<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TANGIER.

Ze wszystkich cieśnin na ziemi cieśnina Gibraltarska jest może tą, która najbardziéj wyraźnie dzieli dwa kraje najbardziéj do siebie podobne. Różnica zachodząca pomiędzy tymi krajami uwydatnia się najsilniej wówczas gdy do Tangieru przybywamy z Gibraltaru. Tam wre jeszcze życie przyśpieszone, gwarne, wspaniałe miast europejskich; tam podróżnik urodzony w jakiéjkolwiekbądź części Europy spostrzega na każdym kroku w twarzach i zwyczajach coś, co mu żywo przypomina jego ojczyznę. Tu, nie daléj jak o trzy godziny drogi od Gibraltaru, sama już nazwa naszego lądu brzmi jakby jakaś nazwa bajeczna; chrześcianin znaczy wróg, nasza cywilizacya nieznana i wzgardzona śmiéch wzbudza lub strachem przejmuje; tu wszystko, od najpierwszych podwalin życia społecznego do najdrobniejszych szczegółów życia domowego, jest inne niż u nas. Jesteśmy w kraju całkiem obcym dla nas, w kraju z którym nic nas nie wiąże, w którym trzeba wszystko poznawać, wszystkiego się uczyć nanowo. Z wybrzeża widać jeszcze ląd europejski, ale serce nam mówi, że znajdujemy się już od niego bardzo daleko, jak gdyby to wązkie pasemko morza było oceanem a te góry niebieskie złudzeniem. W ciągu trzech godzin zaszła dokoła nas jedna ze zmian najdziwniejszych, jakie się mogą zdarzać na świécie.
Jednak, wrażenie którego się doznaje stawiając po raz piérwszy stopę na tym lądzie olbrzymim i pełnym tajemnic który w dzieciństwie jeszcze przerażał naszą wyobraźnię, psuje w znacznym stopniu niezwykły sposób w jaki się nań wysiada. Podczas gdym z pokładu przyglądał się białym występującym coraz wyraźniéj, domom Tangieru, jakaś pani hiszpanka, stojąca obok mnie, zawołała z przestrachem:
— Co to jest? czego chcą ci ludzie? Spojrzałem w stronę, w którą ona patrzyła i spostrzegłem tuż za łodziami, które zbliżały się aby zabrać podróżnych, tłum napół-nagich, obdartych arabów, brnących po pas w wodzie. Ruchami opętańców pokazywali sobie nasz statek, i zdawało się, że jak zbóje na widok zdobyczy, muszą mówić: O! już nie ujdzie rąk naszych! Wyznaję, iż nie wiedząc co to są za jedni ani czegoby chcieli, wszedłem do łodzi z uczuciem pewnego niepokoju. Kiedy już byliśmy o jakie dwadzieścia kroków od brzegu, cała ta hałastra barwy wypalonéj gliny rzuciła się na łodzie, owładła niemi i zaczęła coś krzyczéć po hiszpańsku i arabsku; trwało to dopóty, dopóki wreszcie nie zdołaliśmy zrozumiéć z ich ruchów i mowy, że ponieważ woda tak nizka, iż do brzegu przybić nie podobna, zatém musimy przeprawić się na ich karkach. Wiadomość ta rozsiała wprawdzie obawę rabunku, ale, niestety! nabawiła nas inszéj, kto wié nawet czy nie silniejszéj od piérwszéj: obawy wszów. Panie, na krzesłach, jakby w tryumfie, zaniesiono na brzeg, ja zaś obyłem mój wjazd do Afryki konno na starym mulacie, z brodą opartą na jego ciemieniu, z końcami nóg w wodzie.
Mulat, stanąwszy na brzegu, oddał mnie w ręce innego arabskiego tragarza, który, biegąc jakby go kto poganiał, wpadł do jednéj z bram miejskich, potém na pustą uliczkę i, po chwili, przyprowadził mię do jakiegoś hotelu. W hotelu tym nie zabawiłem dłużéj nad parę minut i z przewodnikiem, którego mi tam dano, wyszedłem śpiesznie na miasto, zdążając w stronę jego głównej ulicy.
To, co najpiérwéj i silniéj niżbym wyrazić potrafił, uderzyło mię w Tangierze, był widok jego mieszkańców.
Wszyscy noszą tu rodzaj długiego, białego płaszcza z płótna lub wełnianéj tkaniny, z wielkim kapturem, który zawsze niemal głowę przykrywa, tak iż miasto wygląda jak klasztór dominikanów. Cała ta ludność zakapturzona, częściąprzesuwa się zwolna, poważnie i cicho po ulicach miasta, częścią siedzi skulona wzdłuż murów, przed sklepami i na rogach ulic nieruchomie, z oczami utkwionemi gdzieś w przestrzeń, jakby skamieniała ludność jéj podań. Chód, ruchy, postawy, sposób patrzenia, wszystko tu nowém jest dla nas; wszystko wskazuje na ustrój zwyczajów i pojęć całkiem od naszego odmienny, na całkiem inne zapatrywanie się na czas i na życie. Tych ludzi nie zdają się bynamniéj obchodzić żadne ich sprawy, ani miejsce w którém się znajdują, ani to, co się do koła nich dzieje. Każdy, w wyrazie twarzy, ma coś niezwykłego i głębokiego jak człowiek pochłonięty jakąś jedną niedostępną myślą lub sięgający pamięcią w czasy i miejsce bardzo odległe. Zaledwiem się znalazł w tłumie, uderzył mnie jakiś dziwny zapach, którego nie czułem nigdy śród mieszkańców Europy; co to był za zapach, tego nie wiem, ale to wiem tylko że był wcale a wcale niemiły. Pomimo to, zaczęłam go wciągać w siebie z tak dziwną ciekawością jakgdybym się spodziewał że on mi wiele rzeczy wytłumaczyć potrafi. Po chwili spostrzegłem, że ów tłum, który z daleka tak jednostajnym się zdawał, widziany zbliska dziwną rozmaitość przedstawia. Przedemną przesuwały się twarze czarne, białe, żółte i śpiżowe; głowy o gęstych długich włosach i czaszki nagie, błyszczące jakby z kruszcu odkute; ludzie wyschli jakby mumie, starcy okropnéj starości, kobiéty, których cała postać wraz z twarzą była owinięta w bezkształtny stos łachmanów, dzieci z długimi, lśniącymi warkoczami. Były tu oblicza sułtanów, dzikich wojowników, czarnoksiężników, pustelników, zbójów, ludzi złamanych smutkiem olbrzymim czy nudą śmiertelną, a pośród nich niewielu, albo raczéj nikogo z uśmiéchem na ustach. Wszyscy przechodzili w milczeniu, sunąc jeden za drugim jak procesya duchów po aleach cmentarza. Nie wiem sam dlaczego, lecz na ten widok uczułem potrzebę zwrócenia oczu na siebie i powiedzenia sobie w duchu: Jestem ten a ten; kraj, w którym się znajduję, nazywa się Afryką, a co ludzie arabami. Musiałem również przez dość długą chwilę na téj się myśli zatrzymać, by ją z całą świadomością mógł przyjąć mój umysł.
Z kolei, ja i mój przewodnik, z głównéj ulicy przeszliśmy na inne. Miasto pod każdym względem najzupełniéj odpowiada ludności. Jest to niedający się opisać labirynt krętych uliczek albo raczéj kurytarzy, opasanych małymi, białymi, czworobocznymi domkami bez okien, o drzwiach tak wąskich, iż przez nie ledwie jeden człowiek przecisnąć się może; domkami, które zdają się być stawiane raczéj po to, aby służyć za jakieś kryjówki niż za zwyczajne mieszkania i które wyglądają jak więzienie lub klasztor. Na wielu ulicach, oprócz białości domów i lazuru nieba, nic innego nie widać; tylko od czasu do czasu oko nasze natrafia na jakiś łuk maurytański, na wzorzyste okienko, na pas czerwony u spodu na murze lub na czarną rękę namalowaną obok jakichś drzwi a namalowaną po to, by bronić mieszkańców domów od mocy i wpływu złych duchów. Prawie wszystkie ulice usłane są gałganami, kośćmi, piérzem, resztkami gnijących jarzyn i wielu jeszcze innemi niemniéj pięknemi i wonnemi rzeczami; a w niektórych miejscach spostrzegamy nawet zdechłe psy i koty, które w sposób okropny zarażają powietrze. raz przebywamy dość znaczne przestrzenie, na których jedynie od czasu do czasu spotkać nam się zdarza jakąś gromadkę zakapturzonych dzieci arabskich, bawiących się na ulicy lub nucących głosem nosowym modlitwy z Koranu; jakiego skulonego na ziemi żebraka; jakiegoś maura jadącego na mule; jakiegoś obładowanego osiołka z poranionym grzbietem, którego pogania napółnagi arab; jakiegoś psa bez ogona i całkiem niemal bez sierści; jakiegoś kota bajecznéj chudości. Tu i owdzie dolatuje nas zapach czosnku, palonego aloesu, kifu, ryby, benzoesu, a, wszędzie, w każdéj uliczce, w całém mieście, mamy zawsze do koła olśniéwającą białość tych murów, od których wieje jakąś tajemniczością i smutkiem i nudą.
Po niejakiéj chwili wyszliśmy na plac główny a raczéj jedyny w Tangierze, na plac przecięty długą ulicą, która od wybrzeża morskiego wznosząc się pod górę przez całe miasto przechodzi. Jestto plac mający kształt prostokąta, otoczony arabskiemi sklepikami, które nawet i w najbiédniéjszéj z naszych wiosek wyglądałyby bardzo licho. Z jednéj strony placu znajduje się fontanna, do koła któréj zawsze pełno arabów i murzynów przychodzących z dzbanami i bukłakami po wodę; z drugiéj, o każdéj dnia porze widziéć można ośm do dziesięciu kobiét z osłoniętemi starannie twarzami, które, siedząc na ziemi sprzedają chleby. Na tym placu znajdują się domy poselstw zagranicznych, które choć wprawdzie bardzo skromne, wyglądają jednak jak prawdziwe pałace śród tego tłumu, że tak powiem, nagromadzonych w nieładzie maurytańskich domków. Na téj małéj przestrzeni skupia się całe życie Tangieru, życie, różniące się nie o wiele co prawda od życia piórwszéj lepszéj naszéj wioseczki. Tu, w pobliżu znajdujemy jednę jedyną na całe miasto aptekę, jedyny sklep tabaczny, jedyną kawiarnię (jest to prosta izba z bilardem); wreszcie jedyny róg domu, na którym czasami można zobaczyć jakieś drukowane ogłoszenie. Tu zbierają się wpółnadzy ulicznicy, bogaci maurowie pędzący żywot próżniaczy, żydzi wiecznie jakiemiś interesami zajęci, tragarze arabscy oczekujący na przybycie parostatku, urzędnicy z różnych poselstw oczekujący na nadejście pory obiadowéj, cudzoziemcy przybyli przed chwilą, tłumacze, żebracy. Tu spotykają się z sobą: kuryer, który z rozkazami sułtana przybywa z Fez, z Mekinez lub z Marokko i listonosz roznoszący londyńskie i paryskie dzienniki; piękna mieszkanka haremu i żona ministra; wielbłąd beduina i wypieszczony pokojowy piesek; zawój i nasz czarny cylinder; dźwięki fortepianu, które płyną z okien mieszkania konsula i śpiéw jednostajny, żałośny, rozlegający się w pobliskim meczecie. Słowem jest to miejsce, na którem ostatnie fale europejskiéj cywilizacyi, konając, stykają się z olbrzymiém morzem afrykańskiego barbarzyństwa.
Z placu idąc w górę po głównéj ulicy i przeszedłszy pod dwu staremi bramami wyszliśmy za mury miasta podczas gdy mrok już zapadał i znaleźliśmy się na innym placu, który rozciąga się na pochyłości jakiegoś wzgórza i którego nie otaczały już żadne budowle. To Soc de Barra czyli targ zewnętrzny; na nim w niedziele i czwartki targ się odbywa. Ze wszystkich miejscowości, jakie widziałem w Marokko, ta być może najsilniéj uwydatniała w sobie charakter całego kraju. Jest to wielka przestrzeń ziemi, naga, cała w podniesieniach i dołkach, z grobowcem jakiegoś świętego, w środku pochyłości, który tworzą cztéry białe mury; u szczytu wzgórza cmentarz widnieje, opodal kilka fig indyjskich i aloesów, w dole mury miasta uwieńczone blankami. W chwili gdym się tam znalazł, w pobliżu bramy miejskiéj na ziemi siedziała gromadka kobiét arabskich przed wielkiemi stosami rozmaitych jarzyn; obok grobowca świętego leżał długi szereg wielbłądów; nieco wyżéj było kilka ciemnych namiotów a przed nimi kilkunastu arabów, którzy siedząc dokoła jakiegoś starca stojącego pośród nich i opowiadającego im widocznie jakąś bajkę czy powieść, słuchali go z wielką uwagą; tu i owdzie po placu chodziły konie i krowy; u szczytu zaś śród kamieni grobowych i mogił cmentarza ukazywali się inni arabowie. nieruchomi jak posągi, z twarzą zwróconą ku miastu, z całą postacią pogrążoną w cieniu i z wierzchołkami kapturów odbijającymi od złocistego nieba wieczoru. Na całym tym obrazie rozlany był taki spokój, taka cisza, taka jakaś rzewna tęsknota, iż żadne pióro opisać jéj nie zdoła, a odczuć ją choć w części być może tenby tylko potrafił, komubym opowiadał o niéj szepcąc powoli do ucha wyraz po wyrazie tak, jak gdybym mu tajemnicę powierzał.
Przewodnik zbudził mię z zamyślenia i zaprowadził na powrót do hotelu, w którym przykre uczucie jakiego zawsze doznaję gdy się znajduję śród nieznanych mi ludzi, po raz piérwszy nieco złagodzone zostało tą okolicznością iż wszyscy ci ludzie, choć wprawdzie nieznani, byli jednak europejczykami i chrześcianami, że ubiór ich niczém się nie różnił od mego. W chwili gdym wrócił, towarzystwo hotelowe zasiadało do stołu; składało się ono ze dwudziestu mniej więcéj osób płci obojéj i przedstawiało charakterystyczną próbkę tego pokrzyżowania się narodowości i interesów, które w tym kraju się zdarza: był tu francuz rodem z Algieru z żoną angielką z Gibraltaru; hiszpan z Gibraltaru ożeniony z siostrą jakiegoś portugalskiego konsula z atlantyckiego wybrzeża; stary anglik z córka, która się urodziła w Tangierze i z wnuczką, która się urodziła w Algierze; kilka innych jeszcze rodzin, koczujących ustawicznie z jednego lądu na drugi lub rozproszonych na obu wybrzeżach, które mówią pięciu językami i żyją napół po arabsku a napół po europejsku. Zaledwie obiad się zaczął, wszczęła się ożywiona rozmowa to we francuskim, to znowu w hiszpańskim języku, przeplatana arabskiemi wyrazami. Miły Boże! jakżeż dalece treść téj rozmowy różną była od treści naszych zwykłych rozmów europejskich! Mówiono tu naprzykład o cenie wielbłąda, o żołdzie który pobiera jakiś basza, o tém czy sułtan jest biały czy mulat, o tém czy za prawdziwą należy uważać pogłoskę iż do Fez wysłano dziesięć głów ściętych przywodzców buntu z prowincyi Graret, o tém kiedy przybędą do Tangieru ci fanatyczni zakonnicy, którzy pożerają żywe barany, i o wielu innych jeszcze niemniéj dziwnych rzeczach, które ogromnie podniecały moją ciekawość. Potém zaczęto mówić o polityce europejskiéj z tym brakiem związku i jednolitości w sądach, którym odznaczają się zawsze rozmowy o polityce, prowadzone przez ludzi rozmaitych narodowości, i z temi napuszystemi choć pustemi w gruncie zdaniami, których się nieraz używa, mówiąc o jakichś dalekich wypadkach, przepowiadając jakieś dziwne sojusze lub bajeczne wojny. Potém rozmowa zeszła na Gibraltar, na ten przedmiot tak ważny a nieunikniony; na wielki Gibraltar, środek attrakcyi. ku któremu ciążą europejczycy całego wybrzeża, do którego dzieci swoje szlą na naukę, do którego jeżdżą po stroje i meble, i po to, aby usłyszéć operę i aby odetchnąć europejskiém powietrzem. Następnie mówić zaczęto o wyprawie włoskiego poselstwa do Fez, i ja, z przyjemnością niemałą, usłyszałem, iż wypadek ten ma tu daleko większą doniosłość niż sobie myślałem, że cały Tangier, cały Gibraltar a nadto Algeziras, Kadyks i Malaga są nim mocno zajęte, że karawana poselska będzie długą na całą milę, że z posłem jadą włoscy malarze, a nawet co ważniejsza jedzie z nim jakiś przedstawiciel prasy. Na tę ostatnią wiadomość wstałem od stołu i, krokiem majestatycznym, wyszedłem z sali jadalnéj.
Nieco późniéj, gdy już noc całkiem zapadła, postanowiłem raz jeszcze przejść się po mieście, aby zobaczyć jak też wygląda Tangier uśpiony. Wyszedłem. Na ulicy nie było ani jednéj latarni, ani jednego oświetlonego okienka, ani jednych drzwi uchylonych; większe domy jak olbrzymie marmurowe grobowce bieliły się w niepewném świetle gwiazd, a na tle nieba zarysowywały się czarno i wyraźnie gałęzie palmowe i szczyty wysmukłych minaretów. Miasto wyglądało tak, jakby je opuścili mieszkańcy. Całą główną ulicą przeszedłem od końca do końca: bramy miejskie były zamknięte. Skręciłem na boczne ulice: wszystko pozamykane, wszędzie pustki i cisza. Parę razy natknąłem się na cóś, co na pierwsze wejrzenie wydało mi się stosem łachmanów, a w czém poznałem, gdym się lepiéj rozpatrzył, śpiącego araba. Często wzdrygałem się cały, gdy noga moja, zamiast stąpać po pierzu i kościach, grzęzła w czémś miękkiém, co niezawodnie musiało być psią lub kocią padliną. Zakapturzony arab, cicho jak widmo, przesunął się obok mnie, przyciskając się do muru; inną białą postać araba spostrzegłem na chwilę w głębi jakiéjś uliczki; na pewnym zakręcie, szelest rozwiewających się płaszczów i pantofli w szybkim biegu dotykających ziemi, wzbudził we mnie podejrzenie, iż spłoszyłem jakąś czułą parę. Gdy szedłem, słyszałem tylko odgłos własnych kroków; gdym stawał, tylko mój oddech. Zdawało mi się, iż całe życie Tangieru we mnie się jednym skupiło i że, gdybym teraz okrzyk wydał, rozległby się on po całém mieście jak łoskot piorunu. Myślałem o tych wszystkich pięknych kobiétach arabskich, uśpionych w téj chwili, obok których przechodziłem tak blisko i o tém, ile to dziwnych tajemnic odsłoniłoby się przedemną, gdyby na raz te domy rozwarły się i ukazały mi swoje wnętrza. Tymczasem nad cichém miastem wszedł księżyc, a w jego blasku białe mury wyglądały jakby zalane elektrycznym światłem. W pewnéj ciemnój uliczce spotkałem murzyna z latarką, który zatrzymał się gdym go mijał i powiedział do mnie półgłosem coś, czego nie zrozumiałem. W chwili kiedym na plac wychodził, usłyszałem, śród téj wielkiéj ciszy, wybuch szalonego śmiechu, który dreszczem mnie przejął. Byli to dwaj młodzi ludzie, nie w zawojach ani w maurytańskich płaszczach lecz w tużurkach i czarnych cylindrach, którzy, używając przechadzki w świetle księżyca, rozmawiali wesoło. W jednym rogu placu, w cieniu przed jakimś zamkniętym sklepikiem dogorywająca lampka rzucała słabe światełko na stos białawych łachmanów, z których wydobywał się brzęk gitary i śpiew tak cichy i drżący, że zdawało się iż go wiatr zdaleka przynosi. Stałem długo jak przykuty do miejsca, śniąc raczéj niż myśląc, tak długo aż póki młodzi nie znikli i lampka nie zgasła i śpiew się nie skończył; potém wróciłem do hotelu zmęczony, odurzony, pełen jakichś dziwnie chaotycznych a nieznanych mi dotychczas uczuć i wrażeń, których, jak wnoszę, musiałby doznać człowiek przeniesiony nagle z ziemi na inną planetę.
Następnego poranku poszedłem do naszego pełnomocnika (charge d’affaires) komandora Stefana Scovasso, aby mu się przedstawić. Na brak punktualności z mojéj strony w stawieniu się na wezwanie nie mógłby się chyba uskarżać. Ósmego kwietnia, w Turynie, odebrałem zaproszenie wraz z zawiadomieniem, iż karawana wyruszy z Tangieru dziewiętnastego kwietnia, a ośmnastego zrana stałem już u drzwi Poselstwa. Nie znałem osobiście komandora Scovasso, ale coś już o nim słyszałem, a to com słyszał sprawiło, iż poznać go byłem niezmiernie ciekawy. Z dwu jego przyjaciół, których przed wyjazdem z Turynu pytałem o niego, jeden mi zaręczył, że to jest człowiek zdolny odbyć konną przejażdżkę z Tangieru do Tombuktu, mając za jedynych towarzyszy podróży parę pistoletów przy boku; drugi ubolewał nad tém, iż komandor ma bardzo zły zwyczaj narażania własnego życia, aby życie innych ratować. Dzięki tym wiadomościom poznałem go odrazu, zdaleka, pierwéj jeszcze nim tłumacz hotelowy, który mi towarzyszył, zdołał mi go wskazać. Stał on we drzwiach Poselstwa, pośród kilku arabów nieruchomych, w postawach pokornych, którzy, zdawało się, czekali na jakieś rozkazy. Przedstawiłem mu się, przyjął mnie bardzo uprzejmie, oświadczył, iż od téj chwili chce miéć mnie gościem w głównéj kwaterze i udzielił mi wiadomości dotyczących wyprawy. Odjazd z Tangieru został odłożony do piérwszych dni maja, ponieważ w Fezie bawiło obecnie poselstwo angielskie. Ztamtąd miały przybyć konie, wielbłądy, muły i oddział żołnierzy, który miał konwojować nas w drodze. Dora, statek przewozowy naszéj marynarki wojskowéj, odpłynął już z Gibraltaru do Larrace (?) na atlantyckiém wybrzeżu, wioząc dary, które Wiktor Emanuel posyłał cesarzowi marokańskiemu. Głównym celem podróży dla pełnomocnika włoskiego było złożenie listów wierzytelnych młodemu sułtanowi Mulej el Hassenawi, który wstąpił na tron we wrześniu r. 1873. Dotychczas żadne włoskie poselstwo w Fezie jeszcze nie było. Po raz to piérwszy do wnętrza Marokko niesiono chorągiew młodéj, zjednoczonéj Italii. Dla tego nasze poselstwo miało być przyjmowane z niezwykłą uroczystością. Nasz minister wojny przysłał kapitana głównego sztabu pana Juliusza di Boccard; minister marynarki, kapitana fregaty, pana Fortunata Cassone, wówczas komendanta Dory, dziś kapitana okrętu. Oni to, z wice konsulem włoskim z Tangiem i z naszym agentem konsularnym z Mazagan, stanowili urzędową część poselstwa. Malarz Ussi z Florencyi, malarz Brisco z Rzymu i ja, odebraliśmy prywatne zaproszenia od pana Scovasso. Z wyjątkiem agenta z Mazaganu, wszyscy już byliśmy zebrani w Tangierze.
Mojem najpiérwszém zajęciem, zaledwie mnie pozostawiono samego, było obejrzenie domu, w którym mi ofiarowano gościnność; bo téż co prawda dom europejskiego ministra w Afryce, a zwłaszcza w chwili gdy ów minister wybiera się w podróż do wnętrza takiéj krainy jak Marokko, może wzbudzać pewną ciekawość. Gmach, sam przez się, nie przedstawia nic osobliwszego; na zewnątrz jest biały i nagi, ma ogródek niewielki od frontu, wewnątrz mały dziedziniec, a na dziedzińcu cztery kolumny, które podtrzymują krytą galeryą, obiegającą do koła na wysokości piérwszego piętra. Domów takich widziałem wiele w Sewilli i w Kadyksie. Ale ludzie, ale życie tego domu, to było dla mnie zupełną nowością. Ochmistrzyni i kucharz z Piemontu; jedna służąca maurytanka z Tangieru, druga murzynka z Sudanu, obie bose; lokaje i chłopcy stajenni arabowie ubrani w wielkie białe koszule; straż konsularna w fezach, czerwonych kaftanach, z puginałami za pasem; wszyscy ci ludzie w nieustannym ruchu przez dzień cały. W pewnych godzinach dnia snowanie się nieprzerwane żydów rzemieślników, murzynów tragarzy, tłumaczów, żołnierzy baszy, maurów zostających pod opieką poselstwa. Cały dziedziniec zawalony pakami, skrzyniami, obozowemi łóżkami, latarniami, kobiercami. W każdéj porze dnia i nocy stuk młotków, skrzypienie piły, okrzyki sług wołających na siebie tak dziwnemi imionami jak naprzykład: Fatma, Rakma, Selim, Ali, Mahomet, Abd-er-Raman. A coż to za pomięszanie języków! Jeden z maurów, odebrawszy jakieś zlecenie od pana, zawiadamia o niém, po arabsku, innego maura, który, tłumacząc je na język hiszpański, powtarza ochmistrzyni; ochmistrzyni zaś, po włosku, kucharzowi. Rozmowa całéj służby, to nieprzerwany szereg tłumaczeń, objaśnień, najzabawniejszych dwuznaczników, przeplatanych co chwila wykrzyknikami Por dios! Allah! i naszemi włoskiemi nieraz bardzo silnemi zaklęciami. Na ulicy ciągła procesya koni i mułów. Przede drzwiami domu gromadki ciekawych, lub biédnych, obdartych arabów i żydów, wzdychających nieśmiało do tego, aby prześwietne poselstwo wzięło ich pod swoją opiekę. Od czasu do czasu wizyta jakiegoś ministra albo konsula, przed którym pochylają się wszystkie fezy i wszystkie zawoje. Co chwila jawienie się jakiegoś tajemniczego posłańca, jakiéjś dziwnéj twarzy, jakiegoś nieznanego stroju. Słowem, tak wielka rozmaitość postaci, barw, ruchów, wyrazów i zajęć, że brakowało tylko muzyki, abym mógł sobie wyobrażać, iż jestem w teatrze na przedstawieniu jakiegoś wschodniego baletu.
Gdym się już dostatecznie przyjrzał domowi i jego mieszkańcom, zacząłem szperać w książkach znajdujących się w przeznaczonym dla mnie pokoju, a to w celu znalezienia w nich czegoś, coby mogło zapoznać mnie lepiéj z krajem, do którego tak niedawno przybyłem i który wzbudzał we mnie tak silną ciekawość. Nim przystąpię do spisywania osobistych mych wrażeń, niech mi wolno będzie słów kilka o tym kraju powiedziéć na podstawie tego, com i dawniéj już wiedział i tego, com w tych książkach o nim wyczytał. Państwo marokańskie, położone między morzem Śródziemném, Algierem, pustynią Sahara i Atlantykiem, zroszone szérokiemi rzékami, mające olbrzymie równiny, obfitujące w niezmierne skarby roślinnego, zwierzęcego i kopalnego mineralnego królestwa, przeznaczone, z powodu swego położenia i klimatu, stać się w przyszłości wielką drogą handlową pomiędzy Afryką środkową i Europą, jest dziś zamieszkałe przez ośm milionów ludności, składającéj się z berberów, maurów, arabów, żydów, murzynów i europejczyków, rozsianych na obszarze ziemi większym niż Francya. Plemię najstarożytniejsze, berberowie, stanowiący, że tak powiem, tło krajowéj ludności, dzicy, burzliwi, nieposkromieni, żyją w niedostępnych górach Atlasu, nie uznając nad sobą żadnéj niemal władzy cesarza. Arabowie, zaborcy tego kraju, zajmują równiny: lud to przeważnie pasterski i koczowniczy, w którym dotychczas przechowały się dość silnie dzikie i surowe obyczaje jego przodków. Maurowie czyli arabowie mięszanéj krwi to jest rasy nieczystéj, potomkowie w znacznéj części maurów hiszpańskich, zamieszkują miasta i mają w swém ręku bogactwa, urzędy i handel. Murzyni, których tu liczą do pięciuset tysięcy, pochodzący z Sudanu, są przeważnie wyrobnikami, sługami i żołnierzami. Żydzi, których jest tylu mniéj więcéj co i murzynów, potomkowie, po największéj części, żydów wygnanych z Europy w wiekach średnich, uciemiężeni, nienawidzeni, poniżani, prześladowani tak srodze jak może w żadnym innym kraju na świecie, trudnią się rzemiosłami, drobnym handelkiem, radzą sobie jak mogą i za pomocą rozumu, przebiegłości, udanej pokory i żelaznéj wytrwałości, właściwéj ich rasie, dochodzą nieraz do znacznych pieniędzy. Te pieniądze, wydarte ciemiężcom, to zbogacenie się ich kosztem, stanowi jedyną zemstę uciemiężonych. Europejczycy, których nietolerancya muzułmańska powoli wycisnęła z wnętrza kraju ku brzegom i których w całém Marokko mniéj jest niż dwieście tysięcy, po największéj części zamieszkują Tangier i żyją tu spokojnie i swobodnie pod opieką rozmaitych poselstw. Cała ta ludność, tak różnorodna, rozpierzchnięta, niezgodna, jest rządzona a raczéj gnębiona przez rząd żołnierski, że go tak nazwę, który, jak polip olbrzymi, wysysa wszystkie soki pożywne całego państwa. Plemiona koczownicze i wsie podległe są władzy szeików; miasta i mniejsze prowincye władzy kaidów, większe prowincye władzy baszów. Zwierzchnikiem baszów jest już sam sułtan, wielki szeryf, najwyższy kapłan, najwyższy sędzia, najwyższy prawodawca, który może zmieniać podług swojéj woli prawa, monetę, podatki, wagi i miary, który jest panem wszechwładnym mienia i życia poddanych. Wszystko to, co w innych krajach przoduje i dąży za postępem, tu, pod jarzmem takiego rządu, w zaklętém kole muzułmańskiéj wiary, wyjęte z pod wszelkiego wpływu Europy, skrzywione dzikim fanatyzmem, stoi nieruchomie lub chyli się do upadku. Handel krępują a raczéj duszą monopole, zakazy przywozu i wywozu, zmienność praw i postanowień. Przemysł, skrępowany również w swej działalności więzami nałożonemi na handel, pozostał takim, jakim był jeszcze przed wypędzeniem Maurów z Hiszpanii. Rolnictwo, obciążone rozmaitymi zwyczajami i nadzwyczajnymi podatkami, tudzież zakazem wywozu produktów, wpadło w opłakany stan upadku i dziś o tyle tylko jest uprawianém, o ile tego wymagają najpierwsze potrzeby życia. Nauka, zgnębiona przez Koran, skażona i zwichnięta przez zabobony, ogranicza się w wyższych nawet szkołach do tych kilku początkowych zasad, których uczono w średnie wieki. Nie ma tu pism peryodycznych, ani książek, ani kart geograficznych; sam język, który jest skażonym językiem arabskim i który nie posiada innéj przedstawicielki nad pisownię niedokładną i zmienną, coraz gorszemu ulega zepsuciu; charakter narodowy psuje się również śród ogólnego upadku; cała starodawna cywilizacya muzułmańska niszczeje i ginie. Marokko, to najbardziéj wysunięte na zachód przedmurze islamizmu, to przed laty serce olbrzymiego państwa rozciągającego się od Ebru do Sudanu i od Nigru do wysp balearskich, to ognisko oświaty słynne ze swych wszechnic kwitnących, z bibliotek olbrzymich, z zastępu uczonych, z potężnéj floty na morzu i armii na lądzie, dziś jest tylko niewielkiém państewkiem, prawie całkiem nieznaném, pełném nędzy i gruzów, które, dobywając ostatnich sił, odpiera jeszcze usiłujące je zalać fale cywilizacyi i stoi na swych zachwianych podstawach jedynie dzięki téj wzajemnéj zawiści, którą żywią ku sobie państwa europejskie, pragnące je pochłonąć.
Co do Tangiem, starożytnego Tangis, które imię swe nadało Maurytanii, Tangitana, i które kolejno przechodziło z rąk Rzymian do rąk Wandalów, Greków, Wisygotów, Arabów, Portugalczyków i Anglików, chyba to dzisiaj można o niém powiedziéć, iż jest miastem liczącém piętnaście tysięcy mieszkańców i że inne miasta państwa marokańskiego zowią je „grodem zbezczeszczonym przez chrześcian”, pomimo iż nie pozostało już w niém najmniejszego śladu kościołów i klasztorów, wzniesionych przez Portugalczyków, a jedyną świątynią chrześciańską jest maleńka kapliczka, ukryta śród domów poselskich. Po skreśleniu tych kilku ogólnikowych uwag nad krajem, w którym się znalazłem, zacząłem pilniéj przyglądać się miastu i jego mieszkańcom, zapisując codzień to wszystko com widział. I oto kilka z tych spostrzeżeń i uwag, niepełnych wprawdzie, oderwanych lecz pisanych pod piérwszém wrażeniem tak, jak się z pod pióra wylały i może dla tego wierniejszych niż te opisy, na które zdobywamy się po długim namyśle.


∗             ∗

Mimo woli doznaję uczucia pewnego wstydu i upokorzenia za każdą razą gdy obok mnie przechodzi piękny maur w narodowym stroju. Porównywając mój kapelusik z jego olbrzymim muślinowym zawojem, mój kusy i ciasny tużurek z jego długim, białym lub czerwonym kaftanem; porównywając słowem cały mój ubiór niewygodny, opięty i ciemny z tym fałdzistym, obszernym, jasnym, tak malowniczym i wspaniałym w swéj prostocie strojem, zdaje mi się, że przy nim muszę tak wyglądać jak żuk czarny przy barwnym motylu. Nieraz trudno mi oczu oderwać od pary złocisto-żółtych pantofelków i ponsowych atłasowych spodeniek, które, z okna mego pokoju, dostrzegam tam, za filarem, na placu. Lecz to, co mię najsilniéj zachwyca, to, na co gotów jestem patrzeć całemi godzinami, jest kaik, ten długi, lekki, biały w przezroczyste pasy kawał wełnianéj lub jedwabnéj tkaniny, który okręcony w koło zawoju spada na plecy, opasuje kibić, drapuje się na ramionach i następnie spływa aż do ziemi, przysłaniając jaskrawe barwy ubrania, drżąc, falując, wzdymając się za lada poruszeniem, za lada wiatru podmuchem, błyszcząc i mieniąc się w promieniach słonecznych i nadając całéj postaci pozór jakiegoś nieziemskiego, mglistego zjawiska. W tę prześliczną zasłonę zakochany muzułmanin owija siebie i swoją oblubienicę pierwszéj nocy po ślubie.


∗             ∗

Kto sam na to nie patrzył, ten nigdy sobie wystawić nie zdoła, do jak wysokiego stopnia posuniętą jest u Arabów sztuka leżenia. Powiedziałem sztuka, bo zaprawdę nie umiałbym tego nazwać inaczéj. W takim kątku, naprzykład, w którym dla nas umieszczenie worka łachmanów lub wiąski słomy zdawałoby się nielada trudnością, oni potrafią położyć się tak wygodnie jakby na piernacie. Owijając się, do koła każdéj wystającéj części jakiegoś budynku, wypełniają sobą wszystkie zagłębienia, przylepiają się, że tak powiem, do murów jabky płaskorzeźby, wydłużają się, spłaszczają na ziemi w taki sposób, że wziąć ich można za białe płachty rozesłane dla wysuszenia na słońcu; zwijają się w kłębek, przybierają kształt kul, sześcianów, potworów bez rąk, nóg i głowy; a wskutek tego place i ulice miasta wyglądają niby usiane trupami i tułowiami ludzi wymordowanych w jakiéjś wielkiéj rzezi.


∗             ∗

Im dłużéj przyglądam się tym ludziom, tém silniéj zachwyca mnie szlachetność ruchów. Pośród nas europejczyków trudno znaléść człowieka, któryby, czy to w skutek nie wygodnego, opiętego ubrania i ciasnego obuwia, czy wreszcie wskutek nawyknienia i chęci naśladowania innych, nie miał brzydkiego, nieprawidłowego chodu. Tutejsi mieszkańcy poruszają się ze swobodą i wdziękiem, właściwym dzikim, wspaniałym zwierzętom, królom pustyń i lasów. Szukałem pośród nich i znaléść nie mogłem tego pozowania, tego wymuszenia, téj junakieryi, tego sentymentalizmu w postawach i ruchach, na które oko moje nawykło patrzéć od dawna. W ich chodzie jest skromność i powaga kapłana, majestat króla, zręczność i zwinność żołnierza. I, rzecz dziwna, naprawdę! ci sami ludzie, którzy całemi godzinami pozostają bez ruchu, skuleni, przygarbieni, zdrętwiali, umieją nagle wykazać, za lada żywszém uczuciem, które ich ogarnie, iście szaloną siłę ruchów i głosu. Ale nawet podczas wybuchu najbardziéj gwałtownych namiętności, nie opuszcza ich nigdy pewna dystynkcya tragiczna, która mogłaby służyć za wzór dla wielu aktorów. Długo pamiętać będę pewnego araba, widzianego dziś zrana, wysokiego, chudego starca, który, usłyszawszy (jak mi objaśniono następnie), iż człowiek, z którym dotychczas rozmawiał spokojnie, nazwał go kłamcą, zbladł nagle, rzucił się w tył i, ukrywszy twarz w dłoniach, z okrzykiem boleści i zgrozy pobiegł ulicą tak szybko jak dwudziestoletni młodzian. Po chwili znikł już nam z oczu. Nie widziałem nigdy piękniejszéj nad tę i bardziéj groźnéj postaci.


∗             ∗

Prosty, biały płaszcz z kapturem, oto najpospolitszy strój mieszkańców Tangiem; a jednak jakże wielka w nim rozmaitość! Płaszcz ów przybiera tysiące kształtów: to zwrócony niedbale na ramiona, to osłaniający całą postać, to spływający swobodnie do ziemi, to w fałdy zebrany, a zawsze w tak klasycznych liniach i załomach, iż wymarzyć je sobie, odtworzyć, choćby tylko w części, potrafi jedynie natchniony, pierwszorzędny malarz. Każdy z tych ludzi, w swój płaszcz owinięty, wygląda jak rzymski senator. Dziś zrana malarz Ussi odnalazł przepysznego Marka Brutusa pośród gromadki beduinów. Ale płaszcz sam przez się jeszcze nie wystarcza do wyszlachetnienia postaci tego, kto, nie nawykłszy doń, zarzuca go na swoje ramiona. Kilku z nas kupiło sobie takie płaszcze na podróż; przymierzyliśmy je, i zdało mi się, że widzę zgrzybiałych staruszków w szpitalnych szlafrokach.


∗             ∗
Nie zdarzyło mi się dotąd widziéć pomiędzy araba mi ani jednego garbusa, ani jednego kaleki; lecz natomiast wielu ludzi bez nosów, wskutek zarazy celtyckiéj, oraz widziałem ślepych. Ci ostatni najczęściéj mają jamy oczne puste, a patrząc na nich, przechodzi mię dreszcz zgrozy, gdy sobie pomyślę; iż niejednemu z nich być może wydarto oczy na mocy straszliwego prawa odwetu, które w tém państwie istnieje. Lecz, pośród tylu dziwnych, strasznych, budzących litość postaci nie dostrzegłem nigdy żadnéj śmiesznéj brzydoty. Szerokie ubranie ukrywa drobne ułomności i niedostatki ciała, podobnie jak wspólna wszystkim powaga, oraz ciemna, drzewiasta, gliniasta lub spiżowa barwa skóry, ukrywa i zaciera różnice wieku. Dlatego co krok spotykamy ludzi, których wiek nie da się określić i o których chyba to tylko możemy powiedzieć, iż nie są ani starcami, ani dziećmi. Dziś, wpatrując się w pewnego maura, zdało mi się, że człowiek ten ma lat pięćdziesiąt; lecz nagle, błysk uśmiéchu oświetlając twarz jego przekonał mię, iż jest to dwudziestoletni młodzieniec; inny znowu, którego miałem za młodzieńca, zsunąwszy kaptur z głowy ukazał siwe włosy.

∗             ∗

Żydzi tutejsi, chociaż z rysów twarzy podobni do żydów w naszych krajach osiadłych, jednak wzrostem wyższym, cerą o wiele ciemniejszą, długimi, czarnymi włosami, a nade wszystko malowniczym strojem tak dalece od tamtych się różnią, że wziąćby ich można za całkiem inne plemię. Noszą rodzaj szlafroka kolorowego lecz zwykle dosyć ciemnéj barwy, na nim pas miękki, czerwony, czarną czapeczkę, szérokie spodnie, zaledwie na cal jeden ukazujące się z pod długiego szlafroka, i żółte pantofle. Pośród nich nie brak i „elegantów”, którzy stroją się w cienkie, kosztowne tkaniny, w haftowane koszule, w jedwabne pasy, w pierścienie i złote łańcuchy; żaden z nich jednak nie razi, nie grzeszy przesadą; przeciwnie, całość ich stroju, pomimo bogactwa, jest zawsze surowa; ich ruchy i układ pełne wdzięku i jakiéjś pańskiéj godności. O, jakże śmiésznie i nędznie wygląda przy nich tych kilku ich spółbraci, którzy przywdzieli surdut i czarny cylinder! Pomiędzy dziećmi prześliczne są typy, lecz ten rodzaj szlafroka, który i one tu noszą, niestosowny jest do ich wieku. Każdy mały żydek przypomina mi tego dyletanta-aktora naszych amatorskich przedstawień w kolegium, który występował w roli protagonisty w komedyjce Dworek aptekarza.


∗             ∗

Znajduję, iż w tém wszystkiém com słyszał dotychczas o piękności marokańskich żydówek, niema najmniejszéj przesady. Wielkie, czarne oczy, gładkie czoła, purpurowe usta, kształty posągu: oto główne jéj cechy. Jestto piękność okazała, wspaniała, posiadająca jakieś odrębne piętno, w innych krajach nieznane; piękność, że ją tak nazwę, teatralna, sceniczna, olśniewająca zdaleka, któréj widok nie ciche westchnienie ale raczéj okrzyk zachwytu z piersi może nam wyrwać, piękność uderzająca, godna oklasków, którą, za pomocą naszéj wyobraźni, przenosimy w przeszłość daleką i wystawiamy ją sobie jaśniejącą śród pochodni, czar pełnych wina i wieńców kwiatowych jakiejś starożytnéj biesiady, gdyż takie ramy są dla niéj najodpowiedniejsze. Żydówki Tangieru nie ukazują się nigdy na mieście w swym bogatym, tradycyjnym stroju; ubiór ich, co do kroju, w niczém się prawie nie różni od ubioru każdéj europejki; lecz jaskrawe, krzyczące barwy, w których się kochają a któremi przeważnie są: mocny niebieski, czerwony, żółty i zielony sprawiają, że o milę dostrzedz je można i że te kobiéty w swych rażących oko spódnicach i szalach wyglądają tak, jak gdyby się owinęły w narodowe chorągwie Państw świata całego. W sobotę, przechodząc ulicami zamieszkałemi przez żydów, wszędzie widzimy te barwy, te świeże rumiane twarze, te śmiejące się słodkie oczęta; wszędzie pełno wesołych ciekawych szczebioczących dziewcząt; a ta młodość i piękność zmysłowa, które tu jaśnieją w całéj pełni, stanowią dziwne przeciwieństwo z pustką i uroczystą ciszą innych, przyległych ulic.


∗             ∗

Nie mogę patrzeć bez śmiechu na dzieci arabskie. Chłopcy, tak mali, iż zaledwie o własnéj sile chodzić zaczynają, już noszą białe płaszcze z nieozdobnym kapturem, który, nasunięty na głowę, czyni ich małe figurki podobne do owych kapturków, za pomocą których gaszą świece w kościołach. Wszyscy niemal mają główkę ogoloną, a tylko na jéj wierzchołku cienki, długi na parę cali warkoczyk, który, zdawałoby się, po to zostawiono, aby za niego zawieszać na ćwieczki ten drobiazg jak maryonetki. U niektórych warkoczyk zamiast na ciemieniu, znajduje się za uchem lub na skroni, co, wraz z kilku pozostawionemi pasemkami włosów, przystrzyżonych w czworobok lub trójkąt, jest oznaką po któréj się poznają dzieci najmłodsze w rodzinie. Na ich twarzyczkach, po największéj części pięknych lecz bladych, maluje się wyraz przedwcześnie rozwiniętéj bystrości pojęcia: ich małe figurki są wyprostowane i zwinne. W tych dzielnicach miasta, gdzie europejczyków jest więcéj, dzieci arabskie żadnéj na nich nie zwracają uwagi; w odleglejszych ulicach, gdzie nie często widziéć ich można, poprzestają one; przy spotkaniu się z nimi, na zmierzeniu ich pogardliwém spojrzeniem, jakgdyby chciały powiedziéć: „Wcale a wcale nam się nie podobacie.“ Niejeden z tych małych zakapturzonych chłopaków miałby nawet wielką ochotę powiedzieć nam cóś arcyniegrzecznego: łatwo to można odgadnąć po jego ustach drgających i po złośliwych, pełnych, nienawiści błyskach, które miotają te śliczne oczęta; lecz rzadko się zdarza, aby to, co myśli, wymknęło mu się w obelżywych słowach, nietyle, coprawda, z obawy Nazarejczyka, ile z obawy własnego ojca, który wié dobrze, iż z Poselstwem nie można żartować. W każdym razie jednak na widok pieniędzy nienawiść arabskich dzieci do nas europejczyków łagodnieje znacznie. Zaczepiać ich wszakże nigdy nie należy, bo oto nie daléj jak wczoraj, gdym, przechodząc obok pewnego malca, który na łokieć jeszcze nie odrósł od ziemi, pociągnął zlekka za koniec jego kaptura, mały człowieczek syknął jak wąż, odskoczył na bok i, spojrzawszy na mnie z wyrazem nieopisanéj nienawiści, kilka słów wybełkotał. Słowa te, jak mi to mój tłumacz objaśnił, znaczyły: „Niech Bóg rozkaże upiec cień twego dziadka, przeklęty chrześcianinie!“


∗             ∗

Otóż widziałem nareszcie dwu świętych, to jest dwu idyotów czy téż obłąkanych; tu bowiem, podobnie jak i w całéj Afryce północnéj, czczą jako świętych takich ludzi, którym Bóg, na znak wielkiéj swéj ku nim miłości, rozum odebrał i zatrzymał go w niebie. Piérwszy z tych świętych znajdował się przed pewnym sklepem na głównéj ulicy. Spostrzegłem go zdaleka i stanąłem, rozmyślając nad tém czy nie lepiéj nazad zawrócić. Wiedziałem, że świętym wszystko wolno, nie miałem najmniejszéj ochoty narażać się na dostanie kijem po grzbiecie, jak to się przytrafiło panu Sourdeau, konsulowi francuskiemu, albo na to, by mi twarz oplwano, jak panu Drummond Hay. Ale tłumacz, który mi towarzyszył, uspokoił mnie mówiąc: „Niech pan idzie śmiało; teraz świętym w Tangierze przybyło nieco rozumu, od czasu jak poselstwa zaczęły ich energicznie poskramiać; a w każdym razie sami arabowie zasłoniliby pana przed ich obelgami z obawy, by nie narazić swych świętych na jakąś niemiłą rozprawę.“ Przeszedłem więc obok tego stracha przyglądając mu się uważnie. Byłto starzec z okrągłą lśniącą twarzą i również okrągłym brzuchem, włosy miał białe i bardzo długie, brodę po pas, koronę z papieru na głowie, czerwony, podarty płaszcz na ramionach a w ręku małą dzidę o złoconém ostrzu. Siedział na ziemi o mur oparty z podkurczonemi nogami, patrząc na przechodzących z miną znudzoną. Minąwszy go, zatrzymałem się: spojrzał na mnie. No, pomyślałem sobie: teraz mnie poczęstuje tą swoją lancą. Ale święty nie podniósł jéj nawet; siedział nieruchomie, wpatrywał się we mnie; spokojny, rozumny wyraz jego oczu, nadewszystko zaś uśmiéch szyderczy, który przemknął po jego twarzy, a który zdawał się mówić: Stoisz i czekasz żebym się rzucił na ciebie, wszak prawda? O, głupcze ostatni! zdziwił mnie niepomału. Byłto zapewne jeden z tych oszustów, zdrowych na umyśle, którzy udają obłąkanie, aby korzystać z przywilejów świętego. Rzuciłem mu pieniądz, który podniósł z udaném roztargnieniem, i poszedłem ku placowi, gdzie zaraz na wstępie spotkałem drugiego świętego. Ten, to już był święty naprawdę. Byłto mulat, całkiem niemal nagi, od stóp do głowy pokryty odrażającymi strupami, z twarzą w któréj nie pozostało prawie nic ludzkiego, a tak przerażająco chudy, że przez skórę, kostka po kostce, przeświecał cały jego szkielet i że to już można byłoby na karb cudu policzyć, iż podobna istota żyje. Kroczył zwolna po placu, trzymając oburącz, z wysiłkiem niemałym, dużą białą chorągiew, którą dzieci nadbiegające tłumnie całowały z czcią wielką; towarzyszyli mu trzej inni nędzarze, z których dwaj grali przeraźliwie na piszczałkach; trzeci zaś, chodząc od sklepu do sklepu, zbierał jałmużnę dla świętego. Przeszedłem obok niego, spojrzał na mnie groźnie, przewracając oczami; popatrzyłem nań z uwagą, zatrzymał się; zdało mi się, że ślinę w ustach obraca; nie czekając więc dłużéj szybko usunąłem się na stronę i odszedłem, nie oglądając się nawet poza siebie. Mój przewodnik powiedział: „To bardzo dobrze, żeś się pan w porę usunął, bo gdyby ten święty plunął na pana, nicbyś pan innego nie usłyszał od arabów na swoją pociechę jak tylko: Nie ocieraj, nie ocieraj, szczęśliwy chrześcianinie! Nie zmazuj oznaki łaskawości Bożéj! Błogosławionyś ty, bo święty twarz twoją oplwać raczył.“


∗             ∗

Nocy dzisiejszéj słyszałem znowu dźwięki gitary i ów głos, Którym już słyszał piérwszego wieczora po moim przyjeździe. Teraz i zacząłem trochę rozumiéć muzykę, arabską. W tém powtarzaniu się jednego tematu, zawsze prawie tęsknego, jest cóś, co powoli do głębi duszy przenika. Jest to niby skarga jednostajna a cicha, która w końcu ujarzmia myśl i kołysze ją jak szmer strumyka, śpiéw świerszczy lub odgłos młotów bijących w kowadło, który dolatuje do nas gdy wieczorem w pobliżu wioski przechodzim. Czuję potrzebę skupienia myśli; usiłuję odgadnąć tajemnicze znaczenie tego wiecznie powtarzającego się wyrazu, który dźwięczy mi w uszach. Jestto muzyka barbarzyńska, prosta i pełna słodyczy, która budzi we mnie wspomnienia moich lat najmłodszych, i uczuć doznawanych w dzieciństwie podczas opowiadań z dziejów biblijnych, i snów zapomnianych, i rojeń o Indach i krajach bajecznych; która przenosi mnie w gaje z jakichś drzew nieznanych, pomiędzy kapłanów sędziwych, pochylonych do koła bogów ze złota; lub na niezmierzone równiny, na pustynie bezbrzeżne, gdzie karawany trwożném okiem badają krwawy, jak łuna pożaru, widnokrąg i pochylają głowy polecając się Bogu. Nic, z tego co mię tu otacza, nie napełnia mnie tak silną tęsknotą za matką i domem jak tych kilka ciągle powtarzających się nutek, śpiéwanych głosem cichym przy brzęku gitary.


∗             ∗

Dziwne to są naprawdę te sklepy arabskie! Każdy z nich, bez wyjątku, jest rodzajem alkowy, znajdującéj się na wysokości mniéj więcéj metra od ziemi, z jednym tylko otworem w środku od strony ulicy, do którego, jak do okna, podchodzi kupujący i na którego murku może się oprzéć wygodnie. Kupiec znajduje się w sklepie; siedzi na sposób wschodni, to jest z podkurczonemi nogami, mając część towarów przed sobą, resztę zaś ich ułożoną na małych półeczkach, za sobą. Zabawnie i dziwnie wyglądają ci starzy maurowie z długiemi brodami, nieruchomi jak automaty, w głębi tych ciemnych nor czy kryjówek. Zdawałoby się, iż nie ich towary, ale raczéj oni sami są wystawieni na pokaz, jak te fenomeny żyjące, które widzimy w budach kuglarzy jarmarcznych. Czy to żywi ludzie? czy lalki z drzewa? gdzież jest sprężyna, która im każę pojawiać się i znikać? I tak, nieruchomi, milczący, spędzają całe godziny, całe dnie, przebierając w palcach paciorki różańca i mrucząc pacierze. Trudno sobie wystawić jak wielką nudą, samotnością i smutkiem wieje od tych sklepów. Każdy z nich podobny jest do grobu, w którym żywy człowiek, już oddzielony od świata, oczekuje na nadejście ostatniéj godziny.


∗             ∗

Widziałem dwu chłopców prowadzonych w tryumfie po uroczystym obrzędzie obrzezania. Jeden z nich mógł miéć lat sześć, drugi pięć najwyżéj. Obaj siedzieli konno na białym mule: ubrani w suknie czerwone, zielone i żółte, haftowane złotem, pokryci wstęgami i kwieciem, pośród którego ukazywały się blade twarzyczki, noszące jeszcze widoczne ślady przestrachu i zdziwienia. Przed mułem, który, w bogatym czapraku i wieńcach, wyglądał jak rumak ze stajni sułtana, szli trzej grajkowie z bębnem, piszczałką i trąbką, grając zajadle; po bokach i z tyłu kroczyli krewni i przyjaciele, z których jeden podtrzymywał dzieci, aby z siodła nie spadły, drugi podawał im cukierki, a inni strzelali z pistoletów na wiwaty krzycząc i podskakując. Gdybym nie wiedział przyczyny tego uroczystego pochodu, mógłbym mniemać, że te biedne dzieci są ofiarami poświęconemi bogom, które na śmierć prowadzą. Niemniéj byłto widok niepozbawiony wdzięku i poezyi, chociaż znalazłbym go poetyczniejszym o wiele, gdyby minie powiedziano, że ten religijny obrządek został spełniony przez cyrulika.


∗             ∗

Dziś wieczór byłem świadkiem dziwnéj metamorfozy murzynki Rakmy, służącéj ministra. Jéj towarzyszka weszła do mego pokoju, prosząc abym z nią poszedł, gdyż chce mi coś ciekawego pokazać; cicho, na palcach, zaprowadziła mnie przed jakieś drzwi przymknięte i, otwierając je szybko, zawołała: Proszę patrzéć jak Rakma wygląda! Rakma, którą dotychczas nawykłem był widziéć w skromnym ubogim stroju niewolnicy, przedstawiła mi się pod tak nową postacią, żem zrazu własnym oczom wierzyć nie chciał. Zdawało mi się, że to sułtanka z cesarskiego haremu, królowa Tombuktu, księżniczka jakiegoś nieznanego państwa środkowéj Afryki, która na cudownym kobiercu Bisnagara przeniosła się nagle do domu ministra. Widziałem ją zaledwie chwil kilka i nie umiałbym powiedziéć jak była ubrana. Śnieżna białość, szkarłat i blask złotych galonów pod wielką, przezroczystą zasłoną, wraz z twarzą czarną jak heban, przedstawiały tak jaskrawą harmonią barw i takie barbarzyńsko-wspaniałe bogactwo, że na opisanie ich słów nie znajduję. Nagle podczas gdym się zbliżał do murzynki, aby jéj przyjrzéć się lepiéj, cały ten przepych znikł pod żałobnym, mahometańskim całunem; księżniczka zmieniła się w widmo, a widmo pierzchło, pozostawiając w pokoju przykry zapach właściwy czarnéj rasie, który do reszty rozwiał złudzenie.


∗             ∗

Słysząc wielki hałas na placu, pośpieszyłem do okna i zobaczyłem jakiegoś murzyna, obnażonego do pasa, siedzącego na ośle, którego otaczało kilku arabów, uzbrojonych w kije, i za którym biegł tłum krzyczących chłopaków. Zrazu zdało mi się, że to jakiś obchód wesoły, a ponieważ cala ta procesya przeciągała w pewném oddaleniu od domu poselstwa, podniosłem więc lornetkę do oczu, aby się lepiéj jéj przyjrzéć. Lecz zaledwiém to uczynił, przebiegł mnie dreszcz zgrozy i szybko cofnąłem się od okna. Białe spodnie murzyna były krwią zwalane; krew ta z jego pleców ściekała. Otaczający go arabowie, byli to żołniérze, bez miłosierdzia okładali go kijami. Spytałem, co to wszystko ma znaczyć. Odpowiedziano mi, że biedak ów skradł kurę. Może się jeszcze nazwać szczęśliwym, rzekł jeden z żołnierzy poselstwa; bo, o ile się zdaje, nie utną mu ręki.


