Mieszczańskie wesele

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Mieszczańskie wesele
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Mieszczańskie wesele.

Właścicielem domku, przy ulicy Krupniczéj, gdzie mieszkałem za akademickich czasów, był niejaki Jan Kanty Zubczyński, którego wszyscy sąsiedzi i znajomi nazywali krótko Kantym; — pod tém imieniem znany był na całém przedmieściu. A poważany był wielce, — raz, jako człek uczciwy, powtóre, że miał własny młyn na Prądniku, a wreszcie, że był nie głupim, znał się na polityce i czytywał „Czas,“ który dostawał z trzeciéj ręki, od stróża z domu Towarzystwa naukowego, rozumie się zawsze o parę dni późniéj.
Téj żyłce pana Kantego do polityki zawdzięczałem, że bywał częstym gościem w mojéj izdebce od podwórza, szczególniéj gdy przy czytaniu natrafił na jakie geograficze, lub lingwistyczne trudności. Gdy np. nie mógł zrozumieć „chaotycznéj komplikacyi efemerycznych faktów,“ albo był w wątpliwości: za którą rogatką i w któréj stronie od Krakowa, a specyalnie od Krupniczéj ulicy, leży Meksyk, — to załgał się zwykle do mnie, niby pod pozorem obejrzenia sufitu, czy nań woda z rynny nie zacieka, lub z innego jakiego powodu, — a przy téj okazyi, zapuszczając się w gawędkę, powoli nieznacznie wyciągał ze mnie to, o czém chciał wiedzieć. Wieczorem zaś, na miodzie Robackiego, imponował panom majstrom i obywatelom swemi wiadomościami. Szczególniéj, jak się z boku dowiedziałem. urósł w opinii tego grona miodopijnych polityków, gdy jednego z nich, który był radcą i miał pretensyę do uczoności, zagadnął raz o klucz do Indyi wschodnich. Radca, jakkolwiek ślusarz z powołania, nigdy o takim kluczu nie słyszał, a byli i tacy, którzy i o Indyach nie wiele wiedzieli. Pan Kanty parę dni przed tem także nie wiele więcej wiedział od nich, ale po dłuższej ze mną konferencyi, gdym mu jeszcze na mapce wyspę Cejlon pokazał, która, według „Czasu,“ miała być owym kluczem, — jak zaczął panie prawić zgromadzonym o tym kluczu, -to gęby pootwierali z podziwu nad mądrością pana Kantego.
Owóż tedy, gdy jednego dnia po południu zapukał do mojej izdebki, byłem pewny, że znowu idzie zapytać się o jakie „prądy rewolucyjne.“ albo.. oktrojowane przymierza.“ Zdziwiło mię tylko, że był staranniej niż zwykle ubrany i ogolony — choć do niedzieli, dnia, w którym golił się zwykle-było jeszcze parę dni. I nie zaczynał jak zawsze od sufitu, lub pogody, ale usiadł. odsapnął i gładząc kolana rękami-odezwał się, patrząc w sęczek na podłodze:
— Ja tu, mospanie dobrodzieju, do pana akademika z prośbą.
— Czemże mogę służyć-rzekłem. siadając przy nim.
— A to bez długich gadań. moj Kiełbik idzie na własny chleb - poprostu na to mówiąc-żeni się.
— Kto taki?
— No mój Kiełbik Antek. Chłopakowi ledwie się zaczerniło pod nosem i mógłby jeszcze śmiało kilka lat poczekać, ale mu się trafia porządna obywatelska córka, nawet potrochu familiantka. bo z cukiernikami spokrewniona przez matkę; więc trzeba drzeć łyka, póki czas.
Nie rozumiałem jeszcze co to wszystko miało wspólnego ze mną i w milczeniu oczekiwałem dalszych objaśnień. Pan Kanty odchrząknąwszy parę razy, ciągnął dalej:
— Bierze, mospanie dobrodzieju, córkę piekarza z Długiej ulicy, -a że babka panny młodej starowina już okrutna i radaby jeszcze przed śmiercią wnuczkę do ślubu pobłogosławić, więc trzeba się śpieszyć z weseliskiem, bo starowina-nie trzeba panu mówić-lada chwila może nogi wyciągnąć. Zapowiedzi już wyszły na Piasku i u św. Floryana, a weselisko pojutrze. Owóż radby człowiek, żeby to się jakoś przyzwoicie i uczciwie odbyło — i dla tego prosiłbym pana akademika, czyby z łaski swojej nie podrużbował memu Kiełbikowi. Miał on sam przyjść prosić o to, bo tak się patrzy, ale że to nieś miał e i głupie jak cielę. więc ja, jako ojciec...
Tu powstał pan Kanty, żeby nadać więcej uroczystości i powagi swemu zaproszeniu.
Trudno się było wymówić. Miałem pewne zobowiązania względem mego gospodarza, szczególnie za zaległości czynszowe, o które nie upominał się bardzo natarczywie. Należało mu tę grzeczność w jaki sposób opłacić, gdy pieniędzmi na razie nie było można, zwłaszcza, że, jak przypuszczałem, nie pociągało to żadnych wydatków za sobą, — bo frak, którego nie miałem, był źle uważany w tych sferach, a prane rękawiczki i grube buty. byle tylko dobrze do glancu wytarte, odpowiadały całkiem wymaganiom obrzędu weselnego przy ulicy Długiej.
W sobotę tedy, jak było oznaczone, o godzinie dziewiątej z rana, wyruszyłem do mieszkania panny młodej, kierując się węchem za zapachem świeżego pieczywa. bo ani szyldu piekarskiego, ani żadnego zbiegowiska, zdradzającego uroczystość weselną, nie dostrzegłem na ulicy. I w samym domu piekarza ani śladu wesela; — gospodarz w omączonej czamarze i służba w zwyczajnych piekarskiemu stanowi negliżach, zajęci byli w sklepie i piekarni rachowaniem bułek rzucaniem ich do koszyków przekupek i służących.Słyszałem tylko głosy: ośmnaście, dwadzieścia. kopa, czterdzieści, sześć, -mnie dwanaście. mnie siedem i t. d., — ale o weselu ani słuchu. Dla przekonania się. czym się przypadkiem nie pomylił. otworzyłem na chybił trafił jakieś drzwi tuż za piekarnią i znalazłem się w ciemnej sionce po której macając, namacałem znowu inne drzwi-i otwarłem je. Kupa białego tarlatanu, para niezakrytych ramion, kilka głów, dużo kwiatów i strumień jasnych włosów uderzyły moje oczy w jednej chwili i to bardzo krótkiej; bo zaledwie uchyliłem drzwi, wnet dał się słyszeć krzyk kilkunastu sopranów najrozmaitszych odcieni: nie można! nie wolno! proszę zamknąć drzwi! cóż to znowu! etc. Cofnąłem się więc coprędzej dyskretnie do ciemnej sionki, a ztamtąd do głównej sieni, nie wiedząc co zrobić ze swoją figurą, gdy na szczęście pojawił się pan Kanty.
— Ha, ha, pan akademik już tutaj?
— Wszak pan mówiłeś, że o dziewiątej.
— No tak: ale to pan wiesz z temi babami, jak się zaczną guzdrać, to nie trzeba panu mówić. Pono i suknia jeszcze nie gotowa, to i do jedenastej zejdzie. Hej, Antek, czyście dali już znać księdzu. żeby zaczekał-spytał, zwracając się do jakiegoś blondyna z rumianą, świecącą twarzą, ubranego w czarne nowiutkie szaty i niebieski krawat w białe pręgi.- A to właśnie mój drągal, co się żeni. No, pokłońże się panu akademikowi, że tak grzeczny i nie odmówił drużbowania. Niech mu pan akademik wybaczy, bo choć chłop jak dąb. ale to głupie jeszcze -więcej we młynie się chował. jak między ludźmi. No. prosimy dalej.
Wziął mię pod rękę i chciał ciągnąć do drzwi naprzeciw piekarni.
— Jeżeli ślub dopiero za dwie godziny — odparłem — to może później.
— A cóżby to za moda była znowu, żebyśmy panu pozwolili z przed drzwi się wracać. — Gdzież znowu? Dwie godziny nie wieki przecie. Jest traktamencik jaki taki, to się zabawimy przyjemnie w kompanii i pogada się o polityce nieco. No, prosimy.
I otworzywszy drzwi, wpakował mię gwałtem do stancyi, świeżo widocznie wybielonej na uroczystość weselną, gdzie zastałem już kilka kumoszek i parę obywateli kleparskich, w towarzystwie do połowy wypróżnionych butelek wina i placka z serem na talerzu. Jakiś wyglądający z miny na majstra mularskiego miał ochotę wstać i zrobić mi miejsce przy stole; ale sąsiadka jego, gruba jejmość. z szyją udekorowaną kilkoma sznurami korali, przytrzymała go za połę i mruknęła półgłosem:
— Siadaj kum — cóż to? — Taki kum tu dobry gość, jak.,. drugi.
Tytuł akademika, wygłoszony z ostentacyą przez pana Kantego, nie usposobił jej wcale lepiej względem mnie; dopiero, gdy się dowiedziała. że to drużba, gdym delikatnie pogłaskał próżność jej tytułem „pani dobrodziejki,“ zmiękła jak wosk i sama napędziła kuma, fuknąwszy na niego:.
— A niechże kum wstaje, żeby sobie osoba siadła.Siadła tedy moja osoba przy pani powroźniczce; bo tę godność, jak się później’ dowiedziałem.. piastowała moja sąsiadka; pan Kanty umieścił się po drugiej stronie, powroźniczka przez wdzięczność za „panią dobrodziejkę“ wniosła zdrowie „pana akademika dobrodzieja“ i w dyskursie, który zawiązała ze mną o pogodzie, takeśmy się nawzajem częstować zaczęli panem dobrodziejem i panią dobrodziejką... i tytuł ten tak jakoś przypadł jej do smaku, wraz z moją ’osobą, że nie byłoby może końca rozmowie, gdyby jej nie był przerwał pan Kanty zapytaniem:
— A pan akademik słyszał o tem?
— O czem takiem?
— Że pono sam Napalion wybiera się do Meksiku.
— Nie czytałem nic o tem.
— No, w gazetach tego nie piszą jeszcze. bo to niby sekret, ale Jakób- wiesz pan, ten, co jest w akademii — mówił mi to za rzecz pewną. He, he, jeszcze się panie strasznych rzeczy doczekamy. Europa aż trzeszczy. wojna co ino nie buchnie, a jak się raz mospanie dobrodzieju zacznie, to z połowa ludzi wyginie i kamień, mospanie dobrodzieju, na kamieniu nie zostanie — i dopiero wtedy będzie ludziom lepiej na świecie!
— Oj, to to — przywtórzyło kilku obywateli i pociągnęli z lampeczek.
— Nie będzie, panie dobrodzieju, nijakich podatków, ciąngął dalej pan Kanty-nijakich kwaterunków, nijakich...
Tu przerwały panu Kantemu dalsze wróżby polityczne głosy z przeciwka, wśród których rozróżnić mogłem zaledwie dwa wyrazy: drużba, kwiaty.
— Co to? — zapytał Kanty, nasłuchując.
— Starszego druz by czekają — objaśnił jeden z obecnych.
— Czy nie pan dobrodziej jesteś starszym drużbą? — spytała mię łaskawa sąsiadka arcyuprzejmym tonem.
Nie umiałem odpowiedzieć jej na to pytanie, — nie widząc bowiem drugiego drużby, nie mogłem osądzić, czy byłem starszym od niego, czy młodszym; odrzekłem więc: nie wiem.
— Jakto pan nie wiesz? — spytał obrażony nieco pan Kanty — przecież ja pana na starszego drużbę prosiłem.Jest, jest tu starszy drużba-zawołał głośno, zwracając się do drzwi. — A idźże pan, bo tam pana kobiety potrzebują.
Czyniąc zadość owej potrzebie kobiet, wybiegłem co’ tchu do sieni, gdzie spotkałem, a raczej zderzyłem się z jakąś niepospolitych rozmiarów kościstą jejmością w białym czepku z żółtemi wstążkami i w tureckim szalu.
— Czy pan starszy drużba?-spytała, gdyśmy się odbili od siebie na przyzwoitą odległość.
— Tak, ja.
— A gdzież kwiaty?
— Jakie kwiaty?
— No kwiaty, bukiety, -to przecież do pana należy!
— Kiedy ja nie mam kwiatów.
— A to biegajże pan coprędzej po nie, bo już po dziesiątej. o raju, rety, kiedyż to wszystko będzie. Jeszcześ pan tu?!!
Krzyknęła baba na mnie tak energicznie, że ani wiem, kiedym się za bramą znalazł.
„A tom sobie dał z tem drużbowaniem — pomyślałem sobie. Teraz bukietu za byle co nie kupi“ — ale cóż było robić? Drapnąć nie wypadało. Łatwiej będzie później panu Kantemu ten wydatek z czynszu potrącić, ale teraz kwiaty być muszą — to darmo!
Na szczęście miałem znajomego ogrodnika. w Strzeleckim ogrodzie, który dał na kredyt koszyczek przeróżnego zielska i kwiatów i chłopca w dotatku, który to wszystko poniósł za mną za proste „Bóg zapłać.“ Była to jedyna moneta, jaką tego dnia mogłem szafować hojnie.
Kiedym dobiegł na Długą ulicę — zabłocony i zmęczony - ujrzałem przed piekarnią już kilku fiakrów; wewnątrz domu wrzało, jak w ulu - a przed bramą gawiedzi ulicznej było tyle, że przecisnąć się trudno.
— No, jedziemy, czy nie jedziemy do tego kościoła? — wołał z progu izby pan Kanty. — Guzdracie się!
— E, co też to kum mówi — zaprotestowała owa w tureckim szalu -my gotowe od świętej pamięci, tylko na drużbę czekamy od godziny.
— Idzie, idzie! — zawołało kilka głosów.
— A dajże pan prędzej.
Wyrwano mi niecierpliwie kwiaty z rąk i dwie drużki, jedną w szafirowej sukience, a druga wykrygowana blondynka w loczkach, jak strączki, na którą wołano: panno Józiu, -mając usta najeżone szpilkami. poczęły uwijać się między gośćmi i przypinać bukiety nie bez dotkliwego nieraz ukłócia, szczególniej gorsów panieńskich.
— No, jedźmy już, jedźmy-odezwał się ktoś z gości.
— Przepraszam honoru pańskiego — zaprotestował znowu szal turecki — ale my nie heretycy. komu pilno, niech se jedzie — a my bez błogosławieństwa nie pojedziemy.
— Prawda, prawda — błogosławieństwo!
— Babka czeka z błogosławieństwem...
— Chodźmy do babki!
Cały tłum ruszył i porwał mię ze sobą do malej stancyjki za piekarnią, gdzie była babka panny młodej.
Staruszka miała zgórą lat ośmdziesiąt i dotego od kilku lat zaniewidziała, a od paru miesięcy nie podnosiła się wcale z łóżka. Dziś wyjątkowo, ze względu na uroczystość, kazała się posadzić na łóżku. Ubrano ją w biały kaftanik pikowy i biały czepek. podwiązany białą chustką, nogi i kolana okryto kołdrą, a od ściany. dla podtrzymania chorej, dano parę poduszek. A że staruszka miała twarz bezkrwistą i oczy zamknięte i siedziała nieruchoma, z chudemi rękami na kołdrze owiniętemi w różaniec. więc robiła wrażenie figury wykutej z kamienia białego, albo istoty nie z tego świata. Wrażenie potęgował jeszcze zczerniały obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, co wisiał nad jej głową, ubrany w wianuszki uschniętego ziela, w różczkę palmową i gromnicę.
Widok ten na wszystkich musiał zrobić niezwykłe wrażenie, bo zrobiło się nagle tak cicho, jak w kościele przed Podniesieniem; a kiedy staruszka poruszyła rękami i szukała niemi głów nowożeńców klęczących przed nią, i dotknąwszy Ich poczęła szeptać niewyraźnie błogosławieństwo, z twarzą nieruchomą, bladą. jakby już kropelki krwi, ni życia w niej nie było - mimowoli wszyscyśmy poklękali.... mężczyzni poczęli na gwałt ucierać nosy w kolorowe chustki dla zamaskowania wzruszenia, a kobiety, począwszy od panny młodej, w głos się rozpłakały. Nie rozśmieje się pewnie czytelnik, gdy się przyznam, że i mnie zrobiło się na sercu miękko, a w oczach wilgotno — taka rzewna i przejmująca była ta scena błogosławieństwa. Staruszka, skończywszy swoje modlitwy i przeżegnawszy państwa młodych, zapadła znowu w dawną martwą nieruchomość, a my w milczeniu wysunęliśmy się do sieni. Tu dopiero zaczął się rwetes i harmider przy wsiadaniu do fiakrów, których było zamało, aby pomieścić mogły wszystkich gości weselnych.Tłoczono się więc. gdzie kto mógł i jak mógł, aby prędze] dostać się do kościoła. a że gęsty kapuśniaczek puścił si w tej chwili i na ulicy było błoto. więc jejmoście bez żenady materyalne suknie zakasały wgórę. a mężczyźni chustkami pookrywali kapelusze.
Nie chcąc się narażać na szturchańce. jakie przy tych operacyach i to jeszcze w takim tłoku były nieuniknione, zatrzymałem się w tyle, gdy naraz usłyszałem klarnetowy głosik tureckiego szala:
— A gdzież starszy drużba? — Gdzież drużba?
— Jestem, jestem.
— Gdzież się pan chowa? — Przecież drużbowie z panną młodą jechać muszą. A śpieszże się pan, panna młoda już w powozie — zakomenderowała rezolutna baba, a ja, przeciskając się przez ścieśnioną masę ludzi, z trudnością dostałem się do powozu, pomięty, jak nieszczęście. Tu dopiero odetchnąłem troszeczkę i miałem sposobność poznać drugiego drużbę, którym był jakiś urzędniczek z magistratu i przypatrzenia się pannie młodej, bo jej dotąd nie znałem wcale. Była to jasna blondynka, o jasnych rzęsach, a zapuchnięte od płaczu oczy robiły ją jeszcze mniej powabną; ale na mnie zrobiła dość sympatyczne wrażenie, bo przypominała trochę babkę, która tak poważnie zapisała się w mojej pamięci, a panu młodemu musiała się nawet wydawać bardzo piękną przez wzgląd, że była spokrewnioną z cukiernikami i że w posagu dostawała domek wraz z piekarnią.
Gdyśmy zajechali przed kościół św. Floryana, wyskoczyłem pierwszy z fiakra i, nie chcąc już być strofowanym za opieszałość i za niedbanie moich obowiązków przez właścicielkę tureckiego szala, podałem co tchu ramię pannie młodej, by poprowadzić ją do ołtarza, — ale widocznie w przeznaczeniu mojem tego dnia było, że nie mogłem dogodzić owej jejmości; bo zaledwie ruszyłem z miejsca, zastąpiła mi drogę i zawołała zgorszona:
— A to znowu co za moda? Przecież pan starszym drużbą?
— Podobno.
— A no, to po prawej stronie panny młodej, a nie po lewej — a potem, zwracając się do swego sąsiada, mruknęła. półgłosem:.
— A cóż też to za drużbę takiego dobrali sobie-Boże odpuść! Nie miałem nigdy w życiu pretensyi uchodzenia za wzór doskonałych drużbów, a jednak takie lekceważące odsądzanie mię od wszelkich zdolności drużbowania, uraziło trochę moję miłość własną i zepsuło mi humor tak dalece, że nawet szczebiotliwa panna Józia, w której towarzystwie wraz z drugim drużbą i drugą drużką wracaliśmy od ślubu, nie była w stanie rozgadać mię. Drużki stawiały horoskopy sobie i młodej parze z tego, jak się świece paliły, której pan młody przystąpił suknię, na którą panna młoda najpierwej ’się spojrzała, odchodząc od ołtarza; nawet kapuśniaczek, co się tłukł po szybach powozu, wciągnięto w zakres prognostyków i osądzono go jako szczęśliwą wróżbę dla małżonków. Ja nie wtrącałem się wcale do rozmowy, siedziałem jak mruk, a kiedy zajechaliśmy przed dom panny młodej, chciałem ukradkiem czmychnąć, do siebie. Ale cóż, kiedy trzeba było odprowadzić pannę Józefę z powozu, a potem pan Kanty zabrał mię na drugą stronę do męzkiego kółka na wino i cygarko.. gdzie mię przedstawiono prowincyałowi od księży Franciszkanów, który był zdawna przyjacielem domu i ślub dawał młodej parze. Ksiądz prowincyał zatrzymał mię przy sobie — tabaczką i dyskursem o konkordacie. Nie było sposobu wykręcić się, a kiedy wreszcie nadarzyła: się sposobność, pan. Kanty zbliżył się do nas i rzekł:
— No, panie drużba, teraz trzeba panu do kobiet, bo wnet podadzą śniadanie. Tak, tak, mospanie dobrodzieju — drużba, służba-jak to powiadają.
C0 prawda, to byłem przy apetycie; — te rozliczne emocye i lokomocye, trwające od czterech blizko godzin, wcale dobrze przysposobiły mój żołądek do przyjęcia jakiej cząstki tych półmisków; które zaczęto właśnie wynosić z piekarni tuż koło mego nosa. I nie zdawało mi się znowu tak ciężką służbą-spałaszowanie porządnej porcyi huzarskiej pieczeni, lub kawałka indyka. Poszedłem więc bez wielkiego przymusu do kobiet. które właśnie sadowiły się koło stołu, komplimentując się nawzajem i ustępując sobie miejsca, a zarazem pilnie bacząc na to, aby nie pozwolić ubliżyć swemu honorowi.
Kto nie bywał nigdy w domach naszego mieszczaństwa, szczególniej niższej warstwy, ten nie może mieć pojęcia.jak drażliwi są ci ludzie na najmniejsze uchybienia towarzyskich względów, jak pilnie przestrzegają honoru i praw swoich, nawet w takich drobnostkach, jak siadanie na kanapie, lub na stołkach. Jejmość, mająca pretensye do kanapy, obraziłaby się śmiertelnie, gdyby ją pominięto i posadzono inną, którą uważa za mniej godną od siebie.
Mnie to jednak nie wiele obchodziło, jak się babiny ceremoniowały i sadowiły, szlo mi tylko o to, aby jak najdalej być od mojej prześladowczyni w tureckim szalu, bym spokojnie mógł zjeść kawałek pieczeni, a potem nogi za pas i do domu. Usadowiłem się koło okna i tak szczęśliwie, że za sąsiadkę dostałem jakąś’ damę, która i ubraniem i całem zastosowaniem wyróżniała się od reszty towarzystwa.
Była to, jak się później dowiedziałem, żona sędziego apelacyjnego, a więc gruba figura, której się należało miejsce na kanapie, ale abdykowała z tego zaszczytu z taktem dobrze wychowanej kobiety. Była to wcale przystojna blondynka o rumianej twarzyczce z dołkami, oczach na niebiesko emaliowanych i drobnych ząbkach, które się często pokazywały w uśmiechu.Rad byłem z takiej sąsiadki, łatwej w rozmowie i wesołej, to też, nim jeszcze skończono obnosić szodon, sakramentalny’ napój przy weselnych uroczystościach w mieszczańskiej klasie, byliśmy ze sobą, jakbyśmy się już od roku znali. Dowiedziałem się, że niedawno poszła zamąż, że mieszkają przy ulicy Floryańskiej, że mąż nie miał czasu przyjść z nią na wesele, bo jest zajęty w biurze, ale po drugiej przyjdzie także. Przeszliśmy potem na pole obserwacyi towarzystwa, które dla niej było równie obce, jak i dla mnie, -robiliśmy uwagi więcej wesołe. niż złośliwe. Dopiero ogólna cisza, jaka zapanowała w gronie jejmości, siedzących koło stołu. przerwała naszę rozmowę. Zauważyłem, że sąsiadki nasze miały jakieś krzywe i niezadowolnione miny, półmiski stały nietknięte na stole, oglądano się na mnie i szeptano coś między sobą, ruszając ramionami. Widocznie na coś czekano. Wreszcie pojawiła się jakaś zasmolona służąca, wzięła półmisek i podała go jednej z niewiast, siedzących na kanapie. Ale turecki szal w tej chwili odezwał się:
— Ty patrz kuchni - rozumiesz - a nie wtrącaj się w to, co do ciebie nie należy. Ja tu nie w oberży, żeby mi byle kto usługiwał — ino na weselu.
