Miłość Sulamity/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Miłość Sulamity
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. Poturalski
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz Edmund Jezierski
Tytuł orygin. Суламифь
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Miał król Salomon winnice w Bal-Mamonie, na zachód od świątyni Molocha; na południowem stoczu Watn-El-Chaw; tu lubił król przebywać w samotności w godzinach wielkich rozmyślań. Drzewa granatu, oliwki i dzikie jabłonie na przemian z cedrami i cyprysami, otaczały ową winnicę z trzech stron góry, zaś od czwartej odgrodzoną była od drogi murem wysokim. I inne winnice roztaczające się dokoła również należały do króla, lecz nie oddawał ich król w arendę dozorcom swym taniej, niż każdą za tysiąc srebrników.
O świcie dopiero skończyła się w pałacu uczta przepyszna, jaką wydał król Izraelski na cześć posłów króla asyryjskiego, sławnego Tiglat-Pileazara. Pomimo znużenia nie mógł Salomon zasnąć tego rana. Ani wino ani likiery nie odurzyły tęgich głów asyryjskich i nie rozwiązały przebiegłych języków. Ale przenikliwy umysł mądrego króla już dawno odgadł ich plany i ze swej strony spętał gęstą siecią polityczną, w której uwikłał tych poważnych ludzi. W ten sposób Salomon zdoła utrzymać niezbędny sojusz z władcą Asyryi i jednocześnie gwoli wiernej przyjaźni z Chiramem Tyrskim, uratuje od rozdrapania jego królestwo, które dzięki nieprzeliczonym bogactwom ukrytym w piwnicach po ważkich ulicach o ciasnych domach już od dawna nęci chciwe spojrzenia władców Wschodu.
I oto o świcie rozkazał Salomon zanieść się na górę Wathn-El Chaw, pozostawić nosze daleko na drodze i teraz siedzi sam jeden na prostej ławce drewnianej ponad winnicą w cieniu drzew. Ma król prosty biały płaszcz narzucony na siebie, umocowany na prawem ramieniu i na lewym boku dwiema egipskiemi agrafami ze złota zielonego koloru w kształcie zwiniętych krokodyli — symbol boga Sembacha. Ręce nieruchomo leżą na kolanach, a oczy ocienione głęboką myślą, skierowane są na wschód, w stronę Morza Martwego, — tam, gdzie z poza okrągłego szczytu Anase, płomieniem bucha zorza poranna.
Poranny wietrzyk wieje od wschodu i roznosi aromat winnic kwitnących oraz lekki zapach rezedy i wina gotowanego.
Ciemne cyprysy poważnie kołyszą cienkimi konarami rozlewając woń smołowcową. Pospiesznie szemrzą do siebie zielono-srebrne liście oliwek.
Aż oto podnosi się Salomon i słucha. Miły kobiecy głos, jasny i czysty, rozlega się gdzieś w pobliżu za drzewami. Prosty, a czuły śpiew przelewa się niby dźwięczny plusk górskiego strumyka Rozkosz prostej melodyi wywołuje cichy uśmiech rozczulenia w oczach królewskich.
Coraz bliżej słuchać głos, coraz wyraźniej. Oto już jest tu, tuż obok za rozłożystymi cedrami, za ciemną zielenią.
Wtedy król ostrożnie rozchyla rękami gałęzie, przekrada się po cichu między ciernistemi krzakami i wchodzi na otwarte miejsce.

Przed nim za nizkim murowanym ogrodzeniem, ordynarnie złożonem z wielkich żółtych głazów wznosi się ku górze winnica. Dziewczyna w lekkiej niebieskiej szatce przechadza się między rzędami gałęzi, nachyla się nad czemś w dole, wyprostowywa się i znów śpiewa. Rude jej włosy palą się w słońcu.

Zima już przeszła, zrosił mię deszcz skory,
Kwitną już łąki zielenią się bory!
Czas już obcinać winnych macic pędy:
Już głos turkawek rozlega się wszędy!
Figa puściła na owoc zawiązki,
I pachną młode po sadach gałązki...[1]

Tak śpiewa dziewczyna, podwiązując winne gałęzie i powoli opuszcza się na dół coraz bliżej i bliżej ku ogrodzeniu, za którem stoi król. Jest sama jedna i nikt jej prócz króla nie widzi i nie słyszy; zapach rozkwitłej winnicy, radosna świeżość poranku i gorąca krew w sercu odurzają ją i oto momentalnie rodzą się i spływają z jej ust słowa piosenki naiwnej, słowa roznoszone przez wiatr i zapomniane na zawsze:

Pojmijcież, proszę, psotne liszki młode
Łakome na tę naszych gron jagodę!
Niech je kto przecież spędzi albo schwyta,
Bo oto nasza winnica rozkwita!

Tak oto zbliża się do samego ogrodzenia, i nie spostrzegając króla, zawraca w tył, poczem idzie lekko, włażąc na górę wzdłuż sąsiedniego rzędu gałęzi. Teraz już pieśń dźwięczy:

Słyszę miłego, jak mię zdała woła;
Skocze jak jeleń przez gór wonne zioła...
Przybiegł jak sarna, jako chyży jeleń
Stanął pod ścianą, skryty w sadu zieleń...

I nagle urywa i tak się zgina nad ziemią, że jej prawie nie widać wśród winnicy.
Wtedy Salomon odzywa się głosem miłym i łagodnym dla ucha:
— Ukaż mi dziewczę twarz twoją, pozwól mi jeszcze usłyszeć twój głos...
Ta prędko wyprostowuje się i odwraca twarzą do króla. W czasie tego zrywa się silny wiatr, trzepocze na niej lekką szatą i oblepia ją dokoła jej ciała i między nogami. I król przez chwilę, dopóki nie zdążyła stanąć plecami do wiatru, widzi jej ciało wysokie, kształtne, w całym rozkwicie trzynastu lat; widzi jej małe, krągłe i mocne piersi, od których materya promieniami rozbiega się wszerz i okrągły, niby czara, bruszek dziewiczy i głęboką linię, która rozdziela jej nogi z dołu do góry i tam się rozchodzi na dwoje, ku biodrom wypukłym.
— Albowiem głos twój jest słodki, a twarz przyjemna — mówi Salomon.
Dziewczyna podchodzi bliżej, spogląda na króla z zachwytem i trwogą. Niewypowiedzianie piękną jest jej smagła i jasna twarz. Ciężkie, gęste, ciemne rude włosy, w które wetknęła dwa kwiatki maku czerwonego, niezliczonymi zwojami pokrywają jej ramiona, spadając na plecy i lśniąc się, przeszyte słonecznymi promieniami niby purpura złota. Naszyjnik z jakichś czerwonych suchych jagód, niewinnie i delikatnie obwija po dwakroć jej ciemną, wysoką i cienką szyję.
— Nie spostrzegłam cię — odzywa się z czułością, a głos jej brzmi niby tony fletu. — Skądeś przyszedł?
— Takeś pięknie śpiewała, dziewczyno!
Ta zaś spuszcza oczy i ponsowieje, ale pod jej długiemi rzęsami i w kącikach ust drży uśmiech tajemny.
— Śpiewałaś o swym lubym. Jest on lekki jak sarna, jak młody jelonek górski. I piękny jest bardzo twój luby, wszak prawda, dziewczyno?
Ta śmieje się dźwięcznie i melodyjnie, jak gdyby srebrny grad spadał na złotą tacę.
— Nie mam kochanka. To tylko śpiewka taka. Nie znałam jeszcze kochanka.
Milczą przez chwilę, głęboko, bez uśmiechu, patrząc jedno na drugie.
Ptactwo głośno świergoce wśród drzew. Pierś dziewczyny faluje prędko pod nietrwałem płótnem.
— Nie wierzę ci, dziewczyno! Przecieżeś tak piękna...
— Chyba, że drwisz ze mnie, spojrzyj, jak jestem czarna...
Unosi ku górze swe małe czarne ręce, a wtedy szerokie rękawy szatki lekko obsuwają się na dół, ku plecom, obnażając łokcie dziewicze, o cienkich, delikatnych konturach.
Odzywa się żałośnie dziewczyna:
— Bracia moi rozgniewali się na mnie i postawili mię tu, abym strzegła winnicy i oto spójrz, jak opaliło mię słońce!
— O nie! Słońce uczyniło cię jeszcze piękniejszą, najcudowniejszą z niewiast. Otoś się roześmiała i ujrzałem zęby twe niby białe jagniątka, które wyszły z kąpieli i na żadnem z nich niema plamy. Lica twe niby połowy granitu, osłonięte puklami włosów. Usta twe purpurowe i rozkosz jest patrzeć na nie. A twoje włosy! — Czy wiesz, do czego podobne są włosy twoje? Czyś widziała kiedy, jak z gór Galaadu schodzi wieczorem trzoda owiec? Pokrywa ona całą górę od szczytu aż do podnóża, a w blasku zorzy i w pyle wydaje się tak sam o piękną i falistą jak kędziory twych swych włosów. Oczy twe głębokie jak dwa jeziora w Herobo, u wrót Batrabimu. O jakże piękna szyja twa prosta i kształtna, jako wieża Dawida.
— Jako wieża Dawida! — powtarza dziewczę w upojeniu.
— Tak, najpiękniejsza z niewiast! Tysiąc tarczy wisi na wieży Dawida, a wszystko to są wieże zwyciężonych dowódców. Więc też i moją tarczę zawieszam na twej wieży.
— O mów, mów jeszcze!
— A kiedy obróciłaś się poza siebie na me wołanie i powiał wiatr, to ujrzałem pod szatkami krągłe twe piersi i pomyślałem: Oto dwie maleńkie sarenki co pasą się między liliami. Stan twój podobny do palmy, a piersi twe do gron daktylowych...
Dziewczyna słabo wykrzykuje, zakrywa twarz dłońmi, a piersi łokciami i tak ponsowieje. że nawet uszy i szyja jej stają się purpurowe.
— A i biodra twoje widziałem! Są one tak kształtne jak waza drogocenna, dzieło mistrza artysty. Odejmijże swoje dłonie dziewczyno i Ukaż mi swoją twarz!
Ta posłusznie opuszcza ręce na dół, a wtedy słoneczna pozłota tryska z oczu Salomona, a oczarowując ją, odurza jej głowę oraz rozkosznym ciepłym dreszczem, przebiega po skórze.
— Powiedz mi, kto jesteś? — odzywa się zdumiona.
— Nie widziałam nigdy podobnego Tobie.
— Jestem pasterz, piękna dziewczyno. Pasam cudne trzody białych jagniątek w górach, kędy zielona trawa pstrzy się od narcyzów. Czy nie poszłabyś do mnie na moje pastwisko?
— Czyli doprawdy myślisz, że ci uwierzę? Twarz twoja nie jest zesmagana od wiatrów, ani ogorzała od słońca. A i ręce twe białe. Masz na sobie chiton tak kosztowny, że jedna klamerka jego warta jest płacy rocznej, jaką moi bracia wnoszą za naszą winnicę Adoniramowi, płatniczemu królewskiemu..
Przyszedłeś stąd z za ogrodzenia... Jesteś pewno jednym z ludzi, bliskich królowi. Zdaje mi się, żem Cię widziała pewnego razu w dzień wielkiej uroczystości, tak, pamiętam — biegłam za twym rydwanem...
— Zgadłaś dziewczyno. Przed tobą nie łatwo się ukryć. Nie byłabyś chyba dziewczyną od trzód pasterskich! Tak, jestem jednym ze świty królewskiej. Jestem głównym podczaszym. I widziałaś mnie, kiedym jechał w rydwanie Aminodawa w uroczysty dzień Paschy? Ale czemu tak stoisz zdala ode mnie? Przybliż się, siostro moja! Siądź oto tu na kamieniu ogrodzenia i opowiedz mi cośkolwiek o sobie. Powiedz mi imię twoje.
— Sulamit — szepcze dziewczyna.
— O cóż więc, Sulamito, zagniewali się na ciebie bracia twoi?
— Wstydzę się mówić ci o tem. Za otrzymane ze sprzedaży wina pieniądze, wysłali mię bracia do miasta, abym kupiła chleba i sera koziego. A ja...
— Zgubiłaś pewno pieniądze?
— Nie, jeszcze gorzej.
Nachyla ku niemu blisko swą głowę i szepcze:
— Oprócz chleba kupiłam jeszcze odrobinę, odrobinę tylko wonnego olejku różanego od Egipcyan w starem mieście.
— I ukryłaś to przed braćmi!
— Tak...
I dodaje tak, że ledwo słychać.
— Olejek różany tak pięknie pachnie!...
Król głaszcze łagodnie jej małą szorstką rękę.
— Musi ci się pewnie w winnicy nudzić samej?
— O nie! Pracuję, śpiewam... W południe przynoszą mi coś jeść, a wieczorem zastępuje mnie jeden z braci. Niekiedy kopią korzenie mandragory, podobne do maleńkich ludzi... Nabywają je od nas kupcy chaldejscy. Powiadają, że robią oni z nich napój nasenny. Powiedz, czy to prawda, że jagody mandragory pobudzają kochać?...
— Nie, Sulamito! W miłości podnietą jest tylko miłość. Powiedz, masz ty ojca lub matkę?
— Tylko matkę, ojciec umarł dwa lata temu. Bracia wszyscy są starsi odemnie i wszyscy z pierwszego małżeństwa, z drugiego zaś ja i siostra.
— A siostra twa tak samo jak i ty piękna?
— Siostrzyczka moja jeszcze mała, ma dopiero dziewięć lat.
Śmieje się król. Pociąga ku sobie lekko Sulamitę i szepcze do ucha:
— Dziewięć lat... więc jeszcze nie może mieć takiej piersi jak ty, takiej dumnej ognistej piersi!
