Halef uczynił to samo — on, który niegdyś był zażartym wyznawcą proroka i pragnął nawrócić mnie na islam. Wtem zabrzmiał z głębiny dźwięk, który skłonił nas do nadsłuchiwania. Było to ciche srebrzyste uderzenie dzwonu, po którem usłyszałem głos:
Sallam ya Maryam; maljam ei taufik! — Zdrowaś Marjo, łaskiś, pełna!
Ktoś odmawiał Ave Maria w języku arabskim. Usłyszałem po raz trzeci:
Hallak wa fi Sah’a el motina! — Módl się za nami teraz i w godzinie śmierci naszej!
Skamieniałem z ze zdziwienia. Zdrowaś Maryja tutaj, w okolicy, zamieszkanej wyłącznie przez mahometan i odmawiana w dodatku dialektem arabskim, pochodzącym z innego kraju! Halef tak się zdumiał, że zastygł w znak zapytania, Odezwał się dopiero, gdy nieznajomy głos domawiał już modlitwy.
— Czyś słyszał, sihdi? To był Sala issai’ jidi — modlitwa Najświętszej Marji Panny. To cud jak na tę okolicę! Kto to być może?
— Zaraz się dowiemy — odpowiedziałem, kierując wronego ogiera w stronę, z której rozlegał się głos. Wznosił się tutaj duży odłam skalny. Przy boku jego zwróconym na zachód, klęczał zatopiony w modlitwie starzec, odziany ubogo. W splecionych dłoniach trzymał różaniec. Odzież jego składała się z krótkiej koszuli i spodni, uszytych z cienkiego niebieskiego płótna. Nogi miał bose, głowę odkrytą. Śnieżne włosy spływały długą falą na plecy, gołębiej barwy broda sięgała piersi. Spostrzegłszy mnie i Halefa, zerwał się przestraszony tak prędko, jak mu pozwalał podeszły wiek, i zawołał błagalnie:
Aman, aman, ya salatia! — Łaski, łaski, panowie! Oszczędźcie starca, stojącego grobem!
Podałem mu rękę z konia i odrzekłem:
— Nie obawiaj się, ojcze. Miejsce, na którem ktoś się modli, musi być święte nawet dla najgorszego Kurda, ja zaś nie jestem Kurdem, Persem, Turkiem, ani Arabem, tylko wierzącym chrześcijaninem Zachodu.
— Chrześcijanin — — chrześcijanin — — z Zachodu! — powtórzył, a oczy jego duże i błyszczące zwróciły się ku mnie. — Czy to prawda, o panie? Czy mnie nie zwodzisz?
Halef, lubiący korzystać z każdej sposobności, aby zasługi moje wynieść pod niebiosa, — wspominając jednocześnie o sobie — szybko mnie wyręczył:
— Musisz w to wierzyć! Ten znakomity Hadżi Kara ben Nemzi Emir jest słynnym uczonym i wojownikiem z Germanistanu. Zna nazwy, języki i modlitwy wszystkich krajów i narodów, jest mistrzem wszelakiej wiedzy i pogromcą wszystkich swoich wrogów. Zabiliśmy dziesiątki lwów i panter, a całe szczepy Kurdów i Beduinów korzyły się u stóp naszych w prochu. Niema wroga, któryby się ostał nam dwojgu. Zwalczamy złych, bronimy ludzi prawych. Słyszeliśmy ciebie i wiemy, że jesteś człowiekiem poczciwym i pobożnym. Powiedz przeto, czy nie masz przypadkiem wroga! Natychmiast udamy się po jego głowę!
Brzmiało to nader przesadnie, lecz Halef był rzeczywiście odważnym i desperacko śmiałym towarzyszem, pomimo niepozornego wzrostu. Nigdy jeszcze nie pokazał wrogowi pleców i dlatego mógł sobie ostatecznie pozwolić na taką przemowę. Starzec spoglądał to na niego, to na mnie, a potem znowu rzekł radośnie:
— O, takich obrońców potrzeba nam właśnie! Najbardziej cieszy mnie to, że ty, o emirze, jesteś chrześcijaninem z Zachodu. Słyszałem, że tam chrześcijanie są o wiele potężniejsi, niż tutaj, gdzie muszą się ukrywać. Bądź łaskaw powiedzieć, sihdi, dokąd zamierzasz teraz się udać?
— Chcieliśmy przez noc odpocząć w lesie. Zdaje się jednak, że mieszkają w tej okolicy jacyś ludzie?
— Tak. Mieszkamy tutaj, prześladowani chrześcijanie, lub szyici. W ukryciu wybudowaliśmy wieś, aby żyć spokojnie. Jeśli chcecie u nas zabawić, niech będzie błogosławione przybycie wasze Imieniem Pańskiem.
— Odwiedzimy was. Prowadź!
Ujął mnie za rękę i zawołał zachwycony:
— Panie, dziękuję ci! Wielka radość zapanuje w naszych chatach. Lecz powiedz, czy chcesz zamieszkać u nas, czy też u szyitów?
— Czy to nie wszystko jedno? Czy nie mogę być gościem całej wsi?
— Nie! Niegdyś żyliśmy wszyscy w przyjaźni i zgodzie, teraz jesteśmy poróżnieni. Szyici chcą zabijać, my zaś użyć podstępu. Jako chrześcijanie nie przelewamy krwi.
— Czyjej krwi?
— Kurdów szczepu Akra. Ach, ty przecież nic o tem nie wiesz, — muszę ci opowiedzieć. Otóż przed dwoma laty napotkał jeden z szyitów kilku Kurdów Akra. Napadli na niego, chcąc obrabować, lecz mężnie się bronił i uszedł, poraniwszy kilku z nich ciężko. Złaknieni zemsty, napadli na nasze ówczesne osiedle, zabili kilku ludzi i powlekli ze sobą ośmioro brańców, czterech mężczyzn, trzy kobiety i jedną dziewczynę, chrześcijan i szyitów. Poszliśmy za nimi, chociaż słabi liczebnie, aby uwolnić jeńców. — Szczep Akra nie jest osiadły, lecz koczowniczy. Dotarłszy do ich wsi, znaleźliśmy tylko puste chaty. Od tego czasu Akra koczowali wpobliżu rzeki Ghazir, a więc tak daleko, że nie mogliśmy się do nich dostać. Teraz powrócili i zamieszkali w odległości dwóch dni drogi od naszej osady. Kilku z naszych wyruszyło na przeszpiegi. Ujrzeli pojmanych przy ciężkiej robocie, zakutych w kajdany. Musimy ich uwolnić. My, chrześcijanie, chcemy użyć podstępu, szyici jednak są za przemocą. Dlatego drogi nasze się rozeszły. Szir Saffi, przywódca szyitów, jest wściekły, że nie chcemy z nimi pociągnąć. Jutro ma zamiar wyruszyć ze swoimi ludźmi, my zaś musimy pozostać, choćby dlatego, że jutro wypada id el Masbaha — Święto Różańca. O panie, gdybyś zechciał świętować z nami! Od dłuższego czasu nie mieliśmy duchownego. Zbudowaliśmy kościołek z małym dzwonkiem na szczycie, lecz od lat nie słyszeliśmy kazania, el Korban el mukaddas.
Słowa starca wzruszyły mnie głęboko. Święto Różańcowe w dzikim Kurdystanie! Któryż z Europejczyków przeżył coś podobnego? Nikt! Potrząsnąłem rękę starca i powiedziałem:
— Zatrzymam się u was, nie u szyitów, i spędzę święto razem z wami. Usłyszycie kazanie.
— Kazanie? — zapytał prędko. — Czy jesteś nietylko wojownikiem, lecz duchownym, o sihdi?
— Nie. Pomimo to, nie obrażę Stwórcy, jeśli pokrzepię was słowami, których serca wasze łakną. Ale czy będziecie mogli mnie zrozumieć?
— Tak dobrze, jak ja ciebie teraz rozumiem, o panie. Pochodzimy z Bebozi, skąd nas bezlitośnie wypędzono.
— Wiem, że tam mieszkali katolicy, uciskani przez Kurdów Missuri. Znam tamtejsze narzecze arabskie, zrozumiecie mnie zatem. Teraz poprowadź nas do waszej wsi, bo już wieczór prawie zapadł.
— Chodź więc, o panie!
Droga była tak stroma, że musieliśmy zsiąść z koni i prowadzić je za cugle. Dopiero teraz zwrócił stary uwagę na mojego karosza. Spostrzegł, że wierzchowiec jest arabem czystej krwi i długiej niezakłóconej linji genealogicznej. Rozpływał się w podziwie.