— To do pana pije - rzekła półgłosem moja sąsiadka.
— Jakto do mnie?
— Bo to drużby obowiązek obsługiwać przy stole. Te panie czują się obrażone, że pan ich nie respektujesz.
— Ależ zmiłuj się pani, to oni mi może każą jeszcze na ostatku naczynia obmywać w kuchni?
— No, do tej ostateczności nie przyjdzie - rzekła śmiejąc się-ale od obsługiwania to się pan nie wywiniesz. Tu taki zwyczaj..
Teraz dopiero zrozumiałem, co znaczy owo: „odsłużę ci na weselu,” które nieraz w życiu tak bezmyślnie się powtarza, nieprzywiązując do tego żadnego znaczenia. Tu miało ono swoje dosadne znaczenie i nienapróżne pan Kanty mi zapowiadał, że drużba - to służba. Ha, cóż było robić? Widząc, że goście siedzieli koło stołu z krzywemi minami i żadna nie tknęła półmiska, chwyciłem jeden najbliżej mnie stojący i poniosłem prosto do tureckiego szala.
— A zkądże mnie ten honor? Przecież nie ja tu pierwsza, tylko ta pani — rzekła, wskazując na cukierniczkę o żółtej twarzy, która siedziała na kanapie w aksamitnej fioletowej mantyli. Zacząłem tedy od cukierniczki i obszedłem koleją wszytkie jejmoście i od każdej dostało mi się za tę grzeczność albo „pamdonóg.“ albo „ślicznie dziękuję panu dobrodziejowi,“ a jejmość w koralach posunęła wdzięczność swoję do tego stopnia,że powiedziała., całuję rączki panu akademikowi.“
— No, patrz pan, jakie zadowolenie zrobiłeś małą rzeczą — rzekła moja sąsiadka, gdym zmęczony wrócił do niej z wypróżnionym już prawie półmiskiem.
— Dobra mi mała rzecz, ja ręki nie czuję od umęczenia i jeżeli przyjdzie tak obnosić wszystkie półmiski, to jutro trzeba będzie chyba rękę na temblaku nosić. Gdzież się drugi drużba podział?
— On obsługuje panny i panów.
— A to przyjemna rzecz takie drużbowanie;. drugi raz pewnie mię nikt nie namówi na coś podobnego.
Rozśmiała się serdecznie z mojej nieszczęśliwej miny.
— A najgorsza- skarżyłem się dalej-ta baba w tureckim szalu. To heretyk jakiś.
— A, proszę się tak nie wyrażać o mojej opiekunce — rzekła na pół seryo, na pół żartem.
Wytrzeszczyłem na nią oczy zadziwione.
— Jakto — ta, ta kobieta o - pie - kunką pani?
— Więcej, bo mogę śmiało powiedzieć, że była mi drugą matką.
Rozmowę przerwało nam zbliżenie się jakiegoś poważnego jegomości, którego moja sąsiadka przywitała ożywionem spojrzeniem z dodatkiem przyjaznego uśmiechu.
— A! jesteś-odezwała się do niego, a w głosie czuć było ucieszenie się. — To właśnie mój mąż — a to pan!...
— Tu nastąpiło przedstawienie, po którem przybyły usadowił się obok mnie. Dalsza indagacya była niemożebną,a że mię paliła ciekawość, jaki stosunek może łączyć moję sąsiadkę, należącą wraz z mężem do inteligentniejszej sfery, z kobietą tak prostą i rubaszną, jak była moja prześladowczyni w tureckim szalu, więc, skoro tylko nadarzyła. się sposobność, wymknąłem się na drugą stronę do pana Kantego, aby się od niego coś bliższego dowiedzieć.