∗             ∗

Już od siedmiu dni bawię w Tangierze, a dotychczas jeszcze nie widziałem twarzy żadnéj kobiéty arabskiéj. Chwilami zdaje mi się, że jestem na jakimś balu maskowym, na którym wszystkie kobiéty, wskutek dziwnego kaprysu, przebrały się za czarownice, tak, jak je sobie wystawia wyobraźnia dziecinna, to jest owinięte w śmiertelne całuny. Arabki chodzą wielkiemi krokami, powoli, trzymając się nieco pochyło, i zasłaniając twarz brzegiem jakiegoś płóciennego okrycia nakształt płaszcza, pod którym nie mają na sobie nic oprócz koszuli z szerokiemi rękawami, przepasanéj w stanie sznurem jak habit. Z całéj ich osoby widać tylko oczy, rękę, która twarz osłania, z pomalowanemi na czerwono końcami palców, i nogi obnażone, również pomalowane, w ogromnych pantoflach z żółtéj skóry. Większość tych kobiet ukazuje zaledwie połowę czoła i jedno oko: oko najczęściéj ciemne, a czoło barwy woskowéj. Spotykając Europejczyka na jakiéjś ustronnéj uliczce, niektóre z nich zakrywają całą twarz ruchem gwałtownym i brzydkim i przechodzą, przyciskając się do muru; inne odważają się podnieść nań wzrok ciekawy i nieufny; inne wreszcie, trochę śmielsze (lecz takich bardzo niewiele), wyzywająco spoglądają mu w oczy i pochylają główkę z zalotnym uśmiechem. Ale, na ogół, w ich całéj postaci przebija jakiś smutek, jakieś zmęczenie, przygnębienie, bojaźń. Prześliczne są dziewczynki, które nie noszą jeszcze zasłony: oczki czarne, twarzyczka okrągła, usta okrągłe, cera blada, ręce i nogi malutkie. Lecz w dwudziestym roku są już zwiędłe, w trzydziestym stare, w pięćdziesiątym zgrzybiałe i straszne.


∗             ∗

Jest w Tangierze potwór, jedno z tych stworzeń na którem nie podobna wzroku zatrzymać, i które duszę najbardziéj wierzącego z ludzi musi chociaż na chwilę napełnić przestrachem zwątpienia. Powiadają że to kobiéta; być może, lecz nie wygląda ani na kobiétę ani na mężczyznę. Jestto mulatka z głową orangutana, z krótkim najeżonym włosem, tak przerażająco chuda, iż wygląda jak kościotrup powleczony skórą. Najczęściéj widziéć ją można albo w środku placu, gdzie leży rozciągnięta jak nieżywa, albo w jakim kątku, gdzie siedzi nieruchomie, cicho, jakby obłąkana. To jéj stan zwykły; wychodzi z niego wówczas tylko, gdy ulicznicy zabardzo jéj dokuczą; wtedy płacze i krzyczy przeraźliwie. Ubranie jéj stanowią czarne łachmany. Może miéć lat piętnaście, może ich miéć trzydzieści; potworność jéj nie pozwala wieku odgadnąć. Nie ma rodziny, nie ma domu, nikt nie wie jak się nazywa ani zkąd przyszła. Noc spędza na ulicy, skulona na ziemi, pośród psów i śmieci. Przez większą część dnia śpi; kiedy ma co jeść, śmieje się; kiedy jéj głód dokucza, płacze; kiedy słońce świeci, wygląda jak kupka śmieci i kurzu; kiedy deszcz pada, jak bryła błota. Pierwszéj nocy, przechodząc obok nieszczęśliwéj, jeden z nas wsunął jéj do ręki srebrny pieniądz, owinięty w kawałek papieru, chcąc jéj sprawić miłą niespodziankę za przebudzeniem się zrana. Następnego dnia spostrzegliśmy ją na placu plączącą rozpaczliwie i pokazującą przechodniom okrwawioną rękę: ktoś wydarł jéj pieniądz, a że go zapewne oddać nie chciała, pokaleczył rękę. W trzy dni potém spotkałem ją konno, na ośle, zalaną łzami; podtrzymywali ją dwaj żołnierze idący po bokach; za nią biegł tłum wrzeszczących uliczników. Któś mi powiedział, że ją wiozą do szpitala. Wczoraj zobaczyłem ją znowu na placu: spała, leżąc obok zdechłego psa, o wiele szczęśliwszego od niéj.


∗             ∗

Dowiedziałem się nareszcie kto są ci ludzie o płowych włosach i złowrogich twarzach, którzy, gdy ich spotykam na ustronnéj ulicy, spoglądają na mnie tak iż mi się zawsze zdaje, że w oczach ich czytam żądzę mordu. Są to Rifanie, Berberowie z pochodzenia, dla których jedyném prawem jest ich własna strzelba i którzy żadnéj władzy uznać nie chcą; ci śmiali piraci, ci zbóje okrutni, ci niezmordowani buntownicy, zamieszkujący góry tetuańskiego wybrzeża na algierskiéj granicy, których nie zdołały poskromić ani działa statków europejskich ani wojska sułtana; słowem mieszkańcy tego strasznego Rifu, na który żaden cudzoziemiec nie odważa się wstąpić inaczej jak pod opieką świętych i szeików; o którym ludy sąsiednie mówią, jakby o jakimś dalekim, niedostępnym, tajemniczym kraju.


∗             ∗

Siedzieliśmy u stołu przy obiedzie, późnym już wieczorem, gdy nagle kilka strzałów rozległo się na placu. Porwawszy się od stołu, wybiegłem przed dom poselstwa i ujrzałem jeszcze, chociaż w oddaleniu, dziwny naprawdę widok. Uliczka, która prowadzi do bramy Soc di Barra, była oświetlona, na znacznéj przestrzeni, wielkiemi pochodniami, ukazującemi się wysoko nad głowami tłumu i skupionemi dokoła jakiegoś przedmiotu, który zdawał się być dużą skrzynią, umieszczoną na grzbiecie konia. Cały ten zagadkowy pochód zwolna posuwał się naprzód, przy dźwiękach tęsknéj muzyki, przeciągłego, nosowego śpiewu, przy odgłosie wystrzałów, przeraźliwych okrzyków i szczekania psów. Stałem przez chwilę na pustym placyku, rozmyślając nad tém coby mógł znaczyć ten pochód żałobny; coby się mogło ukrywać w téj skrzyni: trup czy téż żywy człowiek na śmierć skazany, jakiś potwór, czy jakieś zwierzę przeznaczone na ofiarę? a nie mogąc zaspokoić swéj ciekawości, pełen przykrych niewesołych myśli już miałem zawrócić do domu, gdy nadeszli moi towarzysze i objaśnili mi rzecz całą. W skrzyni owéj znajdowała się panna młoda, a ludzie którzy ją otaczali byli to rodzice i krewni, odprowadzający oblubienicę do domu męża.


∗             ∗

Po placyku przeciągnął tłum arabów, mężczyzn i kobiót, poprzedzany przez sześciu starców, którzy nieśli sześć wielkich chorągwi barwy rozlicznéj i którzy wraz z ludem śpiewali jakąś modlitwy głosem błagalnym. Postawy ich wyrażały pokorę i smutek. Procesya ta silne na mnie uczyniła wrażenie. Spytałem o jej znaczenie; powiedziano mi, że ci ludzie proszą Allaha o deszcz. Poszedłem za nimi; skierowywali się ku głównemu meczetowi. Nie nie wiedząc o istnieniu surowego przepisu, zabraniającego chrześcianinowi. pod jakimbądź pozorem, wstępu do tutejszych meczetów, znalazłszy się u drzwi, chciałem wejść za innymi. Widząc to, jakiś stary arab rzucił się ku mnie i, głosem pełnym przestrachu i zgrozy, mówiąc cóś czego wprawdzie nie zrozumiałem, lecz co zapewne musiało znaczyć: Nieszczęsny, co czynisz! odepchnął mnie takim ruchem, jakimby odpychał dziecię od przepaści. Musiałem więc zadowolnić się patrzeniem z ulicy na białe luki dziedzińca; a znając już olbrzymie meczety Konstantynopola, nawet nie bardzom się martwił tém, że mi nie wolno wchodzić do meczetów Tangieru, których budowa minaretów nie ma w sobie nic pomnikowego. Lecz nawet i same ich minarety, wielkie wieże czworokątne lub sześcio-boczne, pokryte różnobarwną mozaiką, mające u szczytu wieżyczkę ze spiczastym, piramidalnym dachem, nie mogą iść w porównanie z owymi białymi, dziwnie lekkimi minaretami, które jak lance ze słoniowéj kości strzelają w niebo z pagórków Stambułu. Podczas gdy stałem tak, patrząc na dziedziniec meczetu, jakaś kobieta zpoza fontanny ablucyi uczyniła mi pewien znak ręką. Ten znak... ten ruch... Ah! jakże wielką miałbym ochotę powiedzieć tym, którzy będą czytali te karty, że byłto całus przesłany mi przez piękną maurytankę. Niestety, miłość prawdy nakazuje mi wyznać, że była to pięść zaciśnięta!


∗             ∗

Wracam z Kasby czyli zamku, położonego na wzgórzu, które panuje nad Tangierem. Jestto grupa małych budowli, opasanych starymi murami, w których mieszczą się władze, żołniérze i więźniowie. Nie znalazłem tam nikogo oprócz dwu żołniérzy na warcie, którzy siedzieli drzemiąc przed jakiemiś drzwiami w głębi pustego placyku i kilku żebraków śpiących na ziemi, których roje much obsiadły i słońce piekło niemiłosiernie. Ztamtąd, jedném spojrzeniem ogarnia się całe miasto, które, ciągnąc się od murów Kasby najprzód w dół się spuszcza, a następnie na inne wzgórze wstępuje. Oko ucieka niemal od całej téj śnieżnéj białości, na któréj, gdzieniegdzie tylko, jakieś drzewo figowe, uwięzione pomiędzy murami, tworzy plamkę zieloną. Widać tarasy wszystkich domów, minarety meczetów, chorągwie różnych poselstw, blanki murów, samotny brzeg morski, pustą zatokę, góry wybrzeża; jestto obraz rozległy, spokojny, wspaniały, zdolny ukoić wielką nawet boleść. Podczas gdym. się jemu przyglądał, gdym się nim napawał, w otaczającéj mnie ciszy rozległ się nagle głos przykry, drżący lecz donośny, który zdawał się z góry pochodzić. Podniosłem oczy i, po niejakiéj chwili, spostrzegłem na wierzchołku minaretu jednego z meczetów Kasby małą czarną plamkę, muezyna, który zwoływał wiernych na modlitwę, głosząc na cztery strony świata imiona Allaha i Mahometa. Potém zapanowała znowu dawna cisza, cisza smutna, senna gorącego południa.


∗             ∗

W tym kraju zmieniać pieniądze to istne nieszczęście! Kupcowi w sklepie tabacznym dałem franka, aby mi z niego zdał reszty dziesięć sous. Ten maur okrutny otworzył szkatułkę i zaczął z niéj wyrzucać na stół całe garście szkaradnych, czarnych groszy i groszaków, a gdy się z nich wreszcie utworzyła tak spora kupka, że chcąc zabrać musiałbym chyba wezwać na pomoc tragarza, zliczył je i poglądając to na mnie to na owe pieniądze, czekał spokojnie aż je zechcę schować do moich kieszeni. Przepraszam, powiedziałem, usiłując odebrać napowrót mego franka; nie jestem dość silny, abym mógł w pańskim sklepie robić sprawunki. Potmé, gdym już z pierwszego niezadowolenia ochłonął, drażliwa ta sprawa w ten sposób pomiędzy nami załatwioną została, że jeszcze więcéj cygar nabrałem i odszedłem, unosząc z sobą tylko jednę kieszeń napełnioną owymi szkaradnemi grosikami. Dowiedziałem się następnie, że tych miedzianych piéniążków, zwanych flu, z których każdy mniejszą ma wartość od jednego centymu i z dniem każdym traci jeszcze na téj swojéj wartości, jest moc nieprzebrana w Marokko; a nie potrzebuję objaśniać w jakim celu rząd tutejszy tak hojnie niemi kraj zalewa, skoro powiem, iż płaci on tylko taką miedzianą monetą, przyjmuje zaś wyłącznie złoto i srebro. Lecz, jak wiadomo, nie ma złego bez dobrego; otóż owe flu, będące plagą dla handlu, mają tę nieoszacowaną własność, iż ochraniają marokańczyków od wielu nieszczęść, a zwłaszcza od uroków, dzięki tak zwanemu pierścieniowi Salomona, gwiaździe o sześciu promieniach, którą widzimy na każdym piéniążku, a która jest wiernym obrazem pierścienia znajdującego się w grobie wielkiego króla, owego pierścienia, za pomocą którego panował wszechwładnie nad złymi i dobrymi geniuszami.


∗             ∗

Niema tu innego miejsca przechadzki nad wybrzeże ciągnące się od miasta do przylądka Malabat, wybrzeże niskie, piaszczyste, usiane muszlami i wodoroślami, które nań morze wyrzuca, i pokryte w wielu miejscach szérokiemi kałużami, trudnemi do przebycia w czasie przypływu. To są Pola elizejskie, to są Kassyna Tangieru. Porą przechadzki jest wieczór o zachodzie słońca. O téj godzinie jest tam zwykle do pięciu dziesięciu europejczyków, przechodzących się pojedyńczo, parami lub po kilku, zawsze jednak rozproszonych po calem wybrzeżu, tak iż z murów miasta każdego z nich poznać można odrazu. Towarzystwo na ogół bardzo różnorodne: tu naprzykład jakaś angielka na koniu, obok któréj kroczy przewodnik; nieco daléj dwu maurów z wsi pobliskiéj; za maurami konsul hiszpański z żoną; po tém Święty; potém bona francuska z dwojgiem dzieci; potém cała gromada arabskich wieśniaczek, które, przeprawiając się przez kałużę, odsłaniają wprawdzie kolana ale starannie zakrywają twarze; jeszcze daléj, w mniejszych lub większych od siebie odstępach, to czarny cylinder, to biały kaptur, to kapelusik z piórami, to kok olbrzymi; wreszcie, na planie najdalszym, jasne spodnie pana sekretarza portugalskiego poselstwa, które, jak to wszystkim wiadomo, wczoraj zaledwie przysłano mu z Gibraltaru. Gdyby to porównanie nie było niegrzeczne, powiedziałbym, że przechadzający się tu europejczycy wyglądają jak przestępcy osiedleni na jakiéjś dzikiej wyspie, lub jak podróżni w niewoli u srogich piratów, czekający na przybycie statku, który za nich ma przywieść okup.


Daleko łatwiej zoryentować się w Londynie, pomimo całego jego ogromu, niż tu w Tangierze, pośród téj garstki domów, które mogłyby się zmieścić wybornie w jednym jakimś kąteczku Hyde-Parku. Wszystkie te uliczki, zaułki, zakątki, rozstajnie, nieraz tak wąskie iż po nich z trudnością przejść można, podobne są do siebie jak komórki w ulu i tylko uważne zapamiętywanie najdrobniejszych szczegółów może dopomódz do rozróżnienia jednego jakiegoś miejsca od drugiego. Dotychczas, byłem zboczył z placu i z głównéj ulicy, zaraz się gubię. W biały dzień, w jednym z tych pustych kurytarzy, dwaj arabowie mogliby mnie związać, zawlec do jakiéjś nory i kazać mi zniknąć na zawsze z oblicza ziemi, a niktby mnie nie usłyszał, niktby mi nie pośpieszył na pomoc. A jednak chrześcianin może krążyć sam jeden we dnie i w nocy po tym labiryncie, pośród tych barbarzyńców, i czuć się o wiele bezpieczniejszym niż w jakiemkolwiek bądź naszém mieście. Drzewiec chorągwi europejskiéj, zatknięty na jakimś tarasie niby wskazówka niewidzialnéj ręki, wystarcza tu najzupelniéj do otrzymania tego, co u nas i przy pomocy siły zbrojnéj nie zawsze się otrzymuje. Jakaż to wielka różnica pomiędzy Londynem a takim Tangierem! Lecz, każde miasto ma swoje dobre strony. W Londynie są wielkie pałace i koleje podziemne; w Tangierze można przeciskać się przez tłumy, nie zapinając surduta.


W całym Tangierze niema ani jednego powozu, ani jednego nawet wózka; nie słychać łoskotu machin w warsztatach, odgłosu dzwonów, krzyku przekupniów; nie widać żadnego przyśpieszonego ruchu; sami europejczycy, zapewne dla tego, iż z nudów nie wiedzą co z sobą począć, stają całemi godzinami nieruchomie na placu; wszystko tu zdaje się odpoczywać i do spoczynku zapraszać. Już i na mnie, choć od dni kilku zaledwie bawię w tém mieście, zaczyna oddziaływać to życie bezczynne i senne. Nieraz wychodzę z domu z zamiarem odbycia dłuższéj przechadzki, ale dochodząc już do Soc di Barra, czuję iż jakaś nieprzeparta siła ciągnie mnie napowrót do domu, i z drogi zawracam. Kiedy czytam książkę, zaraz na piątéj stronnicy książka z rąk mi wypada, głowa chyli się na poręcz kanapy, a skoro raz na niéj spocznie, muszę przywieść sobie na pamięć conajmniéj dwa rozdziały nieoszacowanego Smilesa, i dobrze rozważyć zbawienne jego rady, aby tę biedną głowę znowu podnieść do góry. Myśl o pracy i przeróżnych zajęciach, które, mnie za powrotem do kraju czekają, przejmuje mię nudą i zniechęceniem. To niebo wiecznie lazurowe i to miasto białe, są wiernym obrazem niczém niezakłóconego spokoju i jednostajności, które powoli stają się dla tych wszystkich co w tym kraju mieszkają najgorętszém pragnieniem, najwyższém szczęściem w życiu. I oto przyczyna, dla któréj w téj chwili przerywam pisanie. Spokój, miękkość afrykańska, zwyciężyły mnie.


Pomiędzy wszystkimi tymi ludźmi, którzy kręcili się ciągle przed bramą Poselstwa, znajdował się pewien maur w bogatym stroju, który zaraz od pierwszego dnia zwrócił na siebie moją uwagę. Byłto jeden z najpiękniejszych młodzieńców, jakich widziałem w Marokko. Wysoki, zgrabny, ślicznie zbudowany, oczy miał czarne o tęskném łagodném wejrzeniu i uśmiéch dziwnéj słodyczy; patrząc nań zdawało się, że to jakiś rozkochany książę z Tysiąca i jednej nocy. Nazywał się Mahomet, miał lat ośmnaście i był synem bogatego maura z Tangieru, otyłego, poczciwego muzułmanina, który, zostawszy zagrożonym śmiercią przez jednego ze swych nieprzyjaciół, przychodził codzień prawie do poselstwa włoskiego, które go wzięło w swoją opiekę, błagając z wylękłą twarzą pomocy ministra. Mahomet ten mówił trochę po hiszpańsku (z maurytańska wprawdzie, to jest tak, iż słowa używał zawsze w trybie bezokolicznym), i dzięki temu mógł zabrać bliższą znajomość z mymi towarzyszami. Przed kilku dniami ożenił się, albo raczéj ożenił go ojciec, dla tego aby się ustatkował, i w tym celu wybrał mu na żonę piętnastoletnią dziewczynkę, niemniéj piękną od niego. Lecz stan święty małżeński, o ile się zdaje, nie bardzo go odmienił. Mahomet i po ślubie pozostał, jak go nazywaliśmy, maurem przyszłości; co znaczy, iż lubił sobie ukradkiem wychylić parę kieliszków wina, nie gardził dobrem cygarkiem, garnął się do europejczyków, marzył o podróży do Hiszpanii a w Tangierze nudził się śmiertelnie. To zaś co go szczególniéj teraz do poselstwa ciągnęło było gorące pragnienie otrzymania, przy naszéj pomocy, pozwolenia przyłączenia się do karawany i udania się z nią do Fezu, téj wielkiéj metropolii, tej Romy maurytańczyków, któréj, choć śnił o niéj od dziecka, dotychczas jeszcze nie widział. W tym to więc celu nie szczędził nam ukłonów, uśmiéchów i uściśnień dłoni, a czynił to wszystko z takim wdziękiem, z taką jakąś swobodą i serdecznością, że potrafiłby podbić serca całego sułtańskiego haremu. Podobnie jak wszyscy niemal młodzi maurowie jego stanu, zabijał czas wałęsając się bez celu po mieście, rozmawiając ze znajomymi o nowym koniu ministra, o wyjeździe przyjaciela do Gibraltaru, o statku, który do portu zawinął, o złodziejstwie popełnioném wczoraj, słowem o rozmaitych nowinach i plotkach; lub stojąc całemi godzinami na placu, patrzał Bóg wie gdzie i myślał Bóg wie o czém. Z osobą tego ślicznego próżniaka wiąże się wspomnienie piérwszego maurytańskiego domu, którego próg przestąpiłem, i piérwszego arabskiego obiadu, którego odważyłem się zakosztować. Pewnego dnia ojciec Mahometa zaprosił nas na obiad. Tego właśnie życzyliśmy sobie od dawna. Późno wieczorem, w towarzystwie tłumacza, który nam drogę wskazywał, i czterech żołniérzy poselstwa, przeszedłszy przez kilka ciemnych uliczek znaleźliśmy się przed bramą pokrytą arabeskami, któréj podwoje, za naszém zbliżeniem się, rozwarły się jakby za pomocą czarów: i, po przebyciu białéj, nagej stancyjki, stanęliśmy nareszcie w samém sercu domu. To, co nas zaraz uderzyło na wstępie był wielki ruch snujących się ludzi, światło jakieś niezwykłe i zadziwiający przepych barw. Na nasze spotkanie podążyli: gospodarz domu, jego syn i krewni w olbrzymich białych zawojach: za nimi ukazywali się zakapturzeni słudzy; daléj z ciemnych kątków i z poza drzwi wychylały się twarze zdziwione kobiét i dzieci. Jednak pomimo tylu ludzi i takiego ruchu, panowała tu wielka cisza. Sądziłem, że znajduję się w jakiéjś sali: podniosłem oczy i ujrzałem gwiazdy. Byliśmy na dziedzińcu. Dom ten, jak i wszystkie w ogóle maurytańskie domy, był małym, czworokątnym budynkiem, z dziedzińcem w środku, po którego obu bokach znajdowały się dwa pokoję, wysokie, długie, bez okien, z drzwiami zawieszonemi ciężką zasłoną. Mury zewnętrzne jak śnieg białe. luki wszystkich drzwi ząbkowate, posadzka z mozaiki, gdzieniegdzie okienko, a raczéj dwa okienka z sobą złączone i małe nisze na umieszczanie pantofli. Dom przystrojono odświętnie. Posadzkę pokrywały kobierce; przy drzwiach stały wielkie świeczniki z czerwonemi, żółtemi i zielonemi świecami, na stolikach zwierciadła i kwiaty; a wszystkie te rzeczy, choć same przez się tak pospolite, czyniły jednak niepospolite wrażenie. Było w tém cóś, co przypominało jednocześnie i teatr i kościół i salę balową; cóś co smakiem i wdziękiem w doborze barw i podziale światła sprawiało efekt silny, nowy, jak gdyby mający pewne głębsze znaczenie i odpowiadający zupełnie wszystkim owym niejasnym uczuciom, których doznawaliśmy zawsze myśląc o tym narodzie; tak iż zdawało się, że to właśnie jest światło, koloryt, że tak powiem, jego filozofii i jego religii, że zaglądając po raz piérwszy do wnętrza tego domu, zajrzeliśmy jednocześnie i do duszy tego narodu. Kilka pierwszych minut zeszło nam na głębokich ukłonach i na ściskaniu dłoni, potém proszono obejrzéć pokój nowożeńców. Zacząłem szukać, z bezczelną ciekawością europejczyka, oczu Mahometa; lecz napróżno, bo stał ze spuszczoną głową, starając się w ten sposób ukryć żywy rumieniec, który mu na twarz wystąpił. Pokój nowożeńców była to sala wysoka, długa i wąska z drzwiami wychodzącemi na dziedziniec. Z jednéj strony, w głębi, przy ścianie, stało łóżko Mahometa, z drugiéj łóżko jego żony, oba przybrane w bogate materye ciemno czerwonéj barwy, z zarzuconą na nie białą, koronkową zasłoną; podłogę pokrywały miękkie kobierce z Rabat, ściany, gobeliny żółte i czerwone, a pomiędzy łóżkami wisiała odzież kobieca: staniki, spódniczki, spodenki, jakieś ubrania dziwnego kroju, tych wszystkich barw i odcieni, które tylko wspaniały ogród kwiatowy może przedstawiać w lecie, z wełny, z jedwabiu, z aksamitu, naszywane galonami i usiane złotemi i srebrnemi gwiazdkami; cała wyprawa lalki królewskiego dziecka; słowem widok zdolny przyprawić o utratę zmysłów choreografa i o śmierć z zazdrości każdą aktorkę. Ztamtąd przeszliśmy do jadalnego pokoju. I tu również kobierce, gobeliny, kwiaty, wielkie świeczniki ustawione na podłodze, materacyki i poduszki barw najrozmaitszych, porozkładane wzdłuż ścian a również dwa łóżka przybrane z wielkim przepychem, bo to był pokój sypialny gospodarza. Nieopodal jednego z łóżek był przygotowany stół do obiadu, wbrew zwyczajowi arabów, którzy stawiają półmiski na ziemi i jedząc, obywają się bez nożów i widelców. Na stole, błyszczał już zdaleka, jakby na przekorę Prorokowi, wspaniały wieniec butelek, których przeznaczeniem było przypominać nam ciągle śród gastronomicznych rozkoszy maurytańskiéj uczty, że jesteśmy chrześcianami. Nim zasiąść do stołu, usiedliśmy najprzód na kobiercach ze skrzyżowanemi nogami, do koła sekretarza gospodarza domu, pięknego maura w zawoju, który w naszych oczach przyrządził herbatę i każdemu z nas, jak chciał miéć zwyczaj, kazał wypić jedne po drugiéj trzy filiżanki herbaty, niezmiernie słodkiej i pachnącej miętą. Pomiędzy jedną a drugą filiżanką głaskaliśmy po kolei ogoloną główkę i warkoczyk pięknego czteroletniego chłopczyka, najmłodszego braciszka Mahometa, który tymczasem liczył nasze palce w celu przekonania się czy ich mamy po pięć na każdém ręku jak wszyscy prawowierni mahometanie. Po wypiciu herbaty zasiedliśmy do stołu. Gospodarz, na nasze prośby, usiadł również, aby nam towarzystwa dotrzymać, i zaczęto roznosić potrawy arabskie, których byliśmy tak bardzo ciekawi. Z najlepszą otuchą skosztowałem piérwszéj. O, wielkie nieba! Moją pierwszą myślą, gdym jéj smak poczuł, było rzucić się wściekle na kucharza. Jestem prawie pewny, iż wszystkie te skrzywienia i skurczenia, które mogą się zjawić na twarzy człowieka podczas niespodzianego napadu kolki, albo na wieść o bankructwie jego bankiera, musiały się odbić na mojéj twarzy. W jednéj chwili zrozumiałem, że ludzie, którzy tak jedzą, muszą koniecznie wierzyć w innego Boga i w inny sposób życie pojmować. Nie potrafiłbym inaczéj wyrazić tego: com uczuwał wówczas, jak tylko porównywając siebie do takiego nieszczęśliwego człowieka, któremuby rozkazano spożyć zawartość wszystkich słojów i słoiczków w sklepie perukarza. Czułem smak pomady, cold-cream’u, mydła, maści przeróżnych, farb, kosmetyków, słowem wszystkiego tego, co najmniéj jest odpowiednie do przechodzenia przez usta ludzkie. Za każdą potrawą zamienialiśmy z sobą pełne przerażenia i zdziwienia spojrzenia. To, z czego potrawy były przyrządzone: baranina, zwierzyna, drób, ryby, musiało być dobre półmiski olbrzymie wyglądały wcale pięknie; ale cóż ztąd, skoro wszystko pływało w obrzydliwych sosach, wszystko było do tego stopnia naperfumowane, namaszczone, napomadowane, że zdawałoby się stosowniéj włożyć w to grzebień niż widelec. A jednak, trzeba było przełknąć choć cokolwiek; więc aby w sobie sił do ofiary przysporzyć powtarzałem w duchu te wiersze Aleardiego:

Oh, nella vita
Qualche delitto incognito De pesa!
Qualche cosa si espial[1].

Jedyną rzeczą jadalną była baranina z rożna. Nawet kuskussu, téj narodowéj potrawy maurów, która się przyrządza z pszenicy startéj na otręby, ugotowanéj na parze i zaprawionéj bulionem i mlékiem, otóż nawet tego słynnego kuskussu, które się wielu europejczykom podoba, nie udało mi się przełknąć bez tego, abym się nie mienił na twarzy. A jednak był pomiędzy nami taki zuch, który jadł wszystko. Dowód to oczywisty, że we Włoszech trafiają się jeszcze ludzie silnéj woli. Za każdym kęsem, nasz gospodarz zapytywał nas wzrokiem nieśmiało, a my, przewracając oczami, odpowiadaliśmy chórem: Wyborne! Doskonałe! i wychylaliśmy spiesznie kieliszek wina, aby sobie dodać męztwa. W środku obiadu, na dziedzińcu, rozległy się niespodziane dźwięki jakiéjś dziwnéj muzyki. Zerwaliśmy się wszyscy od stołu, na równe nogi, jak to mówią, i pośpieszyliśmy do drzwi. Byli to trzéj grajkowie, którzy, stosownie do przyjętego zwyczaju w Marokko, przybywali, aby rozweselić ucztę, trzéj arabowie o wielkich oczach i zakrzywionych nosach, ubrani w białą i czerwoną odzież, jeden z teorbanem, drugi z mandoliną, trzeci z bębenkiem. Wszyscy trzéj siedzieli przede drzwiami jadalnego pokoju w pobliżu małéj niszy, w któréj zostawili swoje pantofle. Wróciliśmy do stołu; półmiski zaczęły znowu krążyć (było ich wszystkich, jeżeli się nie mylę, dwadzieścia trzy licząc w to owoce), nasze twarze zaczęły znowu kurczyć się i przeciągać, korki znowu wylatywać w powietrze. Stopniowo wino, zapach kwiatów, dym aloesu, który palii się w kadzielnicach a raczéj w wazach z kruszcu prześlicznie rzniętych, i ta dziwna muzyka arabska, która przez to ciągłe powtarzanie się jednéj tęsknéj tajemniczéj nuty owłada duszą jak nieprzeparta sympatya; wszystko to razem wprawiło nas na jakąś chwilę w pewien rodzaj cichego, fantastycznego upojenia, podczas którego każdemu z nas zdawało się, iż ma zawój na skroniach i głowę sułtanki na ramieniu. Po skończonym obiedzie wszyscy wstali i rozproszyli się po sali, po dziedzińcu i po przedsionku, przyglądając się wszystkiemu, zazierając do każdego kątka z wielką, dziecinną niemal ciekawością. A w każdym ciemnym kątku stała, nieruchoma jak posąg, postać araba owiniętego w płaszcz biały. We drzwiach sypialni Mahometa zapuszczono zasłonę, a przez wąską szczelinę pomiędzy dwiema jéj połowami widać było ruch wielki głów kobiecych przykrytych welonem. W oknach nad nami ukazywały się i nikły światełka. Do koła, na dole i w górze wrzało życie niewidzialne, które zdawało się nam mówić, że choć w murach tego domu, właściwie jednak w nim nie jesteśmy, że piękność, miłość, dusza rodziny skryły się w jego głębiach; że to my sami służymy za widowisko i że dom nie odsłonił przed nami swoich tajemnic. Na raz, z małych drzwiczek w murze wyszła ochmistrzyni ministra, powracająca z odwiedzin u żony Mahometa i mijając nas, podczas gdy się skierowywała do wyjścia, rzekła: „Ah! gdybyście panowie widziéć ją mogli! Cóż to za pączek różany! Jakaż to śliczna istotka!“ Tymczasem muzyka wciąż grała i aloes palił się w kadzielnicach i kwiaty roztaczały do koła swe wonie, a nasza wyobraźnia pracowała z coraz większą siłą. Nie przestała ona pracować i późniéj, gdyśmy już opuścili ten dom pełny światła i woni, gdyśmy się znaleźli na pustéj uliczce, śród ciszy głębokiej, przy świetle jednéj małéj latarki.


Pewnego wieczora gruchnęła po mieście wiadomość, na którą czekaliśmy z wielkiém upragnieniem, wiadomość o tém, że nazajutrz Aissauczykowie mają wejść do Tangieru.
Aissauczykowie jestto jedna z najgłówniejszych sekt marokańskich, zawiązana, jak i wszystkie, z natchnienia Bożego, przez pewnego świętego imieniem Sidi-Mohamet-ben Aissa, który urodził się przed dwoma wnękami i o życiu którego przechowało się wiele niejasnych podań o cudach i bajecznych przygodach, opowiadanych na rozmaite sposoby. Aissauczykowie, aby wyjednać u Boga szczególną opiekę, modlą się ciągle, pełnią pewne praktyki nakazane w ich bractwie i starają się o podtrzymywanie w swych sercach, nie powiem wiary prawdziwéj, ale jakiéjś egzaltacyi religijnéj, jakiegoś gorączkowego szału, który objawia się w sposób dziwaczny i dziki. Mają oni wielki meczet w Fez, meczet, który jest niby główném ogniskiem zakonu; ztamtąd to, rok rocznie, rozsypują się gromadami po wszystkich prowincyach państwa, zbierając do koła siebie swych braci, rozproszonych po wsiach i miastach, aby wspólnie z nimi obchodzić swoje święta. Ich religijny obrządek, podobny zresztą do obrządku krzyczących a raczéj wyjących i kręcących się w kółko derwiszów wschodnich, jest rodzajem wyuzdanego tańca. W tym tańcu, śród dzikich skoków, wykręcania się i krzyków, wpadają w taki szał i wściekłość, iż w końcu, odchodząc od zmysłów, zębami kruszą drzewo i żelazo, palą sobie ciało rozżarzonemi węglami i krają je nożami, połykają kamienie i błoto, rozdzierają zwierzęta i pożerają je żywcem; a trwa to dopóty, nim wreszcie nie padną na ziemię bez sił i bez czucia. Do takich ostateczności nie doszli Aissauczykowie, których widziałem w Tangierze, i zdaje mi się, że w ogóle nie często i nie wielu do nich dochodzi; jednak już i to com widział było wystarczające, aby pozostawić mi w duszy niezatarte wrażenie.
Minister belgijski, którego dom znajduje się na głównéj ulicy, zaprosił nas na swój taras, abyśmy z niego mogli przyglądać się Aissauczykom przeciągającym tamtędy do meczetu. Wejść mieli do miasta o dziesiątéj przez bramę Soc di Barra. Na godzinę przedtém ulica już była pełna ludu, a białe tarasy domów, na których stało mnóstwo żydówek i maurytanek w różnobarwnych, jaskrawych strojach, wyglądały jak kosze z kwiatami. Za nadejściem dziesiątéj oczy wszystkich zwróciły się w stronę bramy, a w kilka minut potém na końcu ulicy ukazali się pierwsi gońce nadciągającéj tłuszczy. Ulica była już tak przepełniona, że Aissauczykowie z początku tworzyli jednę całość z widzami. Przez kilka chwil piérwszych widziałem tylko falującą masę głów zakapturzonych, pośród których ukazywało się i nikło na przemiany kilka głów innych, odkrytych, zdających się należeć do bijących się ludzi. Ponad głowami powiewało kilka chorągwi. Od czasu do czasu rozlegał się okrzyk wydobywający się z wielu piersi. Tłum zwolna posuwał się naprzód. Stopniowo, w ruchu wszystkich tych głów, zdało mi się że dostrzegam pewien porządek. Pierwsze głowy, to jest najbliższe, tworzyły koło; inne, dalsze, podwójny szereg; inne, jeszcze dalsze, drugie koło; następnie, owe piérwsze głowy z koła zmieniały się w szereg, drugie z szeregu w koło i tak szło daléj a daléj na przemiany, jak okiem zajrzéć na całéj ulicy. Ale, muszę wyznać, iż nie jestem nawet zbyt pewny tego co mówię, gdyż bardzo być może, iż w téj gorączkowéj ciekawości, z jaką przyglądałem się pojedynczym osobistościom, porządek ogólny, podług którego cały tłum się poruszał, uszedł mojéj uwagi. Po upływie kilku minut idący na czele świętego pochodu znajdowali się już pod naszym tarasem. Litość, wstręt, przerażenie, oto najpierwsze uczucia, których doznałem na ich widok. Były to dwa szeregi ludzi twarzami ku sobie zwróconych, ubranych w płaszcze i długie białe koszule, trzymających się za ręce, za ramiona lub szyje, którzy szli, w takt o ziemię uderzając nogami, kiwając się, rzucając głową naprzód i w tył, i sprawiając jakiś gwar głuchy, okropny, przerywany okrzykami, wyciem, jękami pełnemi wściekłości i strachu. Goya i konający magnetyzowany Poego mogliby dać jakieś pojęcie o tych postaciach. Były to twarze sine i konwulsyjnie wykrzywione, z oczami rozwartemi szeroko, z ustami pokrytemi pianą; twarze epileptyków albo ludzi trawionych gorączką; jedne rozjaśnione jakimś dziwnym uśmiéchem, inne wykrzywione jakby wskutek okropnego bólu, jeszcze inne ponure i groźne lub blade i nieruchome jak twarze umarłych. Od czasu do czasu, robiąc jedni drugim znak ręką, wydawali razem okrzyk przeraźliwy, rozdzierający, bolesny, podobny do tego, który może się wydobywać z piersi ugodzonjé śmiertelnym ciosem; potem postąpiwszy kilka kroków naprzód, wracali znowu stękając i jęcząc do swego tańca. Wtedy to rozpoczynało się falowanie białych kapturów, szérokich rękawów, warkoczy, czubów, głów pokrytych gęstym włosem rozdzielonym na długie loki poruszające się ustawicznie jak węże. Pomiędzy jednym a drugim szeregiem niektórzy fanatycy w świętym szale, chwiejąc się jak pijani, uderzali się o mury i drzwi domów; inni, jakby w zachwycie, szli powoli, wyprostowani, z twarzą podniesioną, z przymkniętemi oczami. Kilku, tak dalece z sił opadłych, że już sami ani chodzić ani nawet ustać na nogach nie mogli, wlekli towarzysze pod ręce jakby martwe ciała. Zamęt stawał się z każdą chwilą większy, wrzawa coraz bardziéj ogłuszająca. Głowy, kiwając się w tył i naprzód, poruszały się tak gwałtownym ruchem, iż zdawało się prawie niepodobném, aby od niego kręgi szyi nie pękły; krzyki wychodzące z tłumu były zdolne pierś ludzką rozsadzić. Ze wszystkich tych ciał zlanych potém wydobywała się woń ckliwa, nieznośna, podobna do téj, którą czujemy w zwierzyńcu przy klatkach małp i wielkich zwierząt. Od czasu do czasu jedna z tych okropnych, wykrzywionych twarzy podnosiła się w górę na nasz taras i wzrok mój spotykał się z dwojgiem tak strasznych, obłąkanych oczu, żem cofał się mimowoli. Co chwila zmieniały się we mnie wrażenia i uczucia, które wzbudzał ten widok: to wydawał mi się on wielką maskaradą, i śmiać się miałem ochotę; to jakimś szalonym pochodem obłąkanych, chorych w gorączce, pijanych zbrodniarzy, ludzi na śmierć skazanych, którzy usiłowali zagłuszyć w sobie ogarniający ich przestrach, i serce moje ściskało się boleśnie; to wreszcie widziałem tylko zewnętrzną, pełną malowniczéj dzikości stronę tego obrazu i patrzyłem nań, doznając artystycznéj rozkoszy. Ale powoli wewnętrzne znaczenie tego religijnego obrzędu zaczęło oddziaływać na mnie: uczucie, które ten szał wyrażał a którego my wszyscy doświadczamy nieraz, bo jest niém męczarnia ducha, miotającego się pod olbrzymiém ciśnieniem Nieskończoności, zbudziło się we mnie; i, tonąc wzrokiem w tym wierze, bezwiednie niemal szeptałem: Tak, czuję ciebie, siło tajemnicza i straszna: pod twoją ręką potężną miotam się bezsilnie; myśl o tobie uciska mnie, bo ani cię pojąć ani ogarnąć nie mogę; serce moje drży, rozum słabnie, widzę całą nicość moją! A oni przeciągali ciągle tam na dole przedemną, jak fala za falą, bladzi, z potarganym włosem, z obłąkanym wzrokiem, wydając błagalne okrzyki wraz z którymi, zdawało się, że ich życie uleci. Jakiś starzec, istny obraz króla Leara, chwiejąc się, wysunął się na przód z szeregów i rzucił się w stronę do muru, chcąc głowę o ten mur roztrzaskać: wstrzymali go towarzysze. Jakiś młodzieniec padł na ziemię bez zmysłów, jak piorunem rażony. Inny, z włosem długim, rozwianym po plecach, z twarzą w dłoniach ukrytą, przeszedł krokiem powolnym, schylony aż do ziemi, jak człowiek od Boga wyklęty. Przechodzili beduini, maurowie, berberowie, murzyni, olbrzymy, mumie, satyry, oblicza świętych, ptaków drapieżnych, kanibalów, sfinksów, bożyszcz indyjskich, furyj, faunów, szatanów. Wszystkich razem, mogło ich być do cztérechset ludzi. Mniéj niż w pól godziny przeciągnęli wszyscy. Na ostatku szły dwie kobiéty (bo i kobiéty mogą należéć do bractwa), dwie postacie wyglądające tak, jak gdyby były żywcem pogrzebane i przed chwilą zaledwie opuściły groby, dwa kościotrupy żyjące, obleczone w białą odzież z włosami zasłaniającemi częściowo twarze, z pianą na ustach, z szeroko rozwartemi oczami, z sił opadłe, lecz jeszcze ożywione jakimś ruchem, o którym już nie mogły miéć świadomości, wykrzywiające się konwulsyjnie, krzyczące, padające na ziemię i z wysiłkiem podnoszące się znowu; a pośród nich starzec olbrzymiego wzrostu, postać stuletniego czarnoksiężnika, w długiéj białéj koszuli, który, wyciągając dwoje długich, chudych ramion, na przemiany kładł ręce na głowy to jednéj, to drugiéj kobiety, na znak opieki, i pomagał im podnosić się z ziemi. Za temi trzema upiorami podążał tłum uzbrojonych arabów, kobiét, żebraków, dzieci; i cała ta zgraja, dzika, opętana, cały ten odmęt nędzy ludzkiéj wylał się na plac i zniknął nam z oczu.