Przebywszy las mieszany z dębów i buków, ujrzeliśmy przed sobą obszerną dolinę. Pośrodku płynął strumień. Lewą stronę doliny zamykała stroma ściana skalna. Po obydwu brzegach potoku pasły się konie, krowy, owce i kozy. Strumień przepoławiał wioskę. Między chatami z naszej strony stała jedna, wyższa od innych, na której szczycie wisiał mały dzwon, — był to widocznie kościołek. Również na przeciwległym brzegu widniał obszerny budynek. Był to, jak później się dowiedziałem, meczet szyitów. Wszystkie chaty zbudowano z niezbyt grubych pni, ściany spleciono z gałęzi. Stary wskazał ręką na osadę i rzekł:
— Tutaj mieszkają chrześcijanie, z tamtej zaś strony wyznawcy Mahometa. Strumień tworzy granicę, na którą przedtem nikt nie zwracał uwagi, a której teraz każdy surowo przestrzega.
— Kto jest waszym kiaja?[2] — spytałem.
— Ja, chociażem najbiedniejszy i najbardziej godny politowania ze wszystkich chrześcijan.
— Dlaczego?
— Między jeńcami Kurdów Akra jest mój syn, synowa i wnuk. Zostałem więc sam jeden na świecie. Codziennie błagam Boga, aby wrócił wreszcie wolność mym najdroższym. Dotychczas jednak daremnie...
— Módl się nadal! Wszechmocny zlituje się nad tobą. Twój krzyż umocni cię w wierze.
— Panie, ja wierzę niewzruszenie! Gdyby nie wiara, ból zawiódłby mnie do grobu. — — Przekonacie się teraz, jak serdecznie was przyjmą.
Dotychczas nie zauważyłem ani żywej duszy. Stary krzyknął głośno i wnet ukazali się mieszkańcy na progach swoich chat — z obydwu stron potoku. Gdy chrześcijanie ujrzeli swego kiaję w towarzystwie dwóch obcych przybyszów, wyruszyli na spotkanie. Odzież świadczyła wyraźnie, jak bardzo byli ubodzy ci ludzie.
— Słuchajcie, kobiety i mężowie! — zawołał starzec. — Wieczór dzisiejszy będzie dla nas pamiętny. Przybywają goście! Ten emir i effendi jest pobożnym chrześcijaninem z Zachodu. Przepędzi z nami czas Święta Różańcowego i uświetni uroczystość kazaniem. Przyjmijcie go serdecznie!
Salahma, salahma, marhaba, marhaba, marhaba! — Witaj, witaj, pokój z tobą! — zawołali wszyscy, wyciągając ku nam dłonie. Dwuletniego malca, który podawał mi rączki, zabawnie piszcząc słowa powitania, wziąłem na ręce i pocałowałem w buzię. /Szczęśliwym trafem okolica ust była czysto umyta./ Moja serdeczność wzbudziła zachwyt chrześcijańskich mieszkańców wsi. Rozpoczęli na nowo swoje salahma i marhaba, krzycząc wniebogłosy, znowu i znowu ściskając mi dłonie.
— Chrześcijanin — z Zachodu — spójrz na ubiór — co za broń — — jaki wspaniały wierzchowiec — — musi być waleczny! — Kazanie? — U kogo zamieszka? — — U mnie! — Nie, u mnie! — Gdzie tam, tylko u mnie! — Ciszej, ja go będę podejmował! — rozlegało się wokoło, dopóki, stary nie położył kresu wrzawie, spytawszy mnie:
— Emirze, gdzie chcesz zamieszkać? Każdy z nas radby cię ugościć. Wybierz chatę, do której chcesz wejść! Uszanujemy twoje życzenie.
— Jesteśmy tak chętnie przyjmowani przez was wszystkich, — odpowiedziałem — że będziemy gośćmi całej wsi, a nie pojedyńczej osoby. Zwykliśmy sypiać na świeżem powietrzu, a więc chata jest nam zbyteczna.
Powiedziałem tak, nie chcąc wywołać niesnasek, bez których nie obeszłoby się, gdybym przedłożył jednego z tych poczciwców nad innych. Wiedziałem również, że mieszkania tych ludzi posiadają pewnych małych lokatorów o sześciu kończynach, z którymi nie miałem zamiaru zawrzeć bliższej znajomości. Postanowienie moje przyjęto, niemniej jednak zamierzano uczcić przyjazd „wielkiego emira Zachodu“.
Nie dziw, że zaimponowała im nasza powierzchowność, skoro w porównaniu z nimi byliśmy ubrani jak książęta i uzbrojeni jak zdobywcy. Oglądali moją długą niedźwiedziówkę, sztuciec Henry’ego, o którego dwudziestu pięciu kulach coprawda nie słyszeli, nóż bowiem i obydwa rewolwery. Halef miał swoją ładną flintę, nóż i dwa pistolety. W dodatku nasze konie! Tam, gdzie ocenia się ludzi tylko po ich broni i wierzchowcach, musiano uważać nas za znakomitych i bardzo odważnych mężów. —
Kościół stał pośrodku chrześcijańskiej ci połaci. Placyk przed nim miał służyć za salę jadalną. Usiedliśmy. Utworzono duże koło, pośrodku którego płonął ogień; na nim piekło się mięso. Obok, przy drugiem ognisku, milczące kobiety przygotowywały jarzyny na tak zwany deser.
Stary kiaja wymienił imiona wszystkich obecnych. Nie zadałem sobie trudu spamiętania ich. Potem opowiedział o przeżyciach mieszkańców. Były to smutne dzieje — współczułem im w najwyższym stopniu. Również Halef sięgał często do tego miejsca u pasa, na którem wisiał harap, i wołał:
— Gdybym tylko był przy tem, zakosztowałyby draby mojego kurbacza!
Mały mój hadżi znalazł sposobność, aby opowiedzieć o naszych przygodach. Naturalnie, skromne przeżycia urosły w jego ustach do miary niezrównanych czynów bohaterskich, więc słuchacze powinni nas byli uważać co najmniej za półbogów. Nie przeszkadzałem Halefowi, gdyż chciałem, by nabrali do nas zaufania. Postanowiłem bowiem uwolnić ich krewnych.
Rozpoczęła się wieczerza. Otrzymaliśmy barani ogon, najsmaczniejszy kąsek, jako oznakę szacunku. Podczas jedzenia zauważyłem, że we wsi szyitów poczęły migać światełka, przenoszące się z miejsca na miejsce. Spytałem o powód tego dziwnego zjawiska. Salib, stary kiaja, wyjaśnił:
— Obchodzą dzisiaj święto Fatymy, obrończyni kobiet i dziewcząt. Córka Szira Saffi, przywódcy szyitów, została również pojmana, jest więc obecnie branką szczepu Akra. Ponieważ szyici zamierzają jutro wyruszyć przeciwko Kurdom, Szir Saffi urządza nabożeństwo do Fatymy, aby pomogła mu odzyskać córkę.
— Chciałbym to widzieć.
— Nie będziesz — — — oto on właśnie nadchodzi!
Człowiek jakiś przeskoczył strumień i stanął w naszem kole. Był o wiele lepiej odziany od chrześcijan, Ubiór jego składał się z białego turbanu, niebieskiego haftowanego kaftana, szerokich czerwonych spodni i perskich półbutów. Za pasem widniały dwa pistolety i długi, krzywy handżar. Zwrócił na nas swoje czarne oczy, odbijające od kredowej twarzy, i rzekł do starego Saliba:
— Macie widzę gości? Kim są ci mężowie?
— To waleczni wojownicy i bohaterzy wielu bitew. Ten effendi jest słynnym emirem z Germanistanu.
— Nie znam tej nazwy, nie słyszałem o niej nigdy, musi to zatem być jakaś mała mieścina. Gdyby ci ludzie rzeczywiście byli tak odważni, jak mówisz, to przybyliby do nas, nie zaś do was, tchórzy, bojących się wyruszyć z nami przeciw Kurdom! — Zwróciwszy się do mnie, ciągnął dalej: — Niezadługo rozpoczniemy modły do Fatymy. Jak ci zapewne wiadomo, Fatyma była ulubioną córką Proroka, żoną naszego kalifa Alego, a matką Hassana i Husseina, których zamordowali niecnie sunnici. Niech ich Allah wyrwie z korzeniami! Modlimy się do Fatimeh, — jak chrześcijanie do swojej Marji — gdy jakaś kobieta, lub dziewczyna znajdzie się w niebezpieczeństwie. Oswobodzi ona Saklę, moją biedną córkę, z niewoli. Jeśli chcesz się z nami modlić, panie, przybądź do nas, na tamtą stronę.
Chociaż człowiek ten bynajmniej mi się nie podobał, odpowiedziałem grzecznie:
— Jeśli pozwolisz, przyjdę, chociaż jestem przekonany, że próżne są wasze modły. Fatyma nie jest Bogiem. Nie może pomóc.
— Co? — skoczył jak wściekły, a oczy jego zabłysły złowrogo. — A więc jesteś również przeklętym sunnitą, nie uznającym Hassana i Husseina?
— Jestem chrześcijaninem — odparłem z prostotą.
— Chrześcijanin? Cóż zatem możesz wiedzieć o naszej religji i nauce? Powinieneś milczeć!
— Wiem więcej od ciebie, gdyż studjowałem wasze religijne księgi, podczas gdy ty zaledwie znasz nieco Koran. Przedewszystkiem zaś wiem, że Fatyma była tylko zwykłą kobietą.
— Wasza Marryam również!
— My uważamy Marję za matkę Bożą. Koran zaś głosi, że kobieta nie ma duszy, a więc nie może dostać się do nieba. Zatem Fatyma to jedynie ciało, które dawno rozsypało się w proch. Jakże więc możecie modlić się do Fatymy?
Spojrzał na mnie, zdrętwiały ze zdziwienia, iż odważyłem się do niego tak przemawiać, i zawołał gniewnie:
— Śmiesz bluźnić Fatymie?! Dziwię się sobie, że cię nie zastrzeliłem! Cofam zaproszenie! Radzę ci nie pokazywać się po naszej stronie, gdy zapłoną światła meczetu. Nie uszedłbyś śmierci!
Odwrócił się, przeskoczył rów i zniknął, Hadżi Halef spytał gniewnie:
— Sihdi, dlaczego ścierpiałeś coś podobnego? Ten szyita w porównaniu z nami to robak, mucha marna, komar, którego się rozciera dwoma palcami. Czy mam poskoczyć za nim i pociągnąć harapem po ordynarnej gębie?
— Zostań! Ten człowiek nie mógł mnie obrazić. Salibie, czy możesz mi powiedzieć, ilu wojowników liczy wasza wioska?
— Szyitów jest dwudziestu pięciu, nas tylko osiemnastu.
— A ilu zbrojnych liczy obóz Kurdów Akra?
— Co najmniej ze stu.
— Szir Saffi chce ich napaść ze swymi dwudziestoma ludźmi? Nie podołają. Cofną się, lub wogóle nie powrócą, a pogorszą położenie jeńców. Wy obraliście lepszą drogę, Salibie. Módlcie się, módlcie, to jedno może pomóc nieszczęśliwym jeńcom.
Starzec pochylił siwowłosą głowę na znak zgody, lecz jeden z młodych mężczyzn odezwał się:
— Jakże pomożemy, trawiąc czas tutaj na modlitwie, nie niosąc żadnej pomocy pojmanym? Czy i po dziś dzień schodzą aniołowie z nieba, aby przynieść biednym ludziom pomoc, jak się to działo za czasów Abrahama i Tobjasza?
— Milcz! — nakazał stary. — Bóg zsyła aniołów w różnych postaciach. On jedynie pomóc nam może.
Była to prawdziwie wierząca dusza, chociaż należy przyznać, że religja tych ludzi nie zachowała czystej, dawnej formy. Zniekształciły ją zabobony sekciarzy i mahometan. — — —
Nawiązałem swoje kazanie do słów Saliba i spróbowałem oświecić ich prostacze dusze światłem wiary. Słuchano długo z przejęciem, póki nie ujrzano świateł, zapalających się po przeciwległej stronie rzeki. Wkrótce usłyszeliśmy dziwnie monotonny: śpiew, przerywany od czasu do czasu przeraźliwemi krzykami.
— Teraz ciągną do meczetu — rzekł Salib. — Zaraz rozpocznie się modlitwa do Fatymy.
— Muszę to widzieć — rzekłem, podnosząc się.
— Na miłość Boską, emirze, nie waż się iść tam! Zamordują cię!
— Cicho! — odezwał się mój mały hadżi Halef Omar. — Mój sihdi zawsze wprowadza w czyn swoje myśli. Nie pozwoli, abyście mu przeszkadzali. Ci szyici nic mu nie zrobią — kpimy sobie z nich. Dla mnie wogóle nie istnieją. A skoro, jak widzicie, nie odprowadzam emira, aby go obronić, powinniście już z tego wywnioskować, że nie grozi mu najmniejsze niebezpieczeństwo.
Dalszego toku krasomówstwa halefowego nie słyszałem, gdyż oddaliłem się od nich. — — Nie zamierzałem przeskakiwać rowu: oświetliłby mnie ogień naszego ogniska i ujrzeli muzułmanie. Zaszedłem dość daleko, aby nie padał na mnie najlżejszy promień światła, przeskoczyłem strumyk i zawróciłem po stronie szyitów w kierunku meczetu.
Ściany świątyni składały się również z plecionek, przerzedzonych otworami. Teraz pomyślałem o rozmiarach niebezpieczeństwa. Mężczyźni znajdowali się w meczecie, kobiety zaś z dziećmi nie miały prawa zbliżyć się do niego. Śmiało więc mogłem zerknąć przez otwór do środka.
Ujrzałem ze czterdziestu klęczących mężczyzn, stłoczonych ciasno, jeden przy drugim. Twarze mieli zwrócone na południe, gdzie leżą święte miejsca szyitów. Przy południowej ścianie urządzono z drzewa i roślin coś w rodzaju ołtarza; po bokach widniały świece, przyniesione przez obecnych. Przed tym ołtarzem, na którym leżała kwadratowa deseczka, z wyrytem arabskiemi literami imieniem Fatymy, klęczał Szir Saffi.
Każdy szyita trzymał różaniec, składający się z dziewięćdziesięciu dziewięciu paciorków. Mahometanie, przesuwając paciorki różańca, przy każdym paciorku zwykli wymawiać jedno z dziewięćdziesięciu dziewięciu imion Allaha.
Teraz miał Szir Saffi krótką orację, w której błagał Fatymę o pomoc dla pojmanej córki. Potem podniósł się i rozwarł ramiona, aby powolnemi uderzeniami nadać takt wywoływanym imionom. Ze zdziwieniem posłyszałem dziewięćdziesiąt dziewięć imion. Allaha, lecz w rodzaju żeńskim. Odnosiły się do Fatymy, a wyliczano je chórem. Zatem: — O najmiłosierniejsza, o najłaskawsza, o najświętsza — i t. d., póki nie zakończyli na słowach: — O najprostsza, o wszechdziedzicząca, o najcierpliwsza, o Fatymo! — Po każdem imieniu rozbrzmiewał podwójnie przeraźliwy okrzyk: — Meded, meded! — Pomocy, pomocy!
Było to ze stanowiska mahometan niesłychane bluźnierstwo. Fatymę ochrzczono tak, jak Allaha, i nadano jej przymioty boskie. Przy każdem przesuwano jeden paciorek różańca, przyciskając go do piersi, ust i czoła.
Po wyliczeniu przymiotników rozpoczęto znowu wywoływanie od początku. Widziałem już dosyć i oddaliłem się, powracając tą samą drogą. Na nieszczęście, czułem się teraz tak bezpieczny, że zapomniałem o zwykłej ostrożności. Gdym przechodził obok ostatniej chaty, wyszła jakaś kobieta. Zetknęliśmy się niemal piersiami. Pomimo panujących ciemności spostrzegła moją twarz.
Ya Allah, gharib! — O Allah, obcy! — krzyknęła głośno, przestraszona.
Szybko poskoczyłem dalej. Przebyłem strumień i zdążałem zwolna do wsi chrześcijan. Gdy doszedłem do ogniska i usiadłem obok Saliba, ten rzekł, niespokojny:
— Dzięki Bogu, żeś wrócił! Lękałem się o ciebie, o panie, chociaż twój wierny hadżi Halef Omar opowiedział nam tyle o twojem męstwie i roztropności, że właściwie nie powinienem się był obawiać. Czy cię aby nie zobaczono? Słyszeliśmy jakieś głośne wołanie.
— Wydała je kobieta, która mnie spostrzegła.
— O nieba! Powie o tem Szir Saffi’emu, a ten przybędzie, aby cię ukarać!
— Trzebaby do tego innego człowieka, niż Szir Saffi!
— Tak — przytaknął Halef. — Przygotuję swój harap, sihdi. Skoro tylko obrazi cię choć jednem słowem, poczęstuję go kurbaczem.
— Tylko bez głupstw; Halefie! Sam sobie z Saffi’m poradzę. Ty nie odezwiesz się ani słowem. Jesteśmy gośćmi tych poczciwych ludzi. Czy chcesz, aby polała się krew, — gdyż zmuszeni będą stanąć po naszej stronie — jeśli ściągniemy na siebie gniew szyitów?
Zamilkł, uznawszy słuszność mojej przestrogi. Stało się tak, jak przepowiedział stary Salib. Ujrzeliśmy muzułmanów, wychodzących z meczetu, a w pięć minut potem zjawił się przy naszym ogniu Szir Saffi.
— Byłeś po naszej stronie i podsłuchiwałeś? — napadł na mnie ze złością. — Ty, chrześcijanin, żrący świninę i pogardzany przez wszystkich!...
— Pomiarkuj się! — odpowiedziałem spokojnie. — Kim pogardzają? Czy nie wiesz, ze zwolennicy Sunny gardzą tysiąckroć bardziej szyitą, niż najbardziej upośledzonym chrześcijaninem?
— Psie! — ryknął, wyciągając nóż z za pasa. — Jeszcze jedno słowo, a zakłuję cię na miejscu!
— Ja zaś wpakuję ci kulę w łeb, jeśli ośmielisz się nazwać mnie jeszcze raz psem! — odpowiedziałem wstając z miejsca i kierując na niego rewolwer.
— Ja również! — zagroził Halef, którego tak poniósł gorący temperament, że wyciągnął obydwa pistolety. – Czy sądzisz, że słynny Hadżi Kara ben Nemzi Effendi pozwoli się bezkarnie znieważać?
Szir Saffi opuścił rękę i spytał zwolna, spojrzawszy na mnie ze zdziwieniem:
— Kara — — ben — — Nemzi? Przyjaciel Mohammed Emina, szeika Haddedinów?
— Tak.
— Emir, który niedawno był u szczepu Jussufi i pomógł w walce przeciwko Kurdom Mir-Mahmalli?
— Tak.
— W takim razie znam cię — słyszałem o twoich czynach. Masz strzelby czarodziejskie, z których możesz strzelać sto i tysiąc razy bez nabijania; masz czarnego konia, w którym tkwi brat szejtana, — djabeł. On ci pomaga!
— Czy chcesz wystawić się na pośmiewisko?
— Nikt się nie będzie śmiał, skoro usłyszy to wszystko, czego ja dowiedziałem się o tobie i twoim małym słudze, który jest bratankiem i prawnukiem szatana! Emirze, pociągnij jutro z nami przeciw Kurdom Akra, a przebaczymy ci, żeś podkradł się pod meczet!
— Nie potrzeba mi waszego wybaczenia, a zresztą, nie chcę mieć nic wspólnego z muzułmanami, którzy modlą się do zmarłej kobiety!
Oczy jego znowu zabłysły groźnie.
— Zmarła kobieta? Gdybyś nie miał djabła w sobie, poczułbyś mój nóż pomiędzy żebrami! My wiemy, jak potężna jest Fatyma. Chrześcijanie wierzą w Marryam i trzymają ręce splecione. My zaś modlimy się do Fatymy, używając różańca o dziewięćdziesięciu dziewięciu paciorkach, gdy wam potrzeba stu pięćdziesięciu większych i mniejszych paciorków, aby ubłagać swą Marję. Czy Fatyma nie jest więc łaskawsza i potężniejsza?
Ya killet, el ’akl! — Jakie brednie! Łaskę i potęgę obliczać paciorkami różańca! Czy weźmiesz przy modlitwie do twojej Fatymy jeden czy też tysiąc koralików, rezultat będzie taki sam, — nic ci nie pomoże.
Przystąpił do mnie i rzucił spojrzenie bazyliszka:
— A więc nie wierzysz, że nasz masbaha[3] jest lepszy od twego?
— Nie.
— A że Fatyma jest potężniejsza od Marryam?
— Nie.
— Dowiesz się więc niebawem, w jak wielkim tkwisz błędzie! Chrześcijanie mogą tutaj tchórzliwie pozostać, aby modlić się. Zobaczymy, czy. Marryam zwróci im pojmanych krewnych. My zaś mamy zapewnioną pomoc Fatymy. Po czterech dniach powrócimy z naszymi oswobodzonymi krewnymi, chrześcijan zaś pozostawimy w niewoli. Nawet nam na myśl nie wpadnie ratować ich również!
Odwrócił się, aby odejść. Wtedy zawołałem:
— Poczekaj chwilę! Wysłuchaliśmy twych słów — teraz posłuchaj moich. Zaufanie pokładane w Fatymie spowoduje waszą zgubę, Marryam zaś wysłucha modlitw tych pobożnych chrześcijan, którzy nie oddalając się z wioski, unikną grzechu przelewania krwi. Modlitwa pobożnych uwolni nawet i waszych krewnych, podczas gdy wy nie chcecie się troszczyć o ich jeńców. W przeciągu dni czterech okaże się, kto błądził, — ja czy ty.
— Tak! — uśmiechnął się ironicznie. — Twoja blaga przeciw naszemu męstwu, wasza wiara przeciw naszej, — Marryam czy Fatimeh! Nastąpi u was płacz i zgrzytanie zębów z powodu głupoty, w którą zagrzęźliście jak krety. Jestem gotów. Czekam rozstrzygnięcia. — — Marryam czy Fatimeh!
Odszedł i słyszeliśmy jego ironiczny śmiech, nawet gdy już zniknął nam z oczu. — —


Zawinąwszy się w koce, usnęliśmy, nie bacząc na wrogi nastrój szyitów. Po przebudzeniu ujrzałem, że gotują się do wyprawy. Przy nas siedziało dwóch chrześcijan; obok leżały strzelby. Gdy zauważyli, że spoglądam pytająco, odezwał się jeden z nich:
— Czuwaliśmy nad wami na rozkaz Saliba, emirze, który nie dowierza Szir Saffi’emu po wczorajszej sprzeczce.
— Dziękuję wam, aczkolwiek warta była zbyteczna, gdyż Szir Saffi obawia się szatana, a nas posądza o przymierze z nim.
We wsi chrześcijańskiej panował już również ożywiony ruch — wszyscy prawie byli na nogach. Przyniesiono nam napój poranny, rodzaj kawy z palonych żołędzi z dodatkiem soku z pestek dyni i mleka. Do tego świeżo upieczone placki z mąki i wody. Właśnie gdy zamierzaliśmy śniadać, wsiedli muzułmanie na koń. Przejeżdżając nieopodal nas, z drugiej strony potoku, zawołał Szir Saffi ironicznie:
— A więc Marryam, czy Fatimeh. Przesuwajcie paciorki swoich różańców, póki nie zabolą was wargi i ręce, ya guhhal wa ya tenabil! — błazny i głupcy!
Nie zamierzałem bynajmniej odpowiadać, gospodarze milczeli również. Gdy jeźdźcy zniknęli na krańcu doliny, pomyślałem sobie, że wyprawa ich spełznie na niczem, jeśli nie przyniesie wręcz nieszczęścia. Halef spojrzał na mnie z uśmiechem, mrugnął wesoło i rzekł:
— Sihdi, odgadłem twe myśli. Chcesz Fatymę poniżyć w oczach szyitów?
— Tak — skinąłem.
— A więc nie będziesz czekał na powrót tych głupców szyickich?
— Nie.
— I obejdziesz się przytem bez pomocy chrześcijan?
— Tak.
Hamdulillah! — Bogu dzięki! A więc znowu przygoda! Nie sądzisz chyba, że powinniśmy się obawiać tych Kurdów Akra?
— Naturalnie, że nie. Zresztą, zastaniemy w obozie tylko kobiety, starców i dzieci.
— Tak sądzisz? Dlaczego?
— Wojownicy wyruszą. Napad nie uda się szyitom — przewiduję, że będą zmuszeni ratować się ucieczką, a Kurdowie pogonią za nimi aż tutaj. Wtedy my udamy się do obozu i oswobodzimy jeńców.
— A jeśli wyprawa powiedzie się?
— Wiesz sam przecież, jak obwarowane są leśne obozy kurdyjskie. Trzeba trochę oleju w głowie, by się dostać do środka. A tego właśnie brak Szir Saffi’emu. Gdyby posiadał choć krztynę zmysłu, strategicznego, nie obrałby tej doliny za podstawę działania. Wróg może swobodnie spuścić się z gór, zamykających dolinę z trzech stron, gdyż nawet wejście nie jest obwarowane. Również nasi gospodarze są ludźmi pokoju, a nie wojny. Czyż nie pozostawiali swych krewnych w jarzmie niewoli przez dwa lata? Ty naprzykład na ich miejscu pociągnąłbyś za Kurdami choćby na kraniec ziemi.
— Słusznie, sihdi! Gdyby mi porwano Hanneh, moją żonę, najsłodszą i najpiękniejszą z pośród żon i córek, pogoniłbym za sprawcami na rubieże świata, a nawet dalej jeszcze, aby łotrów zmiażdżyć, poćwiartować, posiekać, i uwolnić kwiat mego życia! A ty, sihdi, towarzyszyłbyś mi, nieprawdaż?
— Tak, kochany Halefie.
— Szkoda, wielka szkoda, że nie masz również żony, która byłaby najwspanialszym kwiatem, blaskiem twej rozkoszy. Żyłbyś podwójnie długo!
— Doprawdy?
— Tak, sihdi, — odpowiedział z najgłębszem przekonaniem. — Miłość kobiety przedłuża dni naszego żywota.
— Wobec tego ożenię się, minąwszy dziesiąty krzyżyk, wówczas będę żył przynajmniej dwieście lat.
— Nie żartuj! Jesteś odważnym mężem i bohaterem, a wzrok masz ostry jak igła, którą moja najukochańsza Hanneh ceruje dziury mego kaftana, ale dla radosnej myśli o szczęśliwym ożenku jesteś ślepy jak kret i głuchy jak pień. Nie zamieniłbym się z tobą za żadne skarby świata!
Tak. Był najwierniejszym małżonkiem i najczulszym ojcem, ten pocieszny Hadżi Halef Omar. A pomimo to opuścił teraz żonę i dziecko, aby pójść za mną. Polubił mnie serdecznie od pierwszego spotkania, a żądza czynu nie pozwalała oddalić się mu od mego boku. Pomimo kusej postaci i skąpych wąsów /sześć włosków z prawej i siedem z lewej strony/ posiadał taką odwagę i wytrwałość, jakiej dotychczas u nikogo, z wyjątkiem wodza Apaczów Winnetou, nie spotkałem.
Po „kawie“ udaliśmy się do kościoła, aby zwiedzić wnętrze. Biedni ludzie! Świątynię stanowiła prymitywna chata, której ołtarz był zaledwie czemś w rodzaju stołu, nakrytego czerwoną chustą, Na chuście stał nieudolnie ociosany drewniany krzyż. Salib zapytał, czy kazanie odbędzie się w kościołku. Chciałem, aby wszyscy chrześcijanie byli obecni, więc postanowiliśmy zgromadzić wiernych na dziedzińcu.
Tymczasem posłano młodzież po kwiaty, liście i gałęzie, aby upiększyć kościołek. Co do mnie, to udałem się ze starym Salibem i Halefem na przechadzkę. Po drodze oglądałem się na wszystkie strony, aby znaleźć miejsce, odpowiadające moim zamiarom. Gdy wreszcie wyszukałem odpowiednią dolinę, rzekłem do starca:
— Szyici zostaną odparci i odpędzeni przez Kurdów, musicie więc opuścić teraźniejszy obóz, aby uratować siebie i dobytek. Ukryjecie się w tej oto dolinie.
Spojrzał na mnie, przestraszony.
— Czy mówisz to na serjo, emirze?! Znowu mamy się spodziewać napadu Kurdów Akra?
— Niestety, nie sądzę, abym się mylił. Jutro rano zatem, gdy was opuszczę, pociągniecie tutaj.
— Jutro chcesz nas opuścić? O, emirze, gdybyś zechciał zostać i pomóc nam! Niewysłowioną wdzięczność zjednałbyś sobie w sercach naszych!
— Pomogę wam. Odchodzimy tylko na bardzo krótki czas i powrócimy w chwili niebezpieczeństwa.
— W takim razie nie odchodź wcale!
— Musimy się oddalić, aby spełnić przyrzeczenie, złożone przeze mnie Hadżi Halefowi. Nie pytaj o nic. My, ludzie Zachodu, jesteśmy nieco inni, niż mieszkańcy tych krajów. Niech ci wystarczy pewność, że nic złego wam nie grozi. Wrócimy na czas.
Musiał się zadowolić tem skąpem wyjaśnieniem. Powróciliśmy do obozu. Natychmiast po przybyciu zawiadomił wszystkich o moich przewidywaniach. Coprawda, zmąciło to świąteczny nastrój, lecz bardziej jeszcze zwróciło ich oczy na mnie. Im bliższe niebezpieczeństwo, tem wyżej ceni się pomoc...
Po południu wrócili wysłani po kwiaty. Upleciono girlandy i wieńce i ustawiono przed kościołem matbah — rodzaj ambony, z której miałem przemawiać. Ubrano ją kwiatami i przygotowano świece, aby zapalić wieczorem.
Podobali mi się ci półdzicy ludzie. Na każdej twarzy widniał wyraz skupienia. Mówili do siebie tak rzadko, że niemal przez cały dzień panowała uroczysta cisza. A przecież miał do nich przemawiać człowiek, który nie był ani powołanym do tego, ani też duchownym.
Nawet Halef rzekł do mnie wieczorem:
— Sihdi, jednak chrześcijanin jest zupełnie innym człowiekiem, niż muzułmanin! Oddawna to spostrzegłem.
Nastał wieczór. Zapalono świece i lampki. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, błyszczały drobne światełka, na dachach, ścianach, drzewach. Paliły się spokojnie; najlżejszy wiaterek nie poruszał płomieni w tej cichej dolinie. Był to piękny widok — — niezwykły w dzikim, mahometańskim Kurdystanie!
Zabrzmiał dzwon i stary, majestatyczny Salib zawołał:
Hai alas Salih, ya Muminin! — O wierni, czas na modlitwę!
Spełniał moją prośbę. Były to słowa, których używa muezzin, wzywając mahometan na modły. Chociaż byliśmy chrześcijanami, posłuchaliśmy wezwania, najbardziej nadającego się na dzisiejsze święto. Znali je wszyscy. Posłużyło mi podczas kazania za najlepszą podstawę do wykazania błędów islamu.
Teraz zgromadził się, kto żyw, przy wzniesieniu. Przystąpiłem do ambony, zdjąłem turban i obnażyłem głowę. Wszyscy poszli za tym przykładem.
Rozpocząłem kazanie.
Mówiłem może godzinę bez żadnego przygotowania. Opowiadałem o swoich przygodach, o niebezpieczeństwach, z których zawsze wychodziłem cało, dzięki pobożnej ręce Opatrzności. Częstokroć zmuszony byłem przerywać, gdyż moje opowiadania o potędze modlitwy tak przemawiały do prostych słuchaczy, że wybuchali płaczem. Byłem wzruszony, oczy zachodziły mi rosą.
Nietylko dla moich gospodarzy, lecz i dla mnie niezapomniany był to wieczór.

Po kazaniu nastąpiła uczta świąteczna, przy

Niedźwiedziówka i sztuciec Henry’ego,
słynne strzelby Old Shatterhanda.
której rozmawialiśmy, dopóki nie zgasło światło ostatniej lampy. Wówczas udano się na spoczynek. Wyciągnęliśmy się obydwaj z Halefem wygodnie na trawie.

— Sihdi, — rzekł hadżi — musisz iść ze mną do Hanneh, najsłodszej z kobiet, i tak do niej przemówić, jak dzisiaj do tych chrześcijan. Niech pozna Marryam, która jest Umm kaddis el Muchallis — świętą matką Zbawiciela. Czy zechcesz?
— Tak. Wracając stąd teraz, wstąpię do waszych namiotów.
Mały Halef, uradowany przyrzeczeniem, otulił się kocem i zamknął oczy. Mnie jednak sen odbiegał z powiek. Różnorodne myśli nasuwały mi się do głowy, refleksje wydarzeń dzisiejszych kłębiły się pod czaszką. Zasnąć zdołałem dopiero nad ranem...
Pomimo to obudziłem się wcześnie. Po modlitwie napiliśmy się kawy i przygotowali do wyruszenia. Obsypano nas gradem pytań i proszono serdecznie, abyśmy pozostali. Powtórzyłem zapewnienie, że powrócę we właściwym czasie, i raz jeszcze nakazałem, aby natychmiast opuścili dolinę. Pożegnałem się i ruszyliśmy z zapasem żywności, wystarczającym co najmniej na cztery dni. Salib chciał nas odprowadzić wraz z kilkoma ze swoich, lecz wyperswadowałem mu bezcelowość tego zamiaru.
Droga prowadziła w góry w kierunku południowym. Kurdowie Akra, jak przypuszczałem, powinni byli zamieszkiwać wybrzeże rzeki tej samej nazwy, będącej dopływem górnego Zabu Ala. Nie wiedziałem jednak, w jakiej okolicy należy szukać tego oddziału szczepu, o który nam chodziło. Coprawda, mógłbym zabrać przewodnika, ale ów znowu byłby dla nas zawadą.
Kierowałem się wypróbowanym zmysłem orjentacyjnym i ostrym wzrokiem. W każdym razie powinniśmy byli natknąć się na tropy szyitów, którzy na pewno nie zachowali zbytnich ostrożności, jak to uczyniliby Indjanie, po mistrzowsku zacierający ślady. Rzeczywiście, niewiele minęło czasu, gdy ujrzałem tropy kopyt końskich. Były zupełnie wyraźne, chociaż minął już cały dzień od chwili, jak wyruszyli szyici.
Teraz należało odzyskać czas stracony. Mieliśmy dobre konie, a tak doskonale wypoczęte, że w kilka minut przebywaliśmy przeszło milę angielską. Przed wieczorem napotkaliśmy znowu ślady szyitów, zupełnie świeże, — musiały datować się odniedawna.
W przeciągu jednego zatem dnia dopędziliśmy ich prawie, mogłem więc pozwolić sobie i wierzchowcom na zasłużony wypoczynek. Rozłożyliśmy się przy małem jeziorze. Konie miały paszy poddostatkiem, a my zasnęliśmy snem sprawiedliwych.
Ledwie zaszarzał poranek, ruszyliśmy w dalszą drogę. Przebyliśmy już góry Tura-Ghara, okolicę Dżebel Hair, i znajdowaliśmy się niedaleko rzeki Akra. Trop szyitów pochodził w tem miejscu z przed dwóch godzin zaledwie. Ruszyliśmy dalej z tą samą szybkością i chcieliśmy właśnie skręcić wbok, gdy zatrzymałem nagle ogiera.
— Co się stało, sihdi? — zapytał Halef.
— Szyici są przed nami.
— Co czynią?
— Obozują na skraju lasu. Zejdź z konia i potrzymaj mojego! Muszę poznać ich zamiary. Zdaje mi się, że wróg jest wpobliżu.
Zsiadłem z konia, oddałem Halefowi obydwie strzelby i skierowałem się do lasu. Z łatwością skradałem się za plecami szyitów, poczem przyległem, aby podpełznąć pod sam obóz. Każdy krzak służył mi za osłonę. Dostałem się do rzadkich zarośli, za któremi mężni wyznawcy Fatymy obozowali. Przysunąłem się tak blisko, że mogłem łatwo dotknąć ich ubrań. Konie pasły się przed krzakami na nieosłoniętem miejscu. Jakaż nieostrożność! Gdyby przypadkowo nadszedł któryś z Kurdów, ujrzałby zwierzęta odrazu. Czcicielom Fatymy, jak widać, nie dano rozumu. Trafnie to określił Halef.
Rozmawiali ze sobą głośno. Usłyszałem:
— A więc tylko pół godziny drogi dzieli nas od kurdyjskiego obozu? Czy Szir Saffi potrafi go znaleźć?
— Na pewno — odparł inny, który, zdaje się, należał do uprzednio wysłanych wywiadowców. — Opisałem położenie zagrody zupełnie dokładnie. Zasieki leżą w dolinie, poza temi dwiema najbiiższemi górami. Wieczorem znajdziemy wejście, a w nocy, gdy będą spali, ruszymy na nich ławą.
— Będzie wszak zupełnie ciemno?
— Poczekamy aż dzień zaszarzeje.
Hm!... Wiedziałem już dosyć. Popełznąłem zpowrotem, odszukałem Halefa i opowiedziałem mu o wszystkiem.
— Co uczynisz, sihdi? Czy zostaniemy tutaj, póki nie zapadnie noc?
— Nic podobnego. Musimy jeszcze przebyć te góry. Na prawo leży dolina. Ominiemy ją łukiem i przybędziemy z przeciwnej strony. Musimy się znaleźć przy zasiekach Kurdów wieczorem, wcześniej od szyitów. Naprzód!
Ruszyliśmy. Należało mieć się na baczności, aby uniknąć przygodnego spotkania z Kurdami, lub z uwijającym się teraz po okolicy Szir Saffi’m. Okoliczność ta opóźniła nasze przybycie, lecz dostaliśmy się przed wieczorem w pobliże obozu kurdyjskiego, niepostrzeżeni przez nikogo.
Halef pilnował koni. Ogier był zbyt cenny, abym go pozostawiał bez dozoru wpobliżu wroga. Było już zupełnie ciemno, gdy tłukłem się po zboczach góry, porośniętej lasem, odgadując drogę powonieniem, — czułem dym. Niezadługo posłyszałem głosy. Na pnie drzew padały odblaski ognisk obozowych. Przed sobą ujrzałem coś nieokreślonego, przypominającego mur; to „coś“ było wysokie i nie do przebycia. To kurdyjskie zasieki otaczały obóz. Prawdopodobnie miały jedno tylko wejście. Przez trzy długie godziny zbadałem cztery strony zasieków, jednolitych jak bryła.
Zasieki składały się ze spiłowanych pni; szpary zapełniono gałęźmi, liśćmi i roślinami! Wszystko to, zbite, utworzyło nieprzebytą masę. W tym zwartym kwadracie stały chaty Kurdów! Wejście do obozu, zagrodzone mocnemi żerdziami, leżało z północnej strony, przy strumieniu, zraszającym dolinę. Gdy już wszystko dokładnie wryłem sobie w pamięć, wróciłem do Halefa. Niełatwo było skradać się po lesie w nocnych ciemnościach — dziw, że nie przetrąciłem sobie kości. Wróciwszy, dokładnie poinformowałem małego Omara, który czekał na mnie z niecierpliwością. Spożyliśmy posiłek i ucięliśmy krótką drzemkę. Obudził mnie mały hadżi.
— Sihdi, jestem tak zdenerwowany, — zwierzał się cicho — nie mogę usiedzieć. Tęsknię za walką.
— Mam nadzieję, że nie weźmiemy w niej udziału, — odparłem. — Tymczasem pozostaniesz tutaj. Ja zaś udam się w pobliże obozu.
Ręką wyczułem położenie wskazówek mego zegarka. Była godzina czwarta nad ranem. Dotarłem szczęśliwie do samego zasieku, lecz tam natknąłem się prawie na szyitów, którzy czekali na rozpoczęcie ataku. Zdążyłem ich wczas spostrzec, aby się cofnąć. Potem poczołgałem się do wysokiej sosny, którą wybrałem i naznaczyłem podczas uprzedniej bytności. Wspiąłem się na wierzchołek — z łatwością mogłem dojrzeć większą część obozu.
Miejsce było stosunkowo dosyć wygodne, ale wysiadywanie na drzewie poczęło mnie męczyć. Godziny mijały zwolna, a gdy nastał poranek, czułem się tak znużony, jakgdybym wieczność całą przesiedział na drzewie. Wreszcie rozpoczęła się walka. Padł strzał i usłyszałem głos Szir Saffi’ego:
— Na szatana, za wcześnie! Kto strzelał? Teraz przepadło. Naprzód! Na nich, biegiem!
Lecz po chwili zagrzmiał inny głos, w kurdyjskim dialekcie Kurmangdżi:
— Nieprzyjaciel, nieprzyjaciel! Napad! Do mnie, do mnie, mężowie Akry! Brońmy się!
Nastało dzikie zamieszanie. W bezładzie i rozgardjaszu dominował huk strzałów, w przerwach rozlegały się krzyki i przekleństwa. Nie było jeszcze tak widno, abym mógł bitwę oglądać wyraźnie, słyszałem jednak, jak tumult zbliża się ku wyjściu. Stało się więc, jak przewidywałem. Szyici ulegli i zostali wypchnięci naskutek olbrzymiej przewagi napadniętych. Wreszcie ujrzałem otwarte naoścież wrota. Jakiś Kurd, zdaje się przywódca, stał ze strzelbą w ręku i wołał donośnym głosem w kierunku lasu:
— Cofnąć się, cofnąć! Na konie! To osy szyickie. Popędzimy za nimi aż do ich legowiska i zrosimy je krwią czcicieli Hassana i Husseina. Niech ich Allah potępi do dziesiątego pokolenia!
Na rozkaz ten zaniechali Kurdowie pieszego pościgu za szyitami. Mieli kilku zabitych w obozie. Podziwiałem sprawność Kurdów, gotowych w mgnieniu oka do drogi, chociażby wymagającej zapasu żywności. Nie minęła jeszcze godzina od chwili napadu, a już pędziło ich około stu największym galopem. Pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci.
Teraz nadeszła chwila działania. Powróciłem do Halefa, który skręcał się, jak na rozpalonym ruszcie. Gotów był wyskoczyć ze skóry. Okrążywszy górę, spokojnie wjechaliśmy do kurdyjskiego obozu przez otwarte jeszcze wrota. Spostrzeżono nas. Kilkoro starców i młodych kobiet wyszło naprzeciw.
Sabah il kher! — Dzieńdobry! — pozdrowiłem. — Czy żona starszego waszej wsi jest w domu?
— Dlaczego pytasz o nią?
— Przybywam w ważnej sprawie. Czy ma dzieci?
— Tak. Czworo.
— Zawołaj je również. Chcę matkę i dzieci powitać.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, lecz udał się do jednej z chat, aby spełnić polecenie. Wszyscy, którzy pozostali w obozie, to jest kilkadziesiąt dzieciaków, starców i kobiet, zbiegli się wokoło nas. Nadeszła młoda kobieta z czworgiem małych dzieci. Mimo obawy i najwyższego zdziwienia zbliżyła się do mnie i zapytała:
— Czego chcesz, o panie?
— Czy jesteś żoną przywódcy, matką jego dzieci?
— Tak.
— Słyszałaś już może o cudzoziemskim wojowniku, imieniem Kara ben Nemzi Effendi?
— Tak, słyszeliśmy o nim wszyscy. Ma strzelby czarodziejskie i — — zatrzymała się, spojrzała na ogiera, zwróciła oczy ze strachem na mnie i krzyknęła głośno: — Panie, czy ty nim jesteś?
— Tak. Lecz nie lękajcie się. Nie uczynimy wam nic złego, jeśli usłuchacie nas. Uwolnijcie ośmiu niewolników, których porwaliście przed dwoma laty, chrześcijan i szyitów. Jeśli posłuchacie mego rozkazu, włos wam z głowy nie spadnie, — w przeciwnym razie przemówią lufy tych strzelb czarodziejskich, a dzieci twoje pierwsze śmierć poniosą!
Wybuchnął chaos jęków i krzyków. Wyciągnąłemrewolwer. Nastąpiła cisza. Gdy skierowałem lufę na dzieci, kobieta krzyknęła:
— Stój, nie strzelaj! Spełnimy twoją wolę!
— Czy niewolnicy są skrępowani?
— Tak. Skuci łańcuchami.
— Zdjąć je natychmiast! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na zmówienie pierwszej sury Koranu. Jeśli do tej pory nie sprowadzicie pojmanych, rozpocznę egzekucję!
Opanował ich paniczny strach. Wszyscy pędzili, aby wypełnić jak najprędzej rozkaz. Trwało to coprawda nieco dłużej, lecz po upływie dziesięciu minut stała przed nami cała ósemka.
— Siodeł i strzemion dla ośmiu koni! Prędko! — rozkazałem.
Nie chcieli usłuchać. Halef wyciągnął harap z za pasa i ze świstem przeciął powietrze. To poskutkowało. Przynieśli posłusznie uprząż nad wodę, gdzie pasło się ze trzydzieści koni. Wybrałem osiem najlepszych, nie dbając o biadania kobiet. Kiedy konie okulbaczono, wszyscy jeńcy dosiedli wierzchowców, gdyż w tych okolicach nawet kobiety dobrze siedzą w strzemionach. Wreszcie zastrzeliłem barana, aby nie zbrakło nam w drodze żywności.
— Dziękuję ci, o nezana[4], — rzekłem. — Posłuszeństwo twoje uratowało was wszystkich od niechybnej śmierci. Allah niechaj będzie z tobą, chociaż twój mąż jest mordercą i rabusiem!
Odjechaliśmy, żegnani chórem złorzeczeń. Z początku udaliśmy się drogą, którą przybyłem. Nie zwracałem pozornie najmniejszej uwagi na uwolnionych.
— Sihdi, — rzekł Halef — to był pyszny figiel! Jakże ucieszy się Hanneh, moje słoneczko, gdy jej o tem opowiem.
— Ale cóżby się stało, gdyby Kurdowie powrócili podczas naszej bytności w osadzie?
— O, nie zląkłbyś się na pewno, a ja również nie. Co czują teraz uwolnieni? Musimy z nimi pomówić, aby im wszystko wyjaśnić.
— Wyręcz mnie. Czasu nie mam na to, bo muszę uważać na drogę. Powinniśmy wystrzegać się spotkania z Kurdami. Powiedz tym ludziom, że czeka nas ostra jazda.
Hadżi promieniał radością, gdy opowiadał nieszczęśliwym o wypadkach ostatnich dni. Ja zaś nie mogłem się nimi zająć, gdyż miałem głowę zaprzątniętą czem innem. Chodziło właśnie o to, by przegonić Kurdów i stanąć na miejscu wcześniej od naszych gospodarzy. Przy tem wszystkiem należało jeszcze nadłożyć drogi. A musiałem orjentować się w nieznajomej mi okolicy, którą przebiegali szyici i ścigający ich Kurdowie. Zboczyłem z drogi, oceniając zdaleka każdą przełęcz górską, czy nadaje się do przejazdu. W południe zatrzymaliśmy się. Dopiero teraz uwolnieni mieli czas na okazanie mi swojej wdzięczności. Zamieniłem parę słów z krewnymi starego Saliba, a potem ruszyliśmy dalej.
Wieczorem znaleźliśmy się już po drugiej stronie Dżebef Hair; coprawda towarzysze nasi byli śmiertelnie znużeni. Słaniali się na siodłach, spadali prawie z koni. Zatoczyliśmy obóz. Biedacy nie mogli ze zmęczenia nic wziąć do ust. Pokładli się na ziemi, jak snopy siana, i zaraz usnęli. Dopiero nazajutrz pokrzepili się potężnemi kawałami mięsa.
Przebywaliśmy teraz okolice, znane synowi Saliba. Dlatego też został niejako naszym przewodnikiem. Szybka jazda tak wyczerpała nieszczęśliwych jeńców, że po południu zaczęli się skarżyć. Niewola strasznie ich osłabiła, więc pozwoliłem biedakom odpocząć nieco. Opisałem dolinę, w której ukrywali się Salib i jego towarzysze, i radziłem im udać się do niej od wschodu, ponieważ na zachodzie byliby narażeni na spotkanie z Kurdami. Pozostawiłem żywność i pognałem z Halefem dalej. Chrześcijanie byli zabezpieczeni — teraz chodziło o uratowanie wioski szyitów. Jak tego dopiąć? Uciekający szyici na pewno nie oprą się prześladowcom. Miałem pewną myśl. Chciałem schwytać naczelnika Akra. Kurdowie musieliby mieć wtedy na względzie życie przywódcy. Być może, samo moje imię wywarłoby na niego taki wpływ, jak na jego żonę. Dowódca powinien był przybyć tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, Przypomniałem sobie, że niezadługo przejedziemy dolinę tak wąską, iż zaledwie trzech jeźdźców może jechać obok siebie. To było jedyne miejsce, które mogło zapewnić powodzenie.
— Halefie, czy nie brak ci odwagi? — spytałem.
— Tak, pomogę ci, sihdi, — odpowiedział.
— Przecie nie wiesz, o co mi chodzi!
— Wszystko jedno. W każdym razie to nowy figiel, nieprawdaż?
— Tak. My dwaj przeciwko wszystkim Kurdom.
— Pysznie, sihdi!
— Jedź więc prędzej, abyśmy zdążyli na czas!
Zboczyłem na lewo w kierunku naszej pierwotnej drogi. Dotarliśmy do niej po godzinie. Tędy musieli przejeżdżać szyici i ścigający ich Kurdowie. Po upływie kilkunastu minut stanęliśmy w dolinie. Zsiedliśmy z koni.
— Czy tutaj chcesz zatrzymać Kurdów? — spytał Halef.
— Tak. Być może, uda nam się schwytać przywódcę. W każdym razie nie przedostanie się tędy żaden Akra, jeśli nie zechce zakosztować naszych kul.
— O sihdi, wpadłem na pomysł! Ja mam także chwile natchnienia. Chcę uczynić coś, co — — patrz, patrz! — przerwał, wskazując na drogę. — Tam pędzi jakiś jeździec, a za nim drugi — Kurd.
— Pierwszy jest... ach, to przecież Szir Saffi! — zawołałem. — Kurdowie go ścigają. Uważaj! Musimy wziąć Kurda!
Obydwaj zbliżali się do nas w pełnym galopie. Przyłożyłem do ramienia rusznicę, gdyż niosła dalej i silniej, niż sztuciec. Szir Saffi przemknął nawpół nieprzytomny ze strachu. Kurd był od niego oddalony o niespełna dwadzieścia długości końskich. Spuściłem cyngiel, celując w konia. Trzy, cztery skoki — i biedne zwierzę zwaliło się na ziemię. Jeździec runął z siodła. Był ogłuszony upadkiem i wcale się nie bronił, kiedyśmy go rozbrajali. Wnet jednak ocknął się i rzucił do ucieczki.
— Stój, lub kulą w łeb! — zagroziłem, skierowawszy w niego lufę rewolweru.
— Tak, nie ujdziesz śmierci! — dodał Halef. — Ten emir jest słynnym Kara ben Nemzi Effendi, a ja jestem Hadżi Halef Omar, ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawud al Gossarah, jego — — —
— Kara ben Nemzi Effendi? — krzyknął Kurd, patrząc na mnie z obawą.
— Tak jest! — skinął Halef. — Jesteśmy przyjaciółmi szyitów i starego Saliba. Wciągnęliśmy was do wspaniałej pułapki, o pozłacane głowy!
— Pu — łap — ka — —? — wyjąkał Kurd.
— Naturalnie! Stary Salib ukrył się ze swoimi w lesie, a szyici udali, że chcą na was napaść. Uciekli, wy zaś pogoniliście za nimi, opróżniając obóz. Gdyście wyruszyli, do obozu wpadli ludzie Saliba i — —
— O nieba, o nieba! — krzyknął wniebogłosy Kurd. Wyrwał się i począł uciekać, nie pomyślawszy nawet w panicznym strachu, że możemy strzelać.
Allah ’l Allah! Bismillah! Jak pędzi! — śmiał się Halef. — Czy miałem kiepski pomysł, sihdi? Teraz zawiadomi wszystkich Kurdów o wrzekomym napadzie i Akra natychmiast zawrócą do domu.
— Doskonale, Halefie! — zawołałem. — Patrz! Czy widzisz?
Zdaleka nadjechało trzech Kurdów. Ujrzawszy uciekającego Akra, zatrzymali się. Ten wskazywał gestami na nas, coś im przekładając. Po chwili wszyscy zawrócili i znikli równie szybko, jak przybyli.
— Widzisz jak to działa! — cieszył się Halef. — Jedźmy naprzód, aby zobaczyć, co dalej będzie.
Twarz małego hadżi promieniała z uniesienia nad własnym sprytem.
Pośpieszyliśmy naprzód, nie napotkawszy po drodze ani jednego Kurda. Po kwadransie szybkiej jazdy dotarliśmy do wzgórza, z którego można było objąć wzrokiem całą dolinę w promieniu kilku mil. Zobaczyliśmy zdala tłum Kurdów, wracających w największym pędzie do obozu. Nie mieliśmy zatem potrzeby obawiać się ich, przynajmniej w najbliższym czasie. Halef nie posiadał się z radości. Ja również byłem zadowolony. Z całego serca cieszyłem się na myśl, iż nieszczęśliwi jeńcy odzyskają rodziny.
Zawróciwszy, udaliśmy się do wsi szyitów. Chaty stały puste, nawet w oborach nie było bydła. Szir Saffi z dziesięcioma, czy też dwudziestoma wojownikami bezradnie medytowali przy strumieniu. Ujrzawszy nas zdaleka, pośpieszyli naprzeciw.
— Panie, — rzekł Szir Saffi — mieszkańcy mojej wsi znikli bez śladu. Ty byłeś tutaj dłużej ode mnie i musisz wiedzieć, gdzie się podzieli.
— Tak, wiem o tem, lecz gdzie jest reszta twoich wojowników?
— Przybędą niezadługo. Kurdowie Akra ścigali nas. Dlatego kazałem moim ludziom się rozproszyć, by łatwiej uszli pogoni.
— Niewiele jednak brakowało, aby ciebie schwytano.
Spuścił wzrok ku ziemi i przyznał:
— Tak. Zawdzięczam ci życie, panie!
— Myślę, że powinieneś się był sam ratować. Dlaczego nie broniłeś się przeciwko twemu prześladowcy? Był to wszak jeden tylko człowiek. I tyś śmiał zarzucać tchórzostwo sta—remu Salibowi? Gdzie są jeńcy, których uwolniłeś?
— Wyprawa się nie powiodła. Jeden z naszych wypalił nie wporę.
— Tego nie powinna była dopuścić Fatyma! Lecz chodź za mną. Wiedziałem, że rzeczy przyjmą taki obrót, i poradziłem Salibowi, aby ukrył się ze wszystkimi ludźmi w innej dolinie. Wasze rodziny pociągnęły tam również.
Poznałem po nim, że jest silnie upokorzony. Wyruszyliśmy do nowego obozu. — Skoro chrześcijanie ujrzeli nas, pośpieszyli na spotkanie.
— Jak stoją sprawy, emirze? — spytał Salib, ściskając mi dłonie. — Czyś przybył we właściwym czasie? Czy Kurdowie wyruszyli przeciwko nam?
— Nie. Już wogóle nie przybędą.
— A więc Szir Saffi zwyciężył?
Ponieważ szyita milczał, odpowiedziałem:
— Nie. Fatyma haniebnie go zawiodła. Musiał uciekać i ścigano go prawie do waszej wioski. Uratowaliśmy jednak mu życie i zmusili Kurdów do powrotu.
— Wy dwaj? Wszystkich Kurdów? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Podstępem. W każdym razie nie przybędą w ciągu najbliższych dni.

— A więc pojmani nie zostali uwolnieni! Mój syn, wnuk i żona mego syna! O effendi,

Rycina konkursowa № 3.
posłuchaliśmy ciebie i modlili się żarliwie do Matki Boskiej, aby wróciła nam porwanych!

— Śmieszne! Cóż może uczynić Marryam, — zawołał gniewnie Szir Saffi, aby zagłuszyć swój wstyd, — kiedy wy wszyscy siedzicie z założonemi rękoma, zwłaszcza, że nawet Fatimeh nic nie pomogła, chociaż usilnie pracowaliśmy nad uwolnieniem jeńców, narażając się na niebezpieczeństwo!
— Milcz! — odparł stary. — To właśnie dowód, że wasza Fatyma nic nie może, jeśli, pomimo wysiłków, nie zdołaliście nieszczęsnych uwolnić. My pozostaliśmy tutaj, aby błagać Najświętszą Marję Pannę o pomoc i wierzę gorąco — — —
Nie dokończył. Stanął jak skamieniały, patrząc nieruchomym wzrokiem na kraniec doliny. Pozostali zwrócili się w tym samym kierunku, krzycząc głośno ze zdumienia i radości. Ujrzeli bowiem nadjeżdżających uwolnionych współbraci. Stary Salib wyciągnął ramiona i zawołał:
— O Marjo, o Marjo, łaskiś pełna! — Wysłuchałaś naszych modłów! — O moje dzieci!
Chciał pośpieszyć ku nim, lecz załamał się i runął na kolana. Wówczas zeskoczyli z koni i uklękli obok niego, płacząc łzami radości. Tylko Szir Saffi stał, milczący i ponury. Córka przystąpiła doń zwolna.
— Ojcze! — rzekła, onieśmielona, że dotąd nie wydał ani słowa radości na jej powitanie.
— Ty? — Ty również? — — Wolna! — wykrztusił. — Kto cię — uratował?
— Ten oto emir z Germanistanu odpowiedziała, wskazując na mnie.
— Ten, ten? — — Przecież wcale tam nie był!
Nie wiedział, co ma o tem myśleć. Oddaliłem się, aby oszczędzić mu wstydu. — —
Teraz nastąpiła radosna uczta, na którą ci biedni ludzie nieczęsto mogli sobie dotychczas pozwolić. Wszyscy musieli wziąć w niej udział, nawet Szir Saffi, który prawdopodobnie wolałby się ukryć. Oszczędzałem go, ale mój mały hadżi nie był na tyle wspaniałomyślny. Uchwyciwszy wlot sposobność, odezwał się buńczucznie:
— No, czy jesteśmy kretami, grzebiącemi się w błocie, głupcami i durniami? Rzekłeś: — Nasza odwaga przeciwko waszemu bluźnierstwu. — Widzieliśmy twoją wielką odwagę, ale myśmy nie pracowali gębą, jak ty, lecz pośpieszyli uwolnić biedaków. Teraz widzisz ich wszystkich przy sobie, nawet swoją córkę, podczas gdy ty nie miałeś nawet zamiaru oswobodzić chrześcijańskich jeńców. Powiedz więc, kto jest łaskawszy i potężniejszy, Marryam czy Fatimeh?
— Marja! — krzyknęli chrześcijanie jednogłośnie. Szyici milczeli.
Czyżby nie mogli się również przyłączyć do tego okrzyku?

∗             ∗

Pozostałem u nich jeszcze przez całe czternaście dni, aby dokończyć rozpoczętego dzieła. Mianowicie zabezpieczyłem dolinę przed Kurdami Akra. O wiele łatwiej było ją bowiem obwarować, niż dawną wioskę. Urządziliśmy gęste zasieki, uniemożliwiając dostęp kolcami i kłującemi roślinami. Wejście zabarykadowaliśmy. Wybudowałem mieszkania, bez porównania obszerniejsze i czyściejsze od starych. Następnie zabrałem się do kościołka. Wymalowałem na kamiennej płycie, wygładzonej piaskiem, Madonnę — czarną, białą i czerwoną farbą. Innych farb nie można było tutaj przygotować. Pod wizerunkiem słowa: — Zdrowaś Maryja — w językach arabskim, perskim i kurdyjskim. Coprawda, nie mogłem być dumny z tego arcydzieła, lecz jestem niezbicie przekonany, że po dziś dzień ci prości ludzie uważają wizerunek za dzieło mistrza z Zachodu. Malowidło w każdym razie spełnia swe przeznaczenie lepiej, niż niejeden Murillo, czy Rafael, w galerji obrazów w Europie.
Pracowałem również silnie nad Szir Saffi’m. Przekonywałem go, że islam uznaje Chrystusa, któremu każe nawet odbyć Sąd Ostateczny nad żywymi i umarłymi, nazywając Go Isa ben Marryam Omm Isa. Więcej nie mogłem uczynić, gdyż był zagorzałym szyitą. Moje wysiłki jednak niezupełnie poszły na marne.
Wykończono budowę kościołka. Po raz pierwszy zabrzmiał dzwon. Urządzono uroczysty obchód poświęcenia świątyni. Obchód ten wywołał silne wrażenie nawet na muzułmanach. Gdy odjeżdżaliśmy, żegnani chórem błogosławieństw i życzeń wszystkich mieszkańców doliny, bez różnicy wyznania, spytałem cicho Szir Saffi’ego:
— A zatem Marja, czy Fatyma?
Silnie uścisnął mi rękę i odpowiedział:
— Emirze, miałeś rację! Matka Boga jest potężniejsza od córki Proroka. A więc nie Fatimeh, lecz Marryam! — — —




  1. Przypis własny Wikiźródeł Tytuł na podstawie innego wydania tego tekstu.
  2. Sołtys
  3. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście, powinno być: Różaniec.
  4. Żona sołtysa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.