— A, mospanie dobrodzieju, to cała historya - rzekł zagadnięty przezemnie w tej materyi. — Bo trzeba panu akademikowi wiedzieć, że Maciejowa, choć dzisiaj szumi jedwabiami i w tureckim szalu chodzi, była sobie poprostu kucharką, zwyczajną kucharką na wsi, we dworze. gdzie jej mąż był karbowym.-musiało im tam dziać się nieźle -nie trzeba panu mówić — uciułali sobie trochę grosza i przenieśli się do Krakowa, gdzie zaczęli handlować solą i słoniną.Ona była baba obrótna. wygadana, on także umiał pilnować interesu-i w pai-ę lat dorobili się grosza. Potem jeszcze udało mu się parę razy wygrać na saskiej po kilka tysięcy i przyszedł do kamieniczki i gotóweczki. A tymczasem to państwo, u którego dawniej służyli, stracili z kretesem to, co mieli mospanie dobrodzieju. Nie trzeba panu mówić nieurodzaj pożary, a może i szumnie żyli, jak to zwyczajnie nasza szlachta, to i wioskę dyabli wzięli, trzeba było na bruku osiąść w mieście. Maciejowa chciała ich przytulić przy sobie, ale pańskie fumy mosterdzieju — jakże tu żyć na łasce sługi. Więc pchali biedę jak mogli, ale kiedy pomarli i sieroty zostały bez opieki, Maciejowa upomniała się o nie, że to do niej należy dbać o dzieci swoich państwa. Nikt jej nie zaprzeczał tego, bo pan akademik wie, jak to krewni, — jak ci dobrze, to krewny z każdego kąta do ciebie wyłazi — ledwie nie z pod nóg ci wyrastają, ale jak bieda- to jakby ich wymiótł do znaku. Tak też i tu, nikt się nie zgłosił po sieroty i Maciejowa zabrała, jak swoje. Dziewczynę dała na naukę do klastorzu św.Jędrzeja. a chłopca umieścił Maciej na wikt i stancyę u jakiegoś profesora przy ulicy Gołębiej, bo mówili: pańskie dzieci niech mają pańską edukacyę. Kosztowało to panie grube pieniądze. Jaki taki przyganiał im nawet takie zbytki. Ja sam, mospanie dobrodzieju, mówiłem: naco? poco? Chłopca do rzemiosła, a dziewczynę-niechby się poduczyła krawiecesysny albo białego szycia-to i dosyć dla sieroty.Dacie jej, powiadam, pańską ednkacyę, a jak nie będzie miała szlacheckiej fortuny, to się będzie i tak wiecznie poniewierała między ludźmi. Gadałem, co wiedziałem; ale Czort swoje, baba swoje — i pokazało się wkońcu, że miała dobre zdanie. Bo ledwie panna z klasztoru wyszła, trafił się porządny człowiek, urzędnik, panie, ze sądu. Maciejowie dali wyprawę jak się patrzy, nawet pono i coś grosza kapnęli, bowiem, że Maciej w tym jakoś czasie zaciągnął w banku pożyczkę na dom; to pewnikiem nie na co innego, tylko na wiano dla panny młodej.
— Ależ to nieocenieni ludzie — zawołałem z uniesieniem - i zostawiwszy pana Kantego, wróciłem co tchu do pryncypalnego stołu, a chwyciwszy najbliższy półmisek, poniosłem go prosto do pani Maciejowej. Widziałem ,że się jej to podobało, iż zaczynam poczuwać się do obowiązków, ale stosownie do etykiety, odesłała mię z półmiskiem najprzód do cukierniczki na kanapę, a sama wzięła dopiero wtedy, kiedy na nią kolej przyszła po starszeństwie i godności.
Chcąc wynagrodzić uchybienie moje względem powinności drużby i poznać trochę bliże] czcigodną panią Maciejowę, przysiadłem się do niej i zacząłem pogawędkę.Z początku szło twardo. bo babina. mając widać do mnie urazę, zbywała mię krótkiemi, choć grzecznemi odpowiedziami. Ale powoli, powoli, udało mi się, z pomocą powroźniczki, która właśnie obok siedziała i wyraźnie zaszczycała mię łaskawością swoją, wyciągnąć ją na rozmowę. Miałem i humor jakoś po temu-jakbym był po kilku kieliszkach wina, a prawdę mówiąc-nic nie piłem, tylko opowiadanie pana Kantego tak mię rozmarzyło. Puściłem tedy język jak kołowrót; jak zacznę kobietom dogadywać, sypać dykteryjki, żarciki, to aż płakały od wielkiego śmiechu;- powrożniczka trzęsła się od śmiechu, że aż korale dzwoniły na szyi, a pani Maciejowa to nurka dawała pod stół, to ręką zasłaniała sobie oczy i twarz i ciągle powtarzała: o rety, co też to pan akademik nie wygaduje! Byłem kontent, jakby mię kto na sto koni wsadził, widząc jak się kobiecina rozbawiła na dobre, a i niewiasty musiały być rade ze mnie, bo kiedy po jakimś czasie przyszedł pan Kanty z żarumienionem obliczem i ujrzawszy mię między kobietami-spytał:
— No, jakże się tu mospanie, mój pan akademik sprawuje? — to wszystkie chórem orzekły: że „można powiedzieć bardzo, bardzo — i potakiwały głowami pochwalnie. A potem powrożniczka wniosła znowu moje zdrowie, zdrowie pana akademika dobrodzieja! — drużby! — a wszystkie jejmoście. nie wyjmując głuchej cukierniczki na kanapie. umyślnie podniosły się z siedzeń i trąciły się ze mną i wypiły do kropelki.