∗             ∗

Inném niemniéj ciekawém widowiskiem, które mieliśmy w Tangierze, a które tém silniejsze uczyniło na mnie wrażenie, żem się go wcale nie spodziewał, były uroczystości na pamiątkę urodzin Mahometa.
Wracając z przechadzki po morskiém wybrzeżu usłyszałem kilka wystrzałów w stronie Soc-di-Barra: natychmiast więc tam pośpieszyłem i, w piérwszéj chwili, nie poznałem tego, tak dobrze znanego mi miejsca. Soc-di-Barra zmieniło się zupełnie. Począwszy od murów miasta aż do wierzchołka wzgórza, na całym tym placu roiło się od ludu; zalegał go tłum arabów, całkiem biały, niezmiernie ożywiony i wielki. Powiedziałem wielki, bo chociaż w istocie wszystkich razem mogło być tu ludzi z jakie trzy tysiące, jednak rozproszeni i ugrupowani byli w taki sposób, że naprawdę, w skutek optycznego złudzenia, wyglądali jak tłum bardzo wielki. Na wszystkich podniesieniach gruntu, niby na krużgankach lub w lożach, siedziały, na sposób wschodni, gromadki kobiet arabskich, nieruchomych jak posągi, zwróconych w stronę dolnéj części placu Soc-di-Barra. Tu. po jednéj stronie tłum rozdzielił się na dwie połowy, zostawiając w środku szeroką wolną przestrzeń, po któréj przelatywał cwałem oddział konnicy, uszykowany w jeden szereg, strzelając ze swych długich strzelb: po drugiéj arabowie i arabki, w większych i mniejszych gromadkach skupiali się do koła opowiadaczy, poskromicieli wężów, ludzi fechtujących się, grających w piłkę, muzykantów, żołniérzy. Na wierzchołku wzgórza, pod wspaniałym namiotem z przodu rozwartym, bielił się olbrzymi zawój wicegubernatora Tangiem, który w swojéj własnéj osobie prezydowal zabawie, siedząc na ziemi w kole innych maurów. Ztamtąd, patrząc w dół po pochyłości, widać było gdzieniegdzie śród tłumu żołniérzy poselstw w ich jaskrawych czerwonych kaftanach, parę czarnych cylindrów, parę parasolików żon europejskich konsulów; uwijali się tam również nasi dwaj malarze Bisco i Ussi z albumami i ołówkami w ręku; daléj za tłumem rozścielał się Tangier, za Tangierem morze. Huk strzałów, wrzaski żołniérzy konnicy, dzwoneczki przekupniów wody, wesołe okrzyki kobiót, dźwięki piszczałek, trąbek, bębenków, wszystko to razem tworzyło wrzawę niesłychaną, która dodawała jeszcze dzikości temu niezwykłemu obrazowi, zalanemu olśniewającém światłem południa.
Moja wielka ciekawość ciągnęła mnie jednocześnie w dziesięć miejsc conajmniéj. Lecz okrzyk zachwytu. wydobywający się z gromadki kobiét arabskich, kazał mi najprzód biedź w stronę popisującéj się konnicy. Ujrzałem dwunastu żołniérzy, wysokich, w śpiczastych fezach, białych płaszczach i w kaftanach pomarańczowych, niebieskich i czerwonych a pośród nich odznaczającego się niemal kobiécą wytwornością w ubraniu, młodego chłopca, syna gubernatora Rifu. Stawali wszyscy w szeregu pod murami miasta, a na znak dany ręką przez syna gubernatora, który znajdował się w środku, razem z miejsca puszczali się cwałem. W pierwszéj chwili, w biegu koni dawał się dostrzegać pewien nieporządek, pewne wahanie się; lecz wkrótce szereg się wyrównywał, i niby jeden potwór olbrzymi, stubarwny, o dwunastu głowach, pędził już naprzód jak wicher. Wówczas jeźdźcy, przykuci do siodeł, z czołem wzniesioném, z płaszczem rozwiewającym się w powietrzu, podnosili strzelby wysoko po nad głowy, przyciskali je ruchem konwulsyjnym do ramienia, dawali ognia wszyscy razem, wydając okrzyk tryumfu i wściekłości i znikali w obłoku kurzawy i dymu. W kilka minut potém wracali powoli, w nieładzie, konie były zakrwawione i pianą pokryte, jeźdźcy choć w postawie dumnéj widocznie znużeni; po niejakiéj chwili znowu stawali w szeregu i za daném hasłem znowu pędzili naprzód. Za każdym razem gdy dawali ognia, kobiéty arabskie, jak niegdyś damy na turniejach, pozdrawiały oddział tych dzielnych żołnierzy jakimś dziwnym okrzykiem, w którym słychać było jednozgłoskowy wyraz: Ju, ju, powtarzający się z niezmierną szybkością i podobny do owego przenikliwego okrzyku, za pomocą którego dzieci wyrażają nieraz swoją radość.
Ztamtąd poszedłem przyjrzéć się grze w piłkę. Około piętnastu nie więcéj arabów, młodych chłopców, mężczyzn dorosłych a nawet starców z siwemi brodami, z których jedni mieli strzelby przewieszone przez ramię, inni płaszcze przy boku, grało w piłkę skórzaną wielkości sporéj pomarańczy. Jeden z grających brał ją do ręki, upuszczał na ziemię i podrzucał nogą do góry; wszyscy inni biegli za nią, aby ją w lot schwycić; ten co ją złapał czynił z nią to samo co i piérwszy; i w ten sposób gromadka grających, podążając za piłką oddala się nieco; potóm jednak, wszyscy razem zgodnie, wracali znowu do miejsca, w którem grę rozpoczęli. Ale najciekawszym z całéj téj gry były ruchy grających. Skoki baletników, postawy tancerek, giesta miarowe, coś ceremonialnego i obmyślonego z góry jakby w kadrylu, jakaś powaga i miękkość zarazem, jakiś dziwny ład w obrotach i poruszeniach, w posuwaniu się naprzód i we wracaniu na dawne miejsca, słowem, jakieś prawidła przestrzegane sumiennie, których wszakże nie udało mi się pochwycić. Biegali i podskakiwali wszyscy razem na małéj przestrzeni, cisnęli się, mięszali się z sobą, a nikt nikogo nie potrącił, nie było najmniejszego nieporządku. Piłka podlatywała wysoko w górę, spadała na ziemię, podskakiwała pomiędzy temi nogami i po nad temi głowami, a zdawało się że się jéj nikt nie dotyka, że jéj nikt nie porusza, że wszystkie jéj obroty spowodowane są jakimiś prądami dwu wiatrów sobie przeciwnych. Śród całego tego ruchu ani jednego słowa, ani jednego okrzyku, ani jednego uśmiéchu. Starzy i młodzi, wszyscy tu byli zarówno poważni, milczący, wyłącznie grą zajęci, jakgdyby ta gra była jakąś obowiązkową, smutną robotą. Tylko oddech trudny i szelest pantofli dawał się słyszeć w tej wielkiej ciszy.
Opodal, otoczeni inném kołem widzów, tańczyli murzyni, przy dźwiękach piszczałki i małego bębenka, mającego kształt ostrokręgu, po którym uderzano kawałkiem drzewa zgiętym w półksiężyc. Było ich ośmiu, drabów wielkich, czarnych i błyszczących jak heban, za cały ubiór mieli na sobie długie białe koszule, przepasane w stanie sznurem zielonym. Siedmiu, trzymając się za ręce, tworzyło koło, ósmy znajdował się w środku, i wszyscy razem tańczyli, a raczéj poruszali się tylko w takt muzyki, nie zmieniając prawie miejsca, jakimś dziwnym, miarowym, nie dającym się opisać ruchem bioder, któremu towarzyszył uśmiech satyra i wyraz tego bezmyślnego zadowolenia, téj zwierzęcéj rozkoszy, którym się odznacza czarne to plemię. Podczas gdym się przyglądał téj scenie, dwaj chłopcy, z których każdy mógł mieć lat około dwunastu, znajdujący się pośród widzów, dali mi taką próbkę dzikości krwi arabskiéj, że jéj nie zapomnę długo. Nagle, nie wiem już z jakiéj przyczyny, poskoczyli ku sobie, spletli się jakby dwa tygrysy i zaczęli szarpać wzajemnie swoje twarze i szyje zębami i paznokciami z taką wściekłą dzikością, że aż straszno było na nich patrzéć. Zakrwawionych, pokaleczonych malców zaledwo dwu silnych ludzi rozdzielić zdołało, a musiano ich jeszcze przez czas pewien mocno trzymać, aby znowu nie rzucili się na siebie.
Miłośnicy fechtunku pobudzali do śmiéchu. Nie podobna wystawić sobie całego dziwactwa, całéj niedorzeczności téj szkoły a nazywam ją szkołą dlatego, że i w innych miastach Marokko, jak się przekonałem następnie, fechtują się w taki sam sposób. Jakieś ruchy skoczków na linie, susy całkiem niepotrzebne i bezcelowe, wykręcanie się, podrygiwanie i razy, o których spadnięciu oznajmiała już z góry ręka opisująca wielkie koło w powietrzu. Wszystko to odbywało się tak flegmatycznie i z taką powagą, iż zaręczam, że piérwszy lepszy nasz nauczyciel fechtunku mógłby obić porządnie tych czterech zapaśników bez obawy, aby którykolwiek z nich potrafił mu się w taki sam sposób wywzajemnić. A jednak arabowie zabrani do koła przyglądali się temu widowisku z rozwartemi ustami i wielu z nich, od czasu do czasu spoglądało na mnie ciekawie, jakby chcąc w moich oczach wyczytać zdziwienie. Pragnąc zrobić im przyjemność udawałem wielkie zdumienie i zachwyt. Wówczas kilku widzów usunęło się na stronę, abym mógł nieco posunąć się naprzód i niebawem znalazłem się otoczony, ściśnięty ze wszystkich stron przez arabów, co dało mi możność zaspokojenia życzenia, które miałem oddawna zbadania trochę bliżéj zapachu właściwego typ ludziom, przyjrzenia się wszystkim znaczkom i kreskom na ich skórze, ledwie dostrzegalnym poruszeniom ich nozdrzy, ust i powiek, słowem uchwycenia wszystkich tych drobnych szczegółów, które mieszą koniecznie ujść uwagi przechodnia, a które jednak służą do zrozumienia wielu i wielu rzeczy. Jeden z żołniérzy poselstwa włoskiego spostrzegł mnie zdaleka w tym ścisku, a sądząc żem był w nim mimowolnym więźniem, pospieszył mi na ratunek i oswobodził mnie, wbrew mojéj woli, przy pomocy rozdawanych hojnie na prawo i na lewo pięści i szturchańców.
Kółko Otaczające opowiadacza, chociaż najmniejsze, było jednak najpiękniejsze ze wszystkich. Przybyłem tam właśnie w chwili, kiedy, ukończywszy zwykłą modlitwę, opowiadacz rozpoczynał jakąś nową opowieść. Byłto człowiek pięćdziesięcioletni, prawie czarny, z brodą czarną, wielkiemi błyszczącemi o-czarni, owinięty, jak i wszyscy marokańscy opowiadacze, w szerokie białe okrycie, związane ciasno koło głowy sznurem ze skóry wielbłądziéj, co nadawało jego całéj postaci powagę starożytnego kapłana. Mówił powoli, głosem donośnym, stojąc w środku kola utworzonego przez słuchaczy a dwaj grajkowie, jeden na klarnecie, drugi na bębenku, wtórowali mu zcicha. Może opowiadał jakieś dzieje miłosne, może przygody jakiegoś słynnego zbójcy lub wielkiego sułtana. Nie rozumiałem ani słowa. Ale jego ruchy były tak dobitne, głos tak wyrazisty a twarz tak wymowna, że jakiś niby promyczek tego co wypowiedział, od czasu do czasu i do mnie przenikał. Zdało mi się, że mówi o jakiéjś długiéj pielgrzymce; naśladował ruch znużonego konia; wskazywał na widnokręgi olbrzymie; szukał do koła siebie kropli wody, opuszczał ręce i zwieszał głowę jak człowiek zmęczony. Potém, na raz, spostrzegał cóś daleko przed sobą, zdawał się być w niepewności, z początku swoim oczom nie wierzył, wreszcie twarz jego rozjaśniała się, przyśpieszał kroku, przybywał do celu, dziękował Bogu i padał na ziemię, wydając głębokie westchnienie i śmiejąc się z radości, że może spocząć w cieniu drzew prześlicznej oazy, któréj znaleść nie miał już nadziei. Słuchacze stali nieruchomi, niemal oddech tamując, odzwiercia dlając w wyrazach twarzy wszystko to co opowiadał mówca; a w chwili téj, kiedy cała ich dusza była w oczach skupiona, każdy mógłby łatwo wyczytać w nich tę prostoduszność i świeżość uczuć, które zwykle ukrywają starannie pod zewnętrzną osłoną dzikiéj cierpkości. Opowiadacz chodził w prawo i w lewo, rzucał się na przód, w tył się cofał, ukrywał twarz w dłoniach, wznosił ręce do nieba, a w miarę tego jak w zapał wpadał i głos podnosił, grajkowie piszczeli i bębnili coraz silniéj, słuchacze cisnęli się do koła niego z coraz większém zajęciem, aż wreszcie opowiadanie zakończył okrzyk wielki, donośny, klarnet i bębenek jakby na wiwat wzleciały w powietrze a tłum wzruszony, przejęty, rozproszył się, zwolna ustępując miejsca innym słuchaczom.
Trzej grajkowie otoczeni byli kołem liczniejszém niż wszystkie inne. Postacie, ruchy i granie tych ludzi uczyniły na mnie niezwykłe wrażenie. Wszyscy trzej byli koszlawi, olbrzymiego wzrostu i wygięci od stóp do głowy na sposób owych dziwacznych figurek, wyobrażających wielkie C. na tytułach niektórych pism illustrowanych. Jeden grał na piszczałce, drugi na jakimś dziwnym instrumencie w rodzaju klarnetu, o ile mi się zdaje, połączonego, nie wiem już doprawdy w jaki sposób, z dwoma myśliwskimi rogami, rozchodzącymi się w różne strony, z których wydobywały się nigdy niesłyszane dźwięki. Ci trzej ludzie, owinięci w łachmany, uszykowani w jeden szereg i stykając się biodrami, jakgdyby z sobą związani, obchodzili w kółko mały placyk, pozostawiony dla nich przez widzów a raczéj słuchaczy, grając ciągle z jakąś rozpaczliwą, że tak powiem, zawziętością, jeden i ten sam motyw, jedyny, być może, który umieją i który powtarzają już od lat pięciudziesięciu. Nie umiałbym opisać tego jak się poruszali. Było to cóś średniego pomiędzy chodem a tańcem; jakieś skoki przypominające żerującą kurę, jakieś ściskania ramionami wykonywane niby machinalnie przez wszystkich trzech jednocześnie i tak niepodobne do żadnego z naszych ruchów, tak nowe, tak dziwne, że im dłużej się im przyglądałem, tém więcéj dawały mi do myślenia, jakgdyby miały wyrażać jakąś ideę, lub wypływać z jakiéjś charakterystycznéj właściwości ludu arabskiego. I dziś jeszcze często się nad tém zastanawiam. Ci nieszczęśliwi, oblani potem, już przeszło od godziny grali i kręcili się w kółko z niewzruszoną powagą, a tłum z kilkuset osób złożony, stojąc w skwarze i blasku południowego słońca, ściśnięty, nieruchomy, słuchał ich, nie dając żadnéj oznaki ani zadowolenia ani też znudzenia. Hałas i zgiełk największy dolatywał od strony gromadki otaczającéj żołnierzy, do któréj z kolei przeszedłem. Żołnierzy było dwunastu, młodych i starych, w kaftanach i w fezach, w białych kaftanach i bez kaftanów, jedynie w koszulach, uzbrojonych w strzelby-skałkówki, do których z jakiéjś miarki proch sypali; w Marokko bowiem nie używają ładunków. Jakiś starzec, widocznie posiadający wyższą rangę, kierował całém widowiskiem. Na dane przez niego hasło, wszyscy, biegąc, zamieniali z sobą miejsca i przyklękali na jedno kolano. Wówczas jeden z nich zaczynał cóś śpiewać fałszywym, przenikliwym głosem, wywodząc najdziwniejsze trele; śpiew trwał kilka minut, słuchano go w głębokiém milczeniu. Potém, odrazu, wszyscy zrywali się na równe nogi, stawali w kółko i, dając wielkiego susa, z okrzykiem radości obracali w dół strzelby i strzelali w ziemię. Nie podobna wystawić sobie szybkości, gwałtowności, szalonego wesela, szatańskiego jakiegoś czaru, które miał w sobie ten wir, że go tak nazwę, pełny huku i błysków, widziany przez obłok kurzawy i dymu, który oblewały, przenikały słoneczne promienie. Pomiędzy widzami, o kilka kroków odemnie, stała dziewczynka arabska, dziesięcio czy dwunastoletnia, nienosząca jeszcze zasłony, jedna z najpiękniejszych twarzyczek, jakie widziałem w Tangierze, o cerze śniadéj, bladéj, niezmiernie delikatnéj, o wielkich, ślicznych niebieskich oczach, w których w téj chwili malował się wyraz nieopisanego zdziwienia. Dziewczynka bowiem spostrzegła cóś, co w jéj mniemaniu było stokroć ciekawszém i dziwniejszém niż to wszystko co robili żołnierze. Tém niepospolitym widowiskiem dla niej byłem ja, a raczéj moje ręce, z których właśnie ściągałem rękawiczki, tę drugą skórę, u jak mówią dzieci arabskie, którą chrześcianie zdejmują z rąk, nie przyczyniając sobie przez to najmniejszego bólu.
