<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Marzyciel
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1932
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.[1]

Obudził się dopiero nazajutrz koło południa w kasowym pokoiku na kanapce, gdy posługacz zaczął go trząść i krzyczeć mu nad uszami:
— Wyszedł osobowy! Pasażery wrzeszczą pod kasą, że loboga!
— A niech się zawrzeszczą na śmierć, a mnie dadzą święty pokój! Chodzą pociągi?
— Dyć się ruchają, jeno co pomaluśku, kieby te cielne krowy, bo na plancie śniegu wyżej chłopa, jaże strażniki wyganiają z chałup do roboty…
— Wieje to jeszcze?
— Zaśby ta wiało, kiej pogoda: na odwilgę się nawet ma, o! — pogadywał, podnosząc roletę.
Słońce lunęło do pokoju szeroką strugą wraz z ostrym, aż bolesnym odblaskiem śniegów. Józio zerwał się na nogi, spostrzegając ze zdumieniem, że nie jest w swojem mieszkaniu.
— Ki djabeł mnie tu przyniósł?
— A to pan mechanik z rezerwy przywieźli pana kasjera.
— Soczek! A prawda! prawda! Przynieś mi szklankę czarnej kawy z cytryną.
A kiedy posługacz powrócił z kawą, zastał go znowu śpiącym na kanapce, pomimo, że do kasy dobijano się coraz zapalczywiej.
Rozbudził się wreszcie na dobre i spytał:
— Dużo tam ludzi czeka?
— I ludzi sporo, różnego państwa galancie, a Żydów to zatrzęsienie.
Józio otworzył kasę i stanął do roboty, przeciągając zbolałe kości.
I znowu setki rąk wyciągało się do niego, znowu padały krótkie, zadyszane żądania, znowu majaczyły za szybami zgorączkowane twarze i oczy niespokojne i wrzały tak krzykliwe szwargoty i kłótnie, że chwilami wychylał się przez okienko i wołał żartobliwie:
— Sza! Cicho, Żydy, niech sam rabin gada!
Przyciszało się na mgnienie, a on pracował już, jak automat, równo, spokojnie i dokładnie, zapominając zwolna o wszystkich przygodach nocy.
A pracować musiał prawie bez przestanku, gdyż wszystkie osobowe pociągi, wstrzymane od wczoraj z powodu zamieci, szły teraz jeden za drugim, że co kilkanaście minut klekotał dzwon stacyjny, trzęsły się ściany, świsty rozdzierały powietrze i coraz to nowe hordy pasażerów cisnęły się do kasy.
Jednak, pomimo tej wyczerpującej pracy, czuł się dziwnie smutny i coraz bardziej rozdrażniony, a chwilami opadała go taka nieprzezwyciężona senność, że, nie zważając na pasażerów, tłoczących się przed kasą, rzucał się na kanapkę, aby nieco wytchnąć i oprzytomnieć; lecz nim zdołał zebrać myśli, musiał wracać do roboty, gdyż do okienka szturmowano jeszcze natarczywiej i gniewniej.
— Dokąd? Która klasa? Cicho tam, Żydy! Nie mam drobnych! — wrzeszczał zirytowany i, ledwie już panując nad sobą, z taką furją rzucał bilet i resztę, aż się rozsypywały po podłodze.
Weszła do pokoju służąca zawiadowcy — nie poznał jej i krzyknął na nią zgóry:
— Czego chcesz? Od kogo?
— A to panienka przysyła list i prosi bardzo pana kasjera…
— Jaka panienka? Nie znam żadnej panienki! Nie zawracaj mi głowy…
— A to panienka Irena i prosi bardzo pana kasjera, żeby…
— Idź do djabła razem z twoją panienką! — krzyknął z pasją.
Służąca cisnęła na stół jakąś paczkę i uciekła wystraszona.
— Małpa! — mruknął niewiadomo pod czyim adresem i, powróciwszy do roboty, pokłócił się zaraz z pasażerami a nawymyślał jakiejś babie, która, płacąc za bilet, jęła go molestować jękliwym i wielce proszalnym głosem:
— Byście mi ta ździebko opuścili, paniczku? Adyć chociaż z jaką złotówczynę?…
Rozdrażniał się coraz bardziej, czuł się już chorym i bardzo nieszczęśliwym, drżały mu ręce, potykał się o meble, mylił się przy wydawaniu reszty, nie rozumiał, co do niego mówią, a często i nie słyszał, poruszając się napół przytomnie. A jakby nadobitkę, ruch wzmagał się z godziny na godzinę, coraz częściej nadchodziły pociągi i coraz więcej pasażerów zbierało się na stacji, ze wszystkich bowiem stron przybywały całe tłumy opóźnionych przez zamieć, aż mury się trzęsły od natłoku, a Józiowi wprost głowa pękała od ustawicznych gwarów, dzwonków, świstów maszyn i huku przelatujących pociągów. A wkońcu tak boleśnie denerwowało go słońce i jaskrawe skrzenie śniegów, że poszedł spuścić roletę i, dojrzawszy na peronie tłum spacerujących chałatów, zawrzał wściekłością:
— Łażą po śniegu, jak karaluchy! Poco się to psiarstwo ciągle włóczy! Człowiek przykuty do miejsca, jak pies do budy, a pierwszy lepszy parch szwenda się swobodnie, gdzie mu się tylko podoba! — monologował gniewnie i, gdy jakiś osobowy odszedł i uczyniła się nieco dłuższa przerwa między pociągami, rozciągnął się z lubością na kanapce i właśnie już słodko zasypiał, gdy wpadła z wrzaskiem gruba Magdzia od pani Soczkowej.
— Proszę pana na obiad!
— Ażebyś, jucho, spuchła, jak karmelicka bania! Nie pójdę, nie mam czasu!
I nie poszedł, ale że i sen djabli wzięli, powlókł się do bufetu na czarną kawę. W sali było pełno osób, a panna Marychna stała za bufetem w całym majestacie swojej urody, dumnie spoglądając na garsonów, aż jej, opięte w białe jersey’e, piersi kłębiły się groźnie nad przekąskami; twarz miała bielszą od śniegów, umalowane usta krwawiły się jak rana i oczy podczernione promieniały, z godnością nalewała kieliszki, a z prawdziwym wdziękiem pompowała piwo, ale Józia powitała najczulszym z uśmiechów i znalazła czas, aby mu zrobić wymówkę:
— Tak się bałam o pana! Przecież mógł się pan śmiertelnie przeziębić!
— A ja się tylko śmiertelnie urżnąłem i spałem w brankardzie do samego rana.
— Pan Soczek opowiadał, jak strasznie się wszyscy narażali…
— Rzeczywiście — straszliwie żarli, a popijali jeszcze lepiej! — odrzekł wzgardliwie i umilkł, bo naraz wspomnienia nocy buchnęły mu do mózgu, roztaczając się w pamięci w całej nieubłaganej jasności, że aż mu dusza się skurczyła z żałości.
— Nawet mnie nie poznała! A wreszcie jechał ją sęk! — zaklął.
Ale tą gniewną klątwą widma nie odpędził, ni żałości nie stłumił, ni tęsknoty nie ugasił. Nowa fala smutku ogarnęła mu serce i zalewała żrącym, bolesnym warem.
— To musiało być strasznie ślicznie! — zaszczebiotała znowu panna Marychna. — Taka noc okropna, ogniska, zasypane pociągi, to straszne, jak mamcię kocham!
— Tak, to było strasznie ślicznie głupio! — mruknął jakby swoim własnym myślom.
Raciborski usiadł przy nim i, nachylając się, rzekł, wskazując na słońce:
— Jak Pana Boga kocham, ale dzisiaj już pachnie wiosną!
— Myślę, że prędzej koniakiem!
Odsunął się dosyć niechętnie, bo od szlachcica jechało, jakby z otwartej kufy; ale Raciborski się nie obraził, ale odparł z melancholijnem westchnieniem:
— Niestety, tylko piwem!
— Czemuż przynajmniej nie węgrzynem?
— Darowanemu koniowi w zęby nie zaglądają. A przytem ja tam nie przebieram, piję, co mi Bóg da i byle w dobrem towarzystwie.
— No i dużo, to grunt!
— A jak Pana Boga kocham, że wolę dziesięć kufli dobrego bawara, niźli butelczynę byle jakiego sikacza, już mam taką naturę. Ale, podałem wczoraj prośbę do senatu, za jakieś parę miesiączków musi się ostatecznie rozstrzygnąć.
— Czekaj tatka latka, aż kobyłę wilcy zjedzą.
— Święta prawda! Wygrać juści wygram, jak amen w pacierzu, ale tymczasem już mi łeb pęka z kłopotów! Wiadomo przecież, że gdzie cienko, tam się rwie! Człowiek musi, jak piskorz, wywijać się przed temi pijawkami!
— Goły rozboju się nie boi, a przecież ze skóry pana nie obłupią!
Szlachcic przysunął się jeszcze bliżej i zaczął coraz serdeczniej skarżyć się na swoją dolę, sondując go przytem bardzo wytrawnie, na ile się da dzisiaj naciągnąć. Ale Józio jakby nie słyszał i, hipnotyzowany gwarem i stosami walizek, piętrzących się pod ścianami, z niezmierną uwagą przeglądał twarze pasażerów.
— Jak pan myśli, gdzie mogą jechać ci ludzie i poco? — pytał z nagłem ożywieniem.
— A djabeł z nimi dojdzie do ładu! Dawniej, to człowiek wiedział odrazu, że szlachcic jedzie w sąsiedztwo, Żyd za interesami, łyczek do Karlsbadu, a chłop na odpust; ale teraz, panie dobrodziejski, wszystko jak groch z kapustą! Każdy lata, jak pies za własnym ogonem, a nikt dobrze nie wie, gdzie i poco!
— Podróżowanie to zupełnie współczesna przyjemność!
— Pan to nazywa przyjemnością! Gnieść się, jak śledź w beczce, łykać kurz i dym, przepychać się, ganiać z wywieszonym ozorem, pamiętać o bagażach, pilnować się dzwonków… a niech to kaczusie zadziobią taką przyjemność!
— Właśnie! z pociągu na pociąg, z miasta do miasta, z kraju do kraju, statkiem czy pociągiem, łodzią czy wozem, konno czy automobilem… byle tylko prędzej i dalej. Byle tylko prędzej i dalej! — powtórzył z naciskiem.
— Panu łatwo używać takich rozkoszy! Bileciki dadzą, gotówki dostarczy pan Sznelcug i hajda choćby na drugi koniec świata.
— To też wkrótce wyjeżdżam — rzucił bardzo stanowczo.
— Daleko?
— Do Europy! — odparł krótko i zamyślił się głęboko.
— Ale muszę panu powiedzieć, jaka szelma ten mój hotelarz.
— Wyrzucił pana z mieszkania?
— Cóż znowu, jakby śmiał! Figle mi tylko robi. Naprzykład dzisiaj rano, co mi chcieli urządzić: dzwonię, jak zwykle, na kawę; długo jakoś nie przynoszą. Dzwonię po raz drugi… nikogo; krzyczę na korytarz, bo głodny byłem, nie przymierzając, jak pies. Ani żywego ducha! Zrobiłem taką awanturę, że cały hotel wyleciał na korytarz. Przylatuje lokaj i tłumaczy się, że przerabiają kuchnię i śniadania nie będzie! Dostał w pysk i musiał przynieść z cukierni! Ale to mi się nie podoba, to prowokacja. Nie puszczę mu tego płazem.
— Niech się pan od niego wyprowadzi, a będzie ukarany! — podsuwał mu złośliwie.
— A jak Pana Boga kocham, że to zrobię! A kiedy nie rozumiał zaszczytu, jaki robię jego podłej budzie, to zrobię szelmie na złość i przeprowadzę się do jego konkurenta!
— To taki kołtun, że woli gotówkę, niźli zaszczyty. Ja go znam.
— Niedoczekanie, nie powącha ani grosza! Chyba, jak wygram proces.
— Musi jeszcze nieco poczekać! — zauważył Józio, powstając z krzesła, gdyż znowu sygnalizowano jakiś osobowy. Raciborski odprowadził go do kasy, wziął sobie na zapas garść papierosów i tak subtelnie a uporczywie przymawiał się o pożyczkę, że Józio się zniecierpliwił i przerwał mu z brutalną szczerością:
— Nie tędy droga do rubla! Absolutnie nie mogę dzisiaj!
Szlachcic się obraził, nadział siwą czapkę nabakier, podał mu dwa palce i wyszedł, trzaskając drzwiami, a Józio, wyprowadzony z równowagi, krzyknął za nim:
— Ani nigdy! Pański dziad! Szlachecka resztka! — mruczał, zabierając się do robienia kasy, ale tak mu wyjątkowo nie szło, że długie chwile wpatrywał się w kolumny cyfr, nie mogąc odróżnić jednej od drugiej. Napróżno usiłował skupić uwagę i przecierał oczy — jakaś szara, ciężka mgła przysłaniała mu świat a całego przejmowało dziwne odrętwienie i taka bezgraniczna apatja, że nawet się nie zdziwił, ni poruszył, gdy o samym zmierzchu zjawiła się przed nim Frania. Była ubrana jak do drogi, z zawiniątkiem okręconem w gazetę pod pachą i w męskich, głębokich kaloszach. Nie zauważył tego, jak i nie spostrzegł jej wzburzenia i zapłakanych oczów.
— Wybierasz się na spacer? — spytał jak najspokojniej.
— Akurat mi w głowie spacery! Wyjeżdżam!
— Cóż cię znowu ugryzło?
— Sprzykrzyło mi się takie dulczenie w pustem mieszkaniu i wyjeżdżam! Nawet piesby się urwał z łańcucha! — Odwróciła się nagle od niego, udając, że patrzy na przechodzącą rezerwę.
— Trzeba się było czem zająć. Miałaś książki.
— Ja się tam nie rozumiem na pańskich książkach. Nie przy mnie pisane.
— Siadaj. Do pośpiesznego jeszcze z pół godziny. Jadłaś obiad?
— Nażarłam się, jak cztery dziewki!
Próbowała się zaśmiać, ale nagle porwał ją taki gwałtowny kaszel, aż bezwładnie opadła na kanapkę.
— Jesteś strasznie zaziębiona — szepnął ze współczuciem.
— A bo ta małpa Magdzia tak wczoraj napaliła w piecu, że musiałam okna otwierać, żeby się nie uwędzić. Do reszty się doziębiłam.
Nie przyznała się, że to całonocne wyglądanie na niego tak jej pogorszyło.
— Musisz się koniecznie leczyć. Dam ci bilet do naszego doktora.
— A niech mnie już raz cholera zatłucze! — wykrzyknęła namiętnie.
— Gdzie się wybierasz?
Podniósł na nią niewidzące oczy.
— A gdzie mnie oczy poniosą! Mało to na mnie czeka facetów…
Urwała, oczekując ze drżeniem, że może ją zatrzyma u siebie. Nie odezwał się jednak, myśląc z pewną ulgą o jej odjeździe, gdyż nudziła go i krępowała.
— Pojadę do swoich stałych gości. Dopiero po pierwszym, to jeszcze mają hopki. A nim obrobię wszystkie stacje do samej granicy, tylu przecież facetów… A niekażdy taki nieczuły, jak pan, niekażdy! — dokończyła już przez rzęsiste łzy i, wtuliwszy głowę w róg kanapy, wybuchnęła bolesnem łkaniem.
— Nie becz. Jeszcze kto wejdzie i powiedzą, że cię skrzywdziłem! — odezwał się ostro.
— Nie płaczę, tylko ścisnęło mnie coś pod piersiami — tłumaczyła się, śpiesznie wycierając oczy; i gdy otworzył kasę i zaczął sprzedawać bilety na pośpieszny, usiadła w kątku za kasą ogniotrwałą i wpatrywała się w niego z niewypowiedzianą czułością.
— Weź sobie na drogę papierosów, są w szufladzie — rzucił przez ramię.
Nie poruszyła się z miejsca i, obcierając łzy, płynące po twarzy, patrzała wciąż na niego, jakby chcąc go zapamiętać na wieki.
— A mieliśmy razem pojechać na bibę do Mikada! — odezwał się znowu.
— I Mikado taki sam drań, jak i wszystkie facety razem — wybuchnęła nienawistnie. Milczenie zaległo ciężkie i długie. Słychać było tylko brzęk pieniędzy, gorączkowe żądania pasażerów i stuk stemplowanych biletów, a niekiedy ciche westchnienia Frani.
Pociąg wpadł na stację, gdy Józio odwrócił się do niej z przypomnieniem.
— Ostrożnie, Franiu! Jeszcze który posłyszy, namówi drugich i zastrajkują.
— A niech was wszystkich jasna cholera wytłucze! — bryznęła, nie mogąc się już powstrzymać.
— Cóż ci to zrobiłem złego?
— Pan! pan! pan… — powtarzała coraz ciszej, bo słowa więzły w ściśniętem gardle, a piersiami zaszarpał taki straszny ból, że ledwie oddychała, ledwie jej serce nie pękło.
— Może nawet najwięcej, najwięcej! — wykrztusiła wkońcu.
Spojrzał na nią zdziwiony i, nie rozumiejąc, co się z nią dzieje, rzekł lekceważąco:
— Gniew szkodzi urodzie!
— Bo przez pana spotkał mnie taki wstyd… — ciągnęła ledwie dosłyszalnie, mocując się ze sobą, żeby zmilczeć i nie wybuchnąć jakąś bolesną skargą.
— Przeze mnie? Co ty pleciesz! Kiedy? Gdzie? — zapytał ostro, zbliżając się do niej.
Byłaby wypowiedziała wszystko, ale pochwycił ją długi, męczący kaszel, a po chwili wraz z nim przeszło rozdrażnienie, więc tylko zaczęła jąkać:
— W złości, to człowiek sam nie wie, co mówi…
— To niechże Frania pamięta, co i do kogo się mówi! — wyrzekł surowo i odszedł do okienka.
Zjawił się posługacz, pozapalał lampy i zniknął. Józio coraz częściej i swarliwiej użerał się z pasażerami i z taką pasją ciskał pieniądze do kobiałki, aż się rozsypywały na podłogę. Frania, nieco już uspokojona, wyciągnęła z torebki lusterko, ołówki, puder w papierku i, wyskubawszy z własnego paletka kłaczek brudnej waty, bardzo starannie przypudrowała sobie twarz spłakaną, podczerniła zaczerwienione oczy, nakarminowała sinawe usta, poprawiła włosy, wzięła na zapas papierosów i siadła trochę zboku od pasażerskich oczów, ciekawie wciskających się do pokoju.
Józio spoglądał na nią niekiedy, ale tak jakby jej nie spostrzegając, a z jej złotawych rzęs często spadały grube, ciężkie krople i oczy miała pełne wilgotnych blasków; patrzała w niego, jak skopany psiak, wiernie, żebrząco i z jakąś cichą i lękliwą miłością.
Dopiero, gdy pośpieszny wtoczył się na stację, Józio się odezwał, zamykając kasę:
— Franiu, już czas. Może ci dać bilet?
— Zawsze jeżdżę na gapę… przecież mnie znają.
Zbierała się powoli, czekając ze drżeniem i jakąś rozpaczną nadzieją, że może powie: zostań, Franiu!