Rozochocony takiem powodzeniem, zaprosiłem panią Maciejowę do poloneza. Podziękowała mi bardzo grzecznie za ten honor; ale mi wytłumaczyła, ze to byłoby przeciw zwyczajowi tańczyć z drużbą. kiedy jej się patrzy z ojcem panny młodej.
— Przy oczepinach. to znowu inna rzecz. Wtedy, jeżeli łaska pana akademika, to owszem.
Zgodziłem się na to i nie żal mi było czekać choćby do rana, byle mieć honor tańczyć z tureckim szalem, w którym się takie poczciwe serce chowało. Tymczasem posunąłem się do konsyliarzowej i poprosiłem ją w taniec.
— Jak widzę, to pan już na dobrej stopie z moją opiekunką. Nie maltretuje już pana?-spytała z uśmiechem.
— A niechby mię i zbeształa teraz, to nie miałbym urazy do niej. Takim. zacnym ludziom wiele wybaczyć można.
— Więc panu powiedziano o nas?
— Tak — mówiono mi.
— Prawda? zacni ludzie!
Tu tancerka moja. przechodząc koło jakiegoś mieszczanina, kiwnęła mu przyjaźnie głową i rzekła uprzejmie:
— Witamy — witamy...
— A, dobry wieczór, dobry wieczór — odrzekł, kłaniając się niezgrabnie i z pewną służalczą uniżonością,
— Cóż tak późno?
— Ha, trza było kramu pilnować.
— No, do poloneza — do poloneza — zachęcała go.
— Ha, jużcić trzebaby — poskrobał się po głowie i poszedł pod ścianę do kobiet.
— To jej mąż — rzekła mi konsyliarzowa.
— Czy taki dobry, jak żona?.
— Jeszcze miększy. Gdyby się nie bał swojej Urszu1ki, to ostatnią koszulę oddałby biednym. To też, jak ma wspomódz kogo, to w sekrecie, żeby się Urszulka nie dowiedziała. Mój brat, którego wysłali do Wiednia na politechnikę, często odbiera od niego takie sekretne przesyłki.
Obejrzałem się z respektem za panem Maciejem, który właśnie jakąś niepokaźną kobiecinę wyciągał z kąta do tańca. Chłopisko było niezdarne i grube; znać było w nim pochodzenie, mimo aksamitnej kamizelki i srebrnego łańcucha u zegarka. Twarz miał ordynaryjną, oczy małe, czoło nizkie i wąs krótko przystrzyżony, -podobno nawet czytać ani pisać nie umiał — jak mi później mój gospodarz ze zgorszeniem powiedział — a mimo to tak sympatycznie wyglądał, tak uczciwość jego przebijała przez te ordynaryjne rysy, że nadawała mu, przynajmniej w moich oczach, wyraz szlachetności. Byłbym go chętnie uściskał za to, co mi konsyliarz owa o nim powiedziała. I inni wydawali mi się jakoś tak dobrzy, że miałem ochotę wszystkich ściskać i całować. A „tańcowałem do upadłego polki i mazury z panienkami w perkalikowych sukienkach, o krótkich stanikach, pod któremi czułem jakieś cieplejsze i poczciwe sreduszka. Przy kolacyi, która była dobrze już po północy, biegałem z półmiskami od cukierniczki do mączniczki, od zubiarki do piekarki, jak rutynowany kelner, a po oczepinach, kiedym przetańczy! poloneza z moją panią Maciejową, cmoknęłem ją na podziękowanie w grubą rękę. Babina się zażenawała tym wyskokiem mojej grzeczności, -ale gdym powtórzył to razy kilka, oswoiła się jakoś i uściskała mię serdecznie, po matczynemu.
Od tego czasu, ile razy zdarzyło mi się przechodzić koło Sukiennic, zawsze oddawałem głęboki ukłon tej poczciwej kobiecie, stojącej w kramie w dużym fartuchu z nożem do krajania słoniny, a czasem, gdy nie było kupujących, zbliżałem się do kramu zagadać kilka słów, lub zażyć albanki z tabakierki pana Macieja.
Kiedy rozpoczęto restauracyę Sukiennic i wzięto się do burzenia kramów — Maciejowie zwinęli swój handel i poszli na „prywatne mieszkanie.“ Widywałem ich nieraz na plantacyach z dziećmi pani konsyliarzowéj; jego obładowanego zabawkami które kupował już nie w sekrecie przed Urszulką, a ją pomagającą piastunce powijać i okrywać najmłodsze dziecko w kołysce.
Na poczciwych ich twarzach jaśniał ów uśmiech. jaki daje zadowolenie i spokojne sumienie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.