Wahałem się przez chwilę czy mam iść czy nie iść patrzéć na poskromiciela wężów, ale ciekawość wstręt przemogła. Ci, tak nazwani poskromiciele, należą do bractwa Aissauczyków i twierdzą, że z łaski opiekuna swego Ben-Aissa mają taki przywiléj, iż ukąszenie chociażby najbardziéj jadowitych zwierząt szkodzić im nie może. Rzeczywiście, wielu podróżników, ze wszech miar zasługujących na wiarę, zapewnia, iż na własne oczy widziało kilku takich czarodziejów? jak pozwalali ugryść się do krwi, nie doznając ztąd żadnych złych następstw, wężom, których straszliwy jad o śmierć przyprawiał zwierzęta użyte następnie dla stwierdzenia jego obecności; dodają przytém, iż żadną miarą nie zdołali odkryć sposobów, których używają ci zręczni szarlatani, aby ukąszenie takie nieszkodliwém uczynić. Aissauczyk, którego widziałem, przedstawił widok okropny wprawdzie ale nie krwawy. Byłto arab małego wzrostu, blady, z twarzą przypominającą twarze oprawców, z włosami długimi jakby król-merowing, ubrany w rodzaj jakiéjś koszuli niebieskiéj, która okrywała go całego aż do stóp sięgając. Kiedym się zbliżył, skakał dziwacznie do koła skóry baraniéj, rozesłanéj na ziemi, z pod któréj wyglądał otwór zawiązanego worka, w którym znajdowały się węże; i skacząc śpiewał, przy akompaniamencie fletu, jakąś tęskną piosenkę, która musiała być wezwaniem do świętego patrona. Po ukończonym śpiéwie miał długą przemowę do zgromadzonych, przemowę, któréj towarzyszyły wyraziste ruchy a któréj celem było uzbieranie trochy groszaków; potem ukląkł przed skórą baranią, rozwiązał worek, pogrążył w nim rękę i wyciągnął z niego, z ostrożnością niemałą, długiego, zielonego, pełnego życia węża, z którym obszedł do koła zebranych widzów, aby mu się mogli zbliska przypatrzyć. Następnie zaczął obracać i wywijać nim na wszystkie strony jak kawałkiem powroza. Brał go za szyję, trzymał za ogon w dół zwieszonego, owinął go sobie koło głowy, chował w zanadrze, kazał mu przełazić przez otwory w obręczą bębenka, rzucał na ziemię, zlekka nogą przyciskał, okręcał koło szyi. Okropne zwierzę podnosiło płaską głowę, wysuwało język, wykrzywiało się, zwijało, wyciągało z tą swoją ohydną, szkaradną giętkością, która zdaje się być wyrazem podłéj, zdradzieckiéj uniżoności i miotało z oczu malutkich całą tę wściekłość, która w niém wrzała; jednak nie ukąsiło ani razu ręki, która je więziła. Gdy Aissauczyk zmęczył się już tą pracą, wówczas ścisnął węża za kark, włożył mu mały kawałek żelaza do pyszczka tak, aby go nie mógł zamknąć i obchodził z nim po kolei otaczających widzów, każąc im przyglądać się zębom zwierzęcia; co zresztą, mojém zdaniem, było zupełnie zbyteczne, bo chociażby nawet na nich jad pozostał, toć przecie wąż nie pokąsał nikogo. Potém wziął go znowu w obie ręce, ogon zaś jego włożył sobie do ust i zaczął poruszać szczękami; wąż wykręcał się wściekle. Nie czekając już dłużéj uciekłem.
W téj chwili ukazał się na Soc-di-Barra nasz włoski pełnomocnik. Z wierzchołka wzgórza spostrzegł go wice-gubernator, pośpieszył na jego spotkanie i zaprowadził pod swój namiot, gdzie niebawem zebrali się wszyscy ci, którzy mieli należéć do przyszłéj karawany, a więc i ja w ich liczbie. Wówczas nadbiegli grajkowie i żołnierz, utworzyło się wielkie półkole z arabów przed namiotem, mężczyźni na przodzie, płeć piękna w w małych gromadkach za nimi; i rozpoczął się taniec szalony śród śpiewów, wrzasków i wystrzałów, który trwał przeszło godzinę w obłokach dymu, przy dźwiękach nielitościwéj muzyki i okrzykach wyrażających zapał i uwielbienie kobiet i dzieci, ku wielkiemu zadowoleniu wicegubernatora i naszéj niemałéj radości. Przed końcem bachanalli nasz pełnomocnik włożył cóś żółtego do ręki pewnego arabskiego żołniérza, z prośbą, aby to zaniósł temu, kto kierował tém widowiskiem. Żołniérz wrócił po chwili z odpowiedzią, a raczéj z podziękowaniem od obdarowanego, które brzmiało jak następuje: „Poseł Italii zrobił dobry uczynek. Niech Allah błogosławi każdy włos jego brody.“
Zabawa trwała aż do zachodu słońca. Dziwna, naprawdę, zabawa! Trzej przekupnie wody wystarczyli najzupełniéj do zaspokojenia potrzeb całego tego tłumu, pozostającego prawne bez ruchu, przez pół dnia, pod palącymi promieniami afrykańskiego słońca. Mareng był może pieniądz największy, puszczony w obieg w tem niezwykłém zbiorowisku ludzi. Jedynemi przyjemnościami były: patrzenie i słuchanie. Żadnego miłosnego skandalu, ani jednéj bójki na noże, ani jednego pijanego! Nic wspólnego z zabawami ludowemi naszych ucywilizowanych krajów.
Oprócz przyglądania się tym wszystkim widowiskom, ja i moi przyszli towarzysze podróży robiliśmy częste wycieczki w okolice Tangiem, które niemniéj są ciekawe od samego miasta. Dokoła murów, otaczając miasto jakby pasem, ciągną się ogrody i sady, należące po największéj części do konsulów i ministrów, wszystkie prawie opuszczone i źle uprawne lecz niemniéj pokryte bujną roślinnością, która, dla swego wzrostu, nie potrzebuje starań ręki ludzkiéj. Są to długie szeregi aloesów, podobnych do olbrzymich lanc zatkniętych w środku pęków ogromnych zakrzywionych mieczów; taki kształt bowiem mają ich liście, których ostre końce, wraz z włóknem liścia używają arabowie do zszywania ran; figi indyjskie[2], kermes del Inde, jak je zowią w maurytańskim języku, niezmiernie wysokie, o liściach grubości wielkiego palca, które wznoszą się na ścieżkach utrudniając przejście; figi zwyczajne, w cieniu których można byłoby rozpiąć dziesięć namiotów; dęby, akacye, oleandry, krzaki rozmaitego kształtu, które splatają swoje gałęzie z gałęźmi drzew najwyższych i tworzą wraz z bluszczem, winoroślą, trzciną i cieniem, całe stosy i piramidy splątanéj zieleni, pod którą nikną ścieżki i rowy. W wielu miejscach trzeba iść omackiem. Z jednéj posiadłości do drugiéj przechodzić musieliśmy przez żywopłoty, w których otwór wycięto, albo po parkanach zwalonych pośród traw i kwiatów, które do pasa dorosłemu człowiekowi sięgają: nigdzie nie spotykaliśmy nikogo. Tu i owdzie jakiś domek biały, napół ukryty pomiędzy drzewami, i jakaś studnia z kołem, wodą z któréj za pomocą małych, krzyżujących się kanatów zraszają pola, oto jedyne skazówki pracy i własności. Gdyby nie kapitan generalnego sztabu, który nam towarzyszył w wycieczkach, a który jest przewodnikiem wybornym, nieraz byłbym się zabłąkał śród téj bujnéj, poplątanéj roślinności; często musieliśmy wołać jeden drugiego po imieniu jak w labiryncie, aby nie stracić się z oczu w téj olbrzymiéj zieleni, w któréj pływaliśmy, zanurzaliśmy się, torując sobie drogę rękami, nogami i głową, z szaloną jakąś radością, niby dzicy ludzie, wracający z niewoli do swych lasów dziewiczych.
Poza tym pasem ogrodów i sadów nie ma już ani drzew, ani domów, ani parków i żywopłotów, ani żadnych znaków świadczących o podziale gruntów. Wzgórza, dolinki zielone, równiny falujące, na których gdzieniegdzie pasie się jakaś trzoda bez pasterza lub cwałuje młody koń, którego nikt nie pilnuje. Pamiętam, iż tylko raz jeden zdarzyło mi się widziéć człowieka uprawiającego ziemię. Był to arab, który poganiał osła i kozę wprzęgniętych do malutkiego, dziwacznego pługa, zrobionego, być może, na wzór tych, których używano przed czterema wiekami; pług ten wykopywał zaledwie dostrzegalną bruzdę w ziemi usianéj kamieniami i porosłéj chwastem.
Kilka osób zapewniało mię uroczyście, że do pługa, jak to na własne oczy widziéć miały, nieraz zaprzęgają osła i kobiétę; co może dać pojęcie o stanie rolnictwa w Marokko i o wielu innych jeszcze rzeczach. Jedyny nawóz, którego tu używają, jest popiół ze słomy palonéj na polach zaraz po żniwie; a jedynym środkiem, który ma zapobiegać zmniejszaniu się żyzności takich gruntów, na których w jednym roku zasiewano zboże, w drugim grykę, jest pozostawienie ich na rok trzeci odłogiem, to jest na pastwisko. Pomimo to, a może właśnie dla tego, ziemia, po kilku zbiorach już się wycieńcza, i wówczas rolnicy wędrowni idą uprawiać inne grunta, które z kolei również opuszczają, wracając nieraz do dawniejszych. W ten więc sposób, tylko bardzo mała cząstka ziemi arabskiéj bywa jednocześnie uprawianą; téj ziemi, która przy tak lichéj nawet uprawie wraca człowiekowi sto ziarn za jedno w jéj łono rzucone.
Najpiękniejszą, niezaprzeczenie, przechadzką, była ta, którą odbyliśmy razy kilka do przylądku Spartel, owego Ampelusium starożytnych, utworzonego przez ostatni północno-zachodni kraniec afrykańskiego lądu. Jest to góra szarego kamienia, trzysta metrów wysoka, ścięta prostopadle od strony morza, mająca u spodu wielkie jaskinie, które, w starożytności, po największéj części, były poświęcone Herkulesowi: specus Herculi sacer. Na wierzchołku téj góry wznosi się słynna latarnia morska, wystawiona przed kilkoma laty i utrzymywana przez większą część państw europejskich, które rok rocznie zasilają ją pewnym podatkiem. Byliśmy na szczycie wieży i w saméj wielkiéj latarni, która ostrzegające swe światło śle na dwudziesto pięciomilową odległość. Stamtąd roztacza się widok na dwa lądy i na dwa morza: na ostatnie końce Śródziemnego morza, na olbrzymi widnokrąg Atlantyku, morza ciemności, Bar-ed-Dolma jak je zowią Arabowie, które chłoszcze podnóże skały; na brzeg hiszpański od przylądka Trafalgaru aż do przylądka Algiesiry; na brzeg afrykański od morza Śródziemnego aż do gór Ceuta, tych septem fratres Rzymian; wreszcie w oddali, na zarysowującą się niejasno olbrzymią skałę Gibraltaru, téj odwiecznéj strażnicy, bramy starego lądu, kresu tajemniczego dla starożytnego świata.
Podczas tych przechadzek bardzo mało spotykaliśmy ludzi: po największéj części arabów, którzy przechodzili prawie na nas nie patrząc, i od czasu do czasu jakiegoś maura na koniu, który musiał być osobą znakomitą czy to ze względu na swoje bogactwo czy na swój urząd, bo otaczał go oddział zbrojnych ludzi; taki maur zwykle mierzył nas od stóp do głowy pogardliwém spojrzeniem. Kobiety, spostrzegłszy nas, osłaniały swe twarze staranniéj niż w mieście; były i takie, które mruczały cóś gniewnie, lub odwracały się do nas plecami. Niektórzy arabowie natomiast zatrzymywali się przed nami, patrzyli na nas wzrokiem, w którym zdawała się jakaś prośba malować, wymawiali kilka słów, a potém szli daléj w swoją drogę, nie oglądając się nawet. Z początku nie rozumieliśmy coby to miało znaczyć. Następnie wytłumaczono nam iż ci ludzie prosili nas, abyśmy się za nich wstawili do Boga dla wyjednania im jakiéjś łaski. Istnieje bowiem mniemanie bardzo rozpowszechnione pomiędzy arabami, że ponieważ modlitwy muzułmanów są niezmiernie miłe Bogu, On zatém nie śpieszy z udzieleniem łask o które go proszą, dla tego, by sobie przedłużyć przyjemność słuchania tych modlitw; przeciwnie zaś modlitwy niewiernych, takich psów naprzykład jak żyd lub chrześcianin, do tego stopnia są dlań nieznośne, że byle tylko uwolnić się od nich, gotów wysłuchać je ipso facto. Jedyne twarze przyjazne które napotykaliśmy czasem, były to twarze chłopców żydowskich, czwałujących w małych oddziałach, na osiołkach lub koniach ze wzgórka na wzgórek i rzucających nam w przelocie wesołe: Buenos dias, caballeros!
Pomimo miłego, urozmaiconego życia, które wiedliśmy w Tangierze, wszystkim nam jednak pilno już było puścić się w drogę, a to dlatego aby módz wrócić w czerwcu przed nastaniem wielkich upałów. Pełnomocnik włoski posłał do Fez kuryera z oznajmieniem, iż poselstwo gotowe; ale i na powrót kuryera trzeba było czekać co najmniéj dni dziesięć. Mówiono w mieście, że eskorta już jest w drodze; mówiono również, iż nie wyruszyła jeszcze ze stolicy; były to wszystko pogłoski niepewne i kłamliwe, jakgdyby ten Fez upragniony znajdował się nie o dwieście dwadzieścia kilometrów od Tangieru, ale co najmniéj o jakie dwa tysiące mil. Pod pewnym względem cieszyliśmy się nawet z tego, bo ta piętnastodniowa przejażdżka przybierała w naszéj wyobraźni rozmiary długiéj podróży, a Fez miał dla nas powab jakiegoś tajemniczego grodu. Do rozbudzenia naszéj ciekawości dopomagały niepomału wszystkie te dziwne rzeczy, które opowiadali o tém mieście, o jego mieszkańcach i o niebezpieczeństwach podróży ci wszyscy, którzy już tam byli z innemi poselstwami. Zapewniali nas oni, że na powitanie w stolicy otoczyły ich tysiące jeźdźców, którzy na wiwat strzelali do nich tak blisko, iż o mało nie powypalali im oczu i że świst niejednéj kuli przelatującéj mimo oczu słyszeli; dodawali przytém, że my włosi, bardziéj niż kto inny, powinniśmy być do tego przygotowani, iż nie jednego z nas może ugodzić w głowę (przez pomyłkę) kula wymierzona na biały krzyż narodowej chorągwi, który zapewne wyda się arabom zniewagą Mahometa. Mówili nam o niedźwiadkach, wężach, tarantulach, o chmurach szarańczy, o pająkach i ropuchach olbrzymich, które znajdziemy po drodze i w naszych namiotach. Opisywali w najczarniejszych barwach wjazd poselstwa do Fez, pośród mnóstwa koni i niezliczonego, nieprzyjaznego tłumu, po ulicach wąskich, krętych, ciemnych, zawalonym śmieciem, kośćmi i ciałami gnijących zwierząt. Przepowiadali nam biédy i przykrości wszelkiego rodzaju, które na nas spaść miały podczas pobytu w Fez: nudy śmiertelne, osłabienie, dyssenterye gwałtowne, reumatyzmy, komary olbrzymie a tak zajadle, że w porównaniu do nich komary naszych krajów są to muszki niewinne. Na dobitkę, podług ich słów, miała nas opanować tam nieprzeparta tęsknota za krajem; i z tego powodu opowiadano nam o młodym malarzu z Brukselli, który udał się do Fez z poselstwem belgijskiém, i który już po tygodniu został napadnięty przez tak wielki smutek, że poselstwo było zmuszone odesłać go conajprędzéj do Tangiem. z obawy aby nie umarł. Wszystko to było prawdą. Lecz, pomimo to, takie wiadomości zwiększały tylko naszą niecierpliwość. Przypomniałem sobie z tego powodu pewien żarcik mojéj matki, która widząc iż wszelkie jéj usiłowania w celu zniechęcenia mię do podróży do Fez żadnego nie odnoszą skutku, rzekła na ostatku z uśmiechem wprawdzie lecz zażalona widocznie: „Zresztą, masz słuszność: gdyby cię miała pożreć pantera, to i cóż w tém strasznego? Byle tylko o tym wypadku dzienniki pisały széroko!“
A teraz, każdy łatwo zrozumie, jak wysoko musieliśmy podskoczyć na krzesłach w owym dniu, kiedy pan Salomon Aflalo, drugi dragoman poselstwa, stanął we drzwiach jadalnego pokoju i rzeki głosem donośnym: „Przybyła eskorta z Fez.“
Z eskortą przybyły konie, muły, wielbłądy, masztalerze, a również namioty, dokładny opis drogi i miejsc, w których mieliśmy się zatrzymywać, podpisany przez sułtana, i zawiadomienie, iż poselstwo może już puścić się w podróż.
Wszakże trzeba było jeszcze kilka dni zaczekać, aby dać wypocząć ludziom i zwierzętom.
Zwierzęta umieszczono w kasbie. Następnego dnia poszliśmy je zobaczyć. Koni, licząc w to i konie z eskorty, było czterdzieści pięć wszystkich razem; ze dwadzieścia mułów pod wierzch i przeszło pięćdziesiąt mułów pod rzeczy, do których następnie dodano wiele innych jeszcze najętych w Tangierze; konie małe i zgrabne jak wszystkie konie marokańskie; muły silne; siodła pokryte suknem czerwoném; strzemiona zrobione z szerokiéj blachy żelaznéj, z obu stron zakrzywionéj w taki sposób, iż tworząc podstawę i oporę dla całéj nogi, służyły jednocześnie za ostrogę. Wszystkie niemal te biedne zwierzęta leżały skulone na ziemi, osłabione, nietyle może drogą przebytą ile niedostateczną ilością pożywienia, którego część być może została zamienioną, według istniejącego tu zwyczaju, na brzęczącą monetę, przez tych co je prowadzili. Kilku żołniérzy z eskorty znajdowało się w kasbie. Zbliżyli się do nas i zaczęli nam opowiadać, starając się za pomocą wyrazistych ruchów uczynić bardziéj zrozumiałem to, o czém mówili, że wiele cierpieli od gorąca i od pragnienia podczas drogi, która była bardzo uciążliwą, lecz że dzięki Allahowi przybyli przecież cało i zdrowo. Byli to murzyni i mulaci wszyscy w białych płaszczach, ludzie wysokiego wzrostu i kościści, miny zuchwałe, zęby białe i mocne, oczy takie, iż patrząc na nie, niejeden z nas sobie pomyślał, że przydałaby się tu jaszcze druga eskorta, któraby tak na wszelki wypadek, mogła nas oddzielać od tych naszych obrońców i stróżów. Podczas gdy moi towarzysze rozmawiali z nimi na migi, ja zacząłem szukać, śród mułów takiego, któryby miał w oczach najbardziéj łagodny, szlachetny i wzbudzający zaufanie wyraz; jakoż wkrótce go znalazłem; był to muł biały z nakrapianym grzbietem, któremu postanowiłem moje życie powierzyć, i z którym zatém, od tej chwili aż do mojego powrotu, zostawały związane wszystkie nadzieje włoskiego piśmiennictwa w Marokko.
Ztamtąd poszliśmy na Soc di-Barra, gdzie zostały rozpięte najgłówniejsze namioty. Była to dla nas przyjemność nie mała oglądać te domki z płótna, w których mieliśmy spać przez trzydzieści nocy, pośród miejscowości nieznanych i widzićé i słyszéć tyle dziwnych rzeczy, i pracować, każdy nad czemś inném, ten nad kartą geograficzną, ten nad obrazem, ten nad książką, ten znowu nad urzędowém sprawozdaniem tworząc wszyscy razem małą Italią pielgrzymującą przez państwo szeryfów. Były to namioty w kształcie walcowatego ostrokręgu, niektóre tak obszerne, iż mogły zmieścić ze dwadzieścia osób, wszystkie bardzo wysokie, z podwójnego płótna, z niebieskiemi szlakami, ozdobione u góry wielkiemi metalowemi gałkami. W znacznéj części należały do sułtana, i kto wie ile już piękności z jego haremu odpoczywało pod nimi podczas podróży z Fez do Mekinez i z Mekinez do Marokko! W jednym kątku obozu znajdowało się kilku żołniérzy z eskorty, na czele których stała jakaś osobistość nieznana, zdająca się oczekiwać na ministra Był to człowiek lat około trzydziestu pięciu, majestatycznéj powierzchowności, mulat, dosyć otyły, w olbrzymim, białym zawoju, w niebieskim płaszczu, w czerwonych spodniach, z mieczem w skórzanéj pochwie o rękojeści zrogu nosorożca. Minister, który w parę chwil potem nadszedł, przedstawił nam go. Był to dowódzca eskorty, generał wojsk cesarskich imieniem Hamed ben Kasem Buhamej, który miał nam towarzyszyć do Fez, napowrót nas odprowadzić i głową swoją odpowiadać sułtanowi za bezpieczeństwo głów naszych. Uścisnął nasze ręce bardzo uprzejmie i powiedział nam przez tłumacza, iż cesarz kazał mu oświadczyć ministrowi i reszcie poselstwa, że ma nadzieje iż podróż będzie pomyślną. Powierzchowność jego i układ sprawiły, żem już z większym spokojem mógł myśléć o zębach i oczach żołnierzy widzianych w kasbie. Nie był on piękny, lecz twarz jego miała wyraz łagodności i bystrości, które ufność wzbudziły. Niezawodnie musiał umieć czytać, pisać i rachować, słowem musiał być jednym z najbardziéj uczonych generałów armii, skoro minister wojny powierzył mu tę trudną misyą. W jego obecności zrobiono podział namiotów. Jeden z nich oddano malarzom; innym największym po namiocie posła, zawładnęli: komendant fregaty, kapitan głównego sztabu, wicekonsul i ja, wskutek czego orzeczono jednogłośnie że to będzie najbardziéj hałaśliwy namiot z całego obozu. Inny namiot został wybrany na salę jadalną. Potém wyznaczono namiot dla lekarza, dla tłumaczy, dla kucharzy, dla służby, dla żołniérzy poselstwa; dowódzca eskorrt i jego żołnierze mieli swoje własne namioty. Inne namioty miały być jeszcze dodane w dniu wyjazdu. Słowem można było przewidziéć, że utworzy się obóz prześliczny, a ja, na samą myśl o tém, doświadczałem już przedwczesnych przystępów szału opisowego.
Następnego dnia pełnomocnik w towarzystwie komendanta fregaty i kapitana, składali wizytę przedstawicielowi cesarskiego rządu, Sidi-Bargasowi. który, pod pewnym względem, pełnił obowiązki ministra spraw zewnętrznych w Tangierze. Przyłączyłem się do nich.
Byłem niezmiernie ciekawy widziéć zbliska takiego ministra spraw zewnętrznych, który pobiera od rządu, jeżeli pensya jego nie została podwyższoną od. lat dwudziestu, (co zresztą jest rzeczą bardzo wątpliwą) siedmdziesiąt pięć franków miesięcznie, licząc w to pieniądze przeznaczone na wydatki reprezentacyjne. To wynagrodzenie, tak liche, jest wszakże wspaniałe w porównaniu do tego jakie otrzymują gubernatorowie tutejsi, pobierający zaledwie pięćdziesiąt franków. Ztąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby urząd taki był sine cura i aby na nim osadzić było można byle kogo. Słynny sultan Abd-Er-Rahman, naprzykład, który panował od r. 1822 do 1859, nie znalazł nikogo odpowiedniejszego do piastowania tego urzędu jak pewnego kupca cukru i herbaty, który, choć został ministrem, nie przestał jednak zajmować się osobiście i czynnie swoim handelkiem w Tangierze i Gibraltarze. Instrukcye, które taki pan minister otrzymuje od rządu, pomimo iż są bardzo proste na pozór, mogłyby jednak wprawić w kłopot i najbardziéj mądrego dyplomatę. Pewien konsul francuski określa je w taki sposób: na wszystkie przedstawienia i prośby zagranicznych konsulów odpowiadać obietnicami; ze spełnieniem tych obietnic zwlekać o ile można najdłużéj; wygrywać na czasie; stwarzać trudności i przeszkody wszelkiego rodzaju proszącym: starać się znudzić ich do tego stopnia, aby sami zaniechali wszystkiego; ustępować jeżeli grożą, ale o ile możności najmniéj; w razie zaś gdyby działa miały się w to wdać, ustąpić zupełnie, zgodzić się na wszystko, lecz tylko w ostatniéj chwili. Wypada tu jednak nadmienić, że od czasu wojny z Hiszpanią, a zwłaszcza za rządów Mulej-el-Hassana, stan rzeczy zmniejszył się znacznie.
Udaliśmy się do kasby, gdzie znajduje się dom ministra. Szereg żołniérzy stał uszykowany po obu stronach bramy. Przebyliśmy ogród i weszliśmy do obszernéj sali, w któréj ujrzeliśmy ministra spraw zewnętrznych i gubernatora Tangieru, idących na spotkanie pełnomocnika.
W głębi sali była alkowa z sofą i kilku krzesłami; w jednym rogu bardzo skromne łóżko; pod łóżkiem serwis do kawy; ściany białe nie miały żadnéj ozdoby; podłogę pokrywały maty.
Usiedliśmy w alkowie.
Dwaj ludzie stojący przed nami, tworzyli między sobą dziwne przeciwieństwo. Jeden z nich, Sidi-Bargas. minister, był to piękny starzec z siwą brodą, dość jasnéj cery, z oczami niezmiernie żywemi i z szerokiemi wiecznie uśmiechniętemi ustami, które odsłaniały dwa szeregi wielkich zębów białych jakby kość słoniowa; z twarzy jego można było wyczytać odraza niepospolitą przebiegłość i zadziwiającą giętkość charakteru; te dwa przymioty tak niezbędne na stanowisku, które zajmował. Okulary, tabakierka, pewne ruchy ceremonialne ręki i głowy, nadawały mu niejakie podobieństwo do europejskiego dyplomaty. Znać w nim było człowieka nawykłego do obcowania z chrześcianami, wyższego, być może, nad wiele przesądów i wiele przekonań swoich rodaków, muzułmanina postępowca, maura, którego cywilizacya ogładziła już nieco. Drugi natomiast Kaid-Misfiui, zdawał się być wcieleniem Marokko. Byłto człowiek pięćdziesięcioletni, barwy spiżowéj, z czarną brodą, krępy, ponury, milczący, twarz jego wyglądała tak, jakgdyby na niéj nigdy uśmiéch nie postał. Miał głowę spuszczoną, oczy utkwione w ziemię, brwi ściągnięte: można byłoby mniemać, iż my wzbudzamy w nim głębokie uczucie pogardy. Patrzyłem nań z pod oka z wielką nieufnością. Zdawało mi się, że ten człowiek wówczas tylko usta otwiera kiedy ma wydać rozkaz aby głowa ludzka spadła mu pod nogi. Obaj mieli na głowach wielkie zawoje z muślinu i byli całkiem owinięci w przezroczyste kaiki.
Pełnomocnik za pośrednictwem tłumacza przedstawił tym dwu dygnitarzom komendanta fregaty i kapitana. Ponieważ byli to dwaj oficerowie, więc przedstawienie obyło się bez wszelkich objaśnień. Przedstawiając mnie natomiast, trzeba było wytłumaczyć mniéj więcéj dokładnie czém był ów zawód w którym pracowałem. Pełnomocnik uczynił to, lecz wsposób nieco hyperboliczny. Sid-Hamed przez chwilę zdawał się rozmyślać nad tém co usłyszał, a potém powiedział cóś do tłumacza, który z kolei zwracając się do mnie rzekł:
— Jego ekscelencya zapytuje, dlaczego wielmożny pan mając tak wielki talent w ręce zakrywasz ją? Wielmożny pan powinienby był zdjąć rękawiczkę, aby rękę jego można było oglądać.
Kompliment był tak niepospolity i tak niespodziany iż na, razie nie potrafiłem zdobyć się na żadną odpowiedź.
— To rzecz zbyteczna, zauważył, wyręczając mnie pełnomocnik, gdyż talent ma swoje siedlisko w umyśle nie zaś w ręku.
Zdawałoby się że już w tym względzie wszystko wypowiedzianém zostało. Ale maur, skoro się raz uczepi jakiej metafory, niełatwo ją porzuca.
— To prawda, kazał powiedzieć jego ekscelencya, lecz ręka, będąc narzędziem tego talentu, który przebywa w umyśle, jest zarazem jego symbolem.
Rozmowa téj osnowy przeciągnęła się jeszcze parę minut.
— Jestto dar Allaha, zawyrokował wreszcie na zakończenie Sidi-Bargas.
— O, skąpy Allahu! pomyślałem sobie z westchnieniem.
Potém, jeszcze przez czas pewien trwała rozmowa, do któréj za treść służyła wyłącznie prawie nasza podróż. Było to długie wyliczanie imion gubernatorów, prowincyj, rzek, dolin, gór, równin, które mieliśmy na naszej drodze napotkać, a imiona te brzmiały w moich uszach jak tajemnicze przepowiednie przygód cudownych i wielce podniecały moją wyobraźnię.
Co zobaczymy na brzegach potoku Pereł? Jak może wyglądać i jaki to może być człowiek ten gubernator, który się nazywa Synem Klaczy? Takie pytania przelatywały mi po głowie. Nasz pełnomocnik wypytywał o różne szczegóły dotyczące odległości jednych miejsc od drogich i o to gdzie cień, gdzie wodę po drodze znajdziemy. Sidi-Bargas dawał na wszystko jasne, dokładne, wyczerpujące odpowiedzi i pod tym względem, trzeba mu to przyznać, przewyższył o wiele naszego Visconti Venostę, który z pewnością nie potrafiłby powiedziéć jakiemuś cudzoziemskiemu posłowi ile źródeł czystéj wody, ile gaików znajduje się na drodze pomiędzy Neapolem a Rzymem. Nareszcie wyraził nam życzenie szczęśliwéj podróży temi słowy: Niech pokój będzie na drodze waszéj, i odprowadził pełnomocnika aż do progu, ściskając po kolei wszystkim nam ręce z wielką na pozór serdecznością. Kaid Misfiui, który przez cały czas milczał jak grób, podał nam końce palców, nawet nie podnosząc na nas oczu.
Kiedyśmy wyszli już z sali dopędził nas minister.
— A kiedy chcecie wyjechać? spytał pełnomocnika.
— W niedzielę, odpowiedział komandor Scovasso.
— Odłóżcie wyjazd do poniedziałku, rzekł Sidi-Bargas tonem grzecznéj prośby.
Pełnomocnik zapytał dlaczego jego eksceleucya życzy sobie, abyśmy w poniedziałek jechali.
— Bo to jest dzień przynoszący szczęście! odpowiedział z powagą i, raz jeszcze pożegnawszy nas ukłonem, wrócił do sali.
Sidi-Misfiui, jak mi to powiedziano następnie, słynie pomiędzy arabami jako mąż wielce uczony; był on nauczycielem obecnie panującego sułtana i jest (co łatwo mu z twarzy wyczytać) zagorzałym muzułmaninem. Sidi-Bargas używa sławy bardziéj skromnéj, bo tylko sławy niepospolitego szachisty.
Na trzy dni przed naszym wyjazdem uliczkę, na którą wychodzi brama poselstwa, zalegały już tłumy ciekawych. Dziesięć wielbłądów, które miały zawieść do Fez. przed naszem przybyciem, pewną część zapasów wina, klękając jedne po drugich przed bramą zabrały na swe grzbiety przeznaczone dla nich brzemię, i ruszyły w drogę z oddziałem żołniérzy i służby. W domu, podczas tych trzech dni ostatnich, wzmógł się ruch, zwiększyła się praca. Do sług i żołnierzy poselstwa przyłączyła się służba, która z Fez przybyła. Co godzina niemal przywożono zapasy żywności. Dom wyglądał jak sklep i fabryka. Obawiano się przez chwilę, iż na dzień naznaczony do odjazdu nie zostaną ukończone wszystkie przygotowania. Lecz w niedzielę wieczorem, trzeciego maja już wszystko gotowe, wszystko powiadam, bo nawet i niezmiernie wysoki drzewiec trójbarwnéj chorągwi, która miała powiewać między namiotami; a w nocy powkładano pakunki na muły, które w poniedziałek zrana wyruszyły w drogę na kilka godzin przed nami, dlatego, abyśmy przybywając wieczorem na nocne leże, mogli już znaleść obóz gotowy.
Będę zawsze mile wspominał tych kilka chwil ostatnich, które przed wyjazdem spędziliśmy na dziedzińcu poselstwa.
Byliśmy wszyscy zebrani. W dniu uprzednim przybyli, aby złączyć się z nami, stary przyjaciel pełnomocnika pan Patxot, były minister hiszpański w Tangierze, i pan Morteo, genueńczyk, agent konsularny włoskiego rządu w Mazaganie. Na dziedzińcu znajdowali się również: lekarz naszéj karawany pan Miguerez, rodem z Algieru; pewien bogaty maur, Mohamed-Ducali, poddany włoski, który towarzyszył poselstwu w roli pisarza; drugi dragoman poselstwa Salomon Aflalo; dwaj marynarze włoscy, z których jeden był służącym komendanta Cassone, drugi majtkiem z pokładu Dory; żołniérze poselstwa w stroju galowym; kucharze, robotnicy, słudzy, sami ludzie nieznani, do których jednak dwa miesiące wspólnego życia we wnętrzu Marokko miało mnie zbliżyć i których postanowiłem badać pilnie, każdego z osobna, począwszy od téj chwili, aby kiedyś kazać im poruszać się i mówić w owéj książce, która wówczas, co prawda, tylko w mojéj głowie istniała. Każdy w ubraniu miał cóś, co go wyróżniało od innych, i co nadawało całemu zgromadzeniu dziwnie malowniczy pozór. Były tu kapelusze z pióropuszami, białe kaptury i płaszcze, zasłony, długie buty, kamasze, pantofle, sakwy, tornistry, płaszcze podróżne barw rozmaitych. Z pistoletów zaś, barometrów, seksternów, albumów, lunet i lornetek teatralnych można było naprawdę cały bazar utworzyć. Zdawaćby się mogło, sądząc z przyborów, żeśmy się wybrali w podróż, której kresem miał być conajmniéj przylądek Dobrej Nadziei. Na wszystkich twarzach malowała się niecierpliwość wesele, ciekawość. W dodatku czas był prześliczny od morza wiał świéży, roskoszny wietrzyk. Mahomet był z Ttalią.
Równo o piątéj poseł wsiadł na konia a na tarasach domów poselskich wznosiły się chorągwie na?nak pożegnania.
Wyznam, iż ów rwetes i zamięszanie które wszczęły się przy wyjeździe i wyłączne niemal zajęcie się moim mułem sprawiły, że tylko jak przez sen pamiętam tłum ludu zalegający ulice, piękne żydówki patrzące na nas z tarasów i arabskiego chłopca, którzy, podczas gdy przez bramę Soc-di-Barra wyjeżdzaliśmy z miasta, zawołał jakimś dziwnym głosem: —
— Italia!
Na Soc-di-Barra przyłączyli się do nas przedstawiciele wszystkich poselstw, aby nas odprowadzić, podług przyjętego zwyczaju, kilka mil za Tangier; i wszyscy razem podążyliśmy drogą wiodącą do Fez, tworząc pełen wrzawy i wesołości oddział, na czele którego powiewała zielona chorągiew Proroka.





  1. Ah, bo na życiu jakiś występek nieznany ciężyć musi! Cóś odpokutować trzeba!
  2. Rodzaj kaktusa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.