Sulamit milczy ogarnięta wstydem i szczęściem. Oczy jej to błyszczą, to gasną, opromienione błogim uśmiechem.
Czuje król pod swą dłonią gwałtowne bicie jej serca.
— Zapach twych szatek upaja więcej niż myrra, niż nard — mówi dotykając gorącemi ustami jej uszu. A gdy oddychasz czuję woń z nozdrzy twych, niby zapach jabłoni. Siostro moja, oblubienico moja, zniewoliłaś me serce jednem spojrzeniem twych oczu, jednym sznurem pereł na twej szyi!
— O, nie patrz na mnie! — błaga Sulamit. — Niepokoją mnie twe oczy.. Ale sama przechyla w tył swą szyję i kładzie głowę na piersi Salomona. Wargi jej czerwienią się nad błyszczącemi zębami, a powieki drżą od bolesnej żądzy. Przywarł Salomon chciwie ku jej ustom wołającym. Czuje ogień jej ust i czuje rozkoszną wilgoć języka i cały płonie od żądzy tak niepowstrzymanej, jakiej nie zaznał jeszcze nigdy w życiu...
Tak mija chwila jedna, dwie chwile.
— Co czynisz ze mną? — słabo odzywa się Sulamit, przymykając oczy. Co czynisz ze mną!
Ale Salomon szepcze jej koło samych ust:
— Miód sycony kapie z ust twoich, niewiasto moja; miód i mleko spływa z pod języka twego... O, chodź ze mną co rychlej! Tu za ogrodzeniem panuje cień i chłód... Nikt nas nie ujrzy. Tam miękka ruń pod cedrami...
— Nie, nie, pozostaw mnie, nie chcę, nie chcę...
— Ty chcesz, Sulamito, ty chcesz... Siostro moja, oblubienico moja, chodź ze mną! Jakieś kroki rozlegają się w dole na drodze, za ogrodzeniem winnicy królewskiej, ale Salomon przytrzymuje za rękę przelęknioną dziewczynę.
Powiedz mi, gdzie mieszkasz? Dziś w nocy przyjdę do ciebie, — mówi spiesząc się.
— Nie, nie, nie.. Nie powiem ci tego, puść mnie, nie dowiesz się tego...
— Nie puszczę cię, Sulamito, dopóki nie powiesz... Wszak widzisz, że cię po żądam!
— Dobrze już, powiem... Ale naprzód obiecaj mi, że nie przyjdziesz tej nocy. Nie przychodź także i następnej nocy... i następnej po tej... Panie mój! Zaklinam cię przez sarny i przez leśne łanie, nie zatrważaj swej oblubienicy, dopóki sama nie zechce...
— Tak, obiecuję ci to... Lecz gdzie jest twój dom, Sulamito?
— Gdy po drodze do miasta przejdziesz przez Cedron po moście powyżej Siloam, to ujrzysz nasz dom w pobliżu źródła. Nie ma tam innych domów.
— A które będzie twe okno, Sulamito?
— Pocóż ci to wiedzieć, mój luby! O, nie patrz na mnie! Oczarowuje mnie twój wzrok... Nie całuj mnie, nie całuj mnie... O nie! o nie! Luby, całuj mnie jeszcze...
— Gdzież jest, twe okno, jedyna moja?
— Okno od południowej strony. Ach, nie powinnam ci tego mówić, małe wysokie okienko z kratą...
— I krata otwiera się z wewnątrz?
— Nie, jest to głuche okno. Ale za węgłem są drzwi, prowadzą one wprost do komnaty, w której śpię wespół z siostrą... Ale obiecałeś mi przecież! Siostra moja śpi czujnie. O, jakżeś ty piękny... Ale obiecałeś mi przecież! Salomon głaszcze lekko jej włosy i lica.
— Przyjdę do ciebie tej nocy — odzywa się stanowczo, o północy przyjdę. Tak ma być i tak będzie. Tak chcę.
— O luby!
— Nie. Będziesz czekała na mnie. Jeno się nie bój i ufaj mi. Nie przysporzę ci smutku. Dam ci tę rozkosz, wobec której wszystko na ziemi jest nicość. Teraz żegnaj. Bądź zdrowa. Słyszę, że szukają mnie.
— Bądź zdrów, luby mój... O nie, nie odchodź jeszcze. Powiedz mi chociaż twe imię, nie znam go.
Król przez chwilę jakby niezdecydowany opuszcza rzęsy, ale wnet je podnosi ku słońcu.
— imię moje jednakie z królewskiem. Zwę się Salomon. Bądź zdrowa... Kocham cię.







  1. Z „Ksiąg starego zakonu“, przekładania Jerzego Żuławskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Edmund Krüger.