Ale się nie odezwał, wcisnął jej za rękawiczkę jakieś pieniądze i pomagał się ubierać. Pierwszy dzwonek zahuczał na peronie, i Frania tak się nagle rozdygotała, że nie mogła zawiązać woalki, trzęsła się cała jak w febrze, złote rzęsy biły, jakby skrzydła śmiertelnie zranionego ptaka, oczy miała wprost nieprzytomne, a na usta cisnęła się jakaś głęboka, serdeczna prośba, ale potrafiła tylko wyjąkać:
— U pana Mikada bywa wesoło… Przyjedzie pan… co? Przyjedzie?
— Naturalnie. Kolega przecież, musimy go pożegnać…
— To do widzenia, panie Józiu… do widzenia…
Chciała go pocałować w rękę.
— Co cię dzisiaj, u djabła, opętało! — żachnął się niecierpliwie.
— Pewnie, że mnie opętało… pewnie! — roześmiała się dziwnie, nie mogąc znaleźć klamki.
— Co tobie? Jesteś jakby nieprzytomna! — zaniepokoił się o nią i otworzył drzwi.
— Tak… w głowie mi się trochę kręci… musiałam zaczadzieć… gorąco…
Trzasnęła naraz drzwiami, rzucając mu się na piersi, objęła go za szyję i całowała namiętnie, całą mocą, całą potęgą długo skrywanej miłości, całą rozpaczą rozstania.
— Franiu! dajże spokój. Jeszcze kto wejdzie! — bronił się, niemile zdziwiony.
— Chciałam tylko powiedzieć, że pana strasznie kocham… i… żeby się pan nie zadawał ze Soczkową — wyszeptała gorączkowo, całując go coraz ogniściej.
— Wściekłaś się dzisiaj, czy co?
I napróżno usiłował się wyrwać z oplotu jej rąk.
— Niech mnie pan skopie… niech mnie pan potem wypędzi… ale muszę pana ostrzec… Mnie pana strasznie żal… Pan wie, kto ja jestem… Wszyscy też wiedzą, że jestem taka zwyczajna kolejarska małpa… Ale Soczkowa jest sto razy gorsza, tysiąc razy gorsza… Pan ani się domyśla! Ona ma przecież męża, ma dom, wszyscy ją uważają za coś poczciwego, prawda? A ona chodzi do oficerów! Mogłabym w sądzie zaświadczyć! Sama widziałam, jak przychodziła po nią faktorka od takich rzeczy! Niech się pan spyta starej Gołdy! Ona pana jeszcze czemś takiem obdarzy, że i Łazarz nie pomoże! Przecież to taka sołdacka klępa… A za coby to się tak stroiła! Niech się pan na mnie nie gniewa, mój złoty, mój święty… Jabym duszę dała za pana, jabym już nie wiem co… — bełkotała nieprzytomnie, ledwie już dysząc ze wzruszenia.
Dzwon stacyjny znowu zajęczał i odezwała się nadkonduktorska gwizdawka. Frania oderwała się od niego i pędem pobiegła do ruszającego pociągu.
Józio tak był zaskoczony i oszołomiony tą niespodziewaną sceną, że nawet nie zdążył wyjrzeć na odchodzący pociąg.
— Ale dlaczego mnie ostrzega przed Soczkową? — myślał, silnie zaintrygowany.
Nie mógł jednak tego rozplątać; zaś do oskarżeń, jakie usłyszał, nie przywiązywał najmniejszej wagi, dobrze bowiem wiedział, że na całej długości kolei plotka grasuje bezustannie, że na wszystkich stacjach niema ani jednej kobiety, którejby po sto razy nie obmówiono, nie oszkalowano gruntownie i nie zmieszano z błotem; że zawsze, wszędzie i na każdem miejscu wszyscy obgadują wszystkich nazabój, bez litości, ni miłosierdzia, jak zresztą się to dzieje na całym obszarze Polski. Więc się tylko uśmiechnął pobłażliwie na zjadliwe słowa Frani, zarazem bardzo starannie wycierając twarz po jej namiętnych pocałunkach.
— Wyśliniła mnie, jak cielę, ale chwała Bogu, że sobie pojechała!
Odetchnął z głęboką ulgą i zabrał się do pakietu, przyniesionego przez służącą.
Był to sztambuch panny Ireny, która w załączonym liście prosiła go, aby wpisał do albumu jaki aforyzm lub coś podobnego.
Strasznie mu się nie chciało, ale tak uprzejmie prosiła w liście, aby sztambuch przyniósł jej sam, gdyż musi jeszcze dzisiaj odjeżdżać, że, rad nierad, jął machinalnie przewracać sztywne kartki, wodząc znudzonym wzrokiem po niezliczonych wierszykach, aforyzmach i sentencjach, pisanych przeróżnemi kolorami atramentów. Dużo było tej sieczki, tak wiele, że zaledwie ślizgał się przez nią oczami, śpiesząc do końca. Naraz ożywił się niezmiernie. Na jakiejś karcie, w wieńcu nalepionych szarotek, czerniały bujnem a leniwem pismem takie wiersze:

„Dobranoc, kwiecie różany!
Odwróć się czem chcesz do ściany…
Dobranoc!…“

I podpisane były inicjałami „K. T.”.
Zaś o parę stron dalej widniał aforyzm St. Przybyszewskiego:

„Trudno żyć nieprzyzwyczajonemu“.

A u dołu karty jakaś zajadła feministka napisała:

„Nawet najlepszy mąż jest jeszcze najgorszym“.

Przeczytał sztambuch do końca i, nadzwyczajnie rozbawiony, zaczął w nim pisać:
— „W życiu to jak w pociągu — każdy chciałby się przejechać na gapę… “

„Świat to wielka rozjazdowa stacja: ludzie pędzą ze wszystkich stron i we wszystkich kierunkach, a tylko maszyniści muszą uważać na haltsygnały“.

„Kasjer jest jak Bóg — widzi tylko ręce, wyciągnięte do siebie“.

Podpisał się z zamaszystą zuchwałością i poleciał na górę do panny Ireny.
Skrzywiła się nieco na te kolejarskie aforyzmy, ale usilnie zapraszała, by został na kolacji, gdy naraz menażerja zawiadowcy podniosła taki wrzask, że chwycił za czapkę.
— Za nic w świecie, jeszcze mi życie miłe.
— To niech pan pozwoli do mnie… tam cicho.
— Dziękuję, ale za żadne skarby nie wejdę do tego strasznego pokoju.
— Dlaczego? Nie rozumiem!
Zaczęła gwałtownie szukać koło siebie binokli.
— Bo w tym pokoju zginął jeden z moich przyjaciół!
— Zginął! Czy być może? Ale ja nic o tem nie wiedziałam! — zabulgotała wystrachana.
— A przepadł nieszczęsny. Mieszkała kiedyś w tym pokoju siostra naczelnikowej.
— Moja kuzynka, nie rozumiem, jaki to ma związek!…
— Zaraz go pani zobaczy! A ciekawa była, jak wszystkie kolejarskie ablegry, i, naturalnie, codziennie wyglądała okienkiem na osobowe. Tak miło suszyć zęby do pasażerów! Pomocnikiem zawiadowcy był wtedy wyjątkowo przystojny chłopak, a że i panna była i owszem, też niczegowata, więc się zaczęło, jak zwykle: ona sypała perskie oczko, on zapuszczał żórawia, potem leciały uśmieszki, potem zrobiła się znajomość, potem były obiadki u zawiadowcy, potem kwiaty, potem spacery przy księżycu, wreszcie panieński pokoiczek i słodkie sam na sam, wreszcie coś… tego… I poszło takim ekstracugiem, aż przycapnęli chłopaczka i musiał się ożenić! Przepadł z kretesem! Wiec niech się pani nie dziwi, że obawiam się tego pokoju! — zakończył ze śmiechem.
Panna Irena znalazła wreszcie swoje binokle i, wcisnąwszy je na śpiczasty nos, spojrzała piorunująco i odeszła bez pożegnania.
Zrobiło mu się trochę głupio, poczuł bowiem że mocno przeholował.
— Ale na dłuższy czas będę miał od niej spokój!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w numeracji: brak rozdziału VI.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.