Moja oficjalna żona/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział IV
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Dogoniłem ją na peronie. Szła spiesznie, otulając się futrem.
— Spieszno pani, widzę, pani Gaines, z domu Vanderbilt-Astor — rzekłem, pomagając jej czule wdziać futro.
Kroczyliśmy ku portalowi restauracji wśród tłoku współpodróżnych, popędzani do pośpiechu przez ostry, siekący wiatr rosyjski.
— Leci jak na skrzydłach, by co prędzej spotkać męża! — pomyślałem smutnie. Dziwnym zbiegiem okoliczności ta sama myśl, czyniła krok mój ociężalszym.
Przedsionek sali był jaskrawo oświetlony. W bramie stali bogato przybrani „dwornicy“ i portjerzy, gotowi do usług pasażerów pierwszej klasy, którzy pod tym gościnnym dachem spędzać zwykli dwie godziny, aż do odjazdu pociągu.
W pobliżu wejścia jęła się Helena rozglądać ciekawie, jakby szukając kogoś.
— Oczekuje męża! — pomyślałem.
W chwilę potem zbliżył się do niej mężczyzna, w stroju rosyjskiego mieszczanina. Ale widząc, że ją wiodę pod rękę, zawahał się, rzucił mi spojrzenie nieufne, szepnął parę słów po rosyjsku i zawrócił. Zauważyłem jednak, że z prawdziwą zręcznością kuglarza wsunął kartkę papieru w wyciągniętą dłoń towarzyszki mojej.
— Wiadomość od Dicka? — spytałem. — Więc zna pani, widzę język rosyjski?
— Parę słów! — szepnęła, przebiegając pismo oczyma. Za chwilę wstrząsnął nią dreszcz gwałtowny, co przypisałem chłodowi nocy, a może też wnętrznemu wzburzeniu.
— Złe wieści? — spytałem.
— Tak, od Dicka! — odparła, dzwoniąc zębami. — Zaprowadź mnie pan do sali. Tutaj jest strasznie zimno!
Zdumiony, wprowadziłem ją do przedsionka, gdzie wielki piec kaflowy wydzielał miłe ciepło. Chciałem ją umieścić przy nim, ale dreszcz ustał nagle, zanim jeszcze doszliśmy w obręb promieniowania. Za chwilę sprawiła mi nową niespodziankę, bo podszedłszy do biura spytała niedbale, wyraźnie i głośno, czy nadeszły listy dla pani Arturowej Lenox. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, rzekła spiesznie:
— Pokój na piętrze i kolacja na dwie osoby! — potem uśmiechnąwszy się do mnie, rzekła: — Tak będzie, sądzę, najlepiej! — wbiegła po schodach, ja zaś pospieszyłem za nią, by spytać, jakim sposobem pani Gaines może py­tać w Wilnie o listy skierowane do żony mojej.
Nadbiegł baczny kelner, otwierając drzwi wystawnego gabinetu. W Rosji każdy Amerykanin uważany jest za bogatego, to też do­staliśmy najlepszy apartament.
— Jaśnie pan rozkaże? — spytał, kłaniając się do samej ziemi.
— Najlepszą kolację, jaka może być podana zaraz.
Wręczył mi jadłospis i kartę win, a podczas gdym zamawiał, Helena rzuciła na fotel futro i czapeczkę.
Po wyjściu kelnera, zwróciłem się do zagadkowej towarzyszki, pytając dość surowo:
— Co panią skłoniło, by pytać tutaj o listy do mojej żony?
— Czyż to uczyniłam...? — rzekła niepewnie.
— Więc pani zapomniała już?
— Być może iż tak uczyniłam... — odparła zdejmując nerwowo rękawiczki. — Byłam tak zaskoczona i przerażona wiadomością od męża, którą mi doręczył jeden z podwładnych jego, że w pierwszej chwili nie wiedziałam co czynię.
— Złe wiadomości od męża? — spytałem z pewnym żalem, gdyż mimo niewidzenia go od lat dwudziestu, nie zapomniałem dawnego kolegi — przyjaciela.
— Pst! Nie tak głośno! — szepnęła. — Tutaj pan uchodzisz za niego. Proszę się przysunąć bliżej! — potem nagle wykrzyknęła z podnieceniem: — To straszne! To straszne!
— Co jest straszne? — spytałem szeptem, siadając blisko niej na kanapie.
Piękne, ciemne oczy patrzyły na mnie przez mgłę łez, a pełna pierś falowała gwałtownie pod jedwabiem bluzki. Ataki nerwowe pięknych kobiet wzruszały zawsze żołnierskie serce moje.
— On...on... pojechał do Petersburga! — jęknęła. — Wyjechał tam wczoraj w interesach. Jestem tutaj sama zupełnie! Cóż mam czynić, panie Arturze? Na miłość boską co czynić?
Łzy rzuciły się z jej oczu.
— Pozwól pani, że człowiek kulturalny i doświadczony pospieszy jej z pomocą.
— Niech pana Bóg błogosławi! — wykrzyknęła bez tchu, cisnąc się do mnie tak, że uczułem bicie jej serca, a wonne włosy spoczęły na mojem ramieniu. Jęła szlochać gwałtownie.
— Nie płakać, nie płakać! — szepnąłem zrozpaczony. — Co pomyśli kelner?
Ataki nerwowe kobiet, chociaż urocze, wprawiają mnie w zakłopotanie.
— Nie mogłam się powstrzymać, — odparła także szeptem — o jakże dobrym jesteś, Arturze! Gdy pan odjedziesz, zostanę tu bez paszportu... Rzeczy nadane do Petersburga... będzie śledztwo... może nastąpić aresztowanie, a nawet na pana może paść po­dejrzenie. Słyszałeś pan co Petrof mówił o fałszywych paszportach... ach Boże... w jakiż kłopot wprowadziła nas oboje na­iwność moja... A te straszne dzienniki... Dick dowie się o wszystkiem...
Drżenie, które ją na myśl tę opanowało, udzieliło się i mnie także. Jeśliby sprawa została podjętą przez dzienniki, nie uszłoby to niezawodnie także uwagi żony mojej!
— Cóż mam czynić? — wyrzekała, dygocąc ze strachu.
— Co czynić? — odparłem przepojony nagłem natchnieniem. — Co czynić? Musimy jechać dalej do Petersburga i odnaleźć Dicka.
— Oczywiście! — przystała. — Jak jestem dziecinna, że mi to zaraz nie przyszło do głowy. Mam przecież bilet! O jakżeż pan bezinteresowny, mądry, szlachetny i rozważny, Arturze!
Potem, westchnąwszy z zadowoleniem złożyła, niby znużony gołąbek, uroczą główkę na mojem ramieniu, ja zaś objąłem ją w przy­stępie bezsensownego zachwytu.
— Proszę się opanować, droga pani, i nie płakać w ten sposób! — powiedziałem pocieszająco. — Zaraz kelner przyniesie herbatę.
Pod wrażeniem tych słów nabrała otuchy, a spostrzegłszy, żem ją objął, zarumieniła się, mimo to jednak wykrzykując radośnie:
— Plan pański jest wyśmienity! W ciągu dwudziestu godzin staniemy w Petersburgu. Zawieziesz mnie pan do „Hôtel de l’ Europe“, odszukamy Dicka i opowiemy mu przygodę naszą. Jakże to będzie wesołe! O, jesteś pan moim aniołem opiekuńczym!
Rzekłszy to, zaczęło niewinne stworzenie tańczyć po pokoju, aż do chwili gdy kelner przyniósł lukulusową wprost kolację, na którą Helena rzuciła się z dziecięcym apetytem, który mnie ucieszył, bowiem wywnioskowałem stąd, że ufa memu doświadczeniu i wierzy w dobry wynik sprawy naszej.
Podczas kiedy jadła, gwarzyła i śmiała się, jąłem roztrząsać coraz jaśniej stojące mi w my­śli trudności naszego położenia. To też straciłem apetyt i odsunąwszy potrawy, zacząłem pić, coraz to małomówniejszy i bardziej ponury.
Gdy kelner odszedł, rzekła z dąsem:
— Nie wyglądasz pan zgoła na zadowolonego z powodu, że będziesz mnie miał w opiece przez kilka godzin jeszcze.
— Tak nie jest! — odparłem. — Ale co będzie potem? Proszę sobie wyobrazić, że Weleccy, oczekujący na dworcu, zobaczą panią ze mną. Wielki Boże! Wszakże zawiadomiłem telegraficznie córkę, że przyjeżdżam. Może się ona także zjawić przy pociągu! Czy sądzi pani, że nie będzie wiedziała, iż pani nie jest jej matką, choćby wszyscy urzędnicy kolejowi zaprzysięgli to.
— Córka pańska przebywa w Rjazaniu? — spytała.
— Tak jest.
— Pan zaś telegrafowałeś dziś z Ejdkun?
— Tak.
— W takim razie jest wprost niepodobieństwem, by córka pańska przybyła jutro na czas do Petersburga.
— Mówi pani zbyt stanowczo jak na osobę, która nie zna Rosji.
— Znam ją dostatecznie, by to twierdzić! — wykrzyknęła gwałtownie, potem zaś dodała innym tonem, pełnym wahania: — Wiem równie dobrze, iż pan żałujesz udzielonej mi pomocy.
— O nie! — odparłem, wyjęknąwszy zresztą zaraz: — O Boże! Nasz fałszywy paszport
Pobladła bardzo i rzekła żałośliwie:
— Chcesz mnie pan tu zostawić samą... ty, Arturze!
Mówiąc to podeszła do mnie chwiejnie, chwyciła rękę i jęła gładzić bez słowa, ale tak zna­cząco, że czułem się dumny, niby Indjanin ze świeżego skalpu.
— Przenigdy! — wykrzyknąłem. — Naiwne dziecko, wspominam tylko te trudności, by osobie, jak pani niedoświadczonej, pokazać wszystkie otaczające nas pułapki, które znam dobrze i skłonić do ostrożności.
— Do ostrożności? — odparła niemal poważnie. — Proszę się nie bać, będę wcieleniem ostrożności! — potem dodała z ożywieniem: — Muszę żądać stanowczo, byś dzisiaj nie pił już wina, drogi mężu. Jeśli to uczynisz, roz­wiodę się z tobą, szkaradniku!
Powiedziała to, podnosząc uroczyście, a ostrzegawczo palec i świdrując mnie oczyma bardziej oszałamiającemi, niż szampan, który pociągałem zwolna. Oczywiście, zapomniałem o wszelkich troskach i zakończyliśmy nader wesoło i raźnie naszą nocną biesiadę.
Tykot zegara na kominku przypomniał, że czas mija, zadzwoniłem na kelnera, rzuciłem kilka rubli gnącemu się w ukłonach człowieczkowi, a pani Gaines podała mi w milczeniu portfelik swój.
— Poco? — spytałem zdziwiony.
— Na moje wydatki! — odparła żywo. — Żona Dicka Gaines płaci sama za siebie.
— Ale żona pułkownika Lenox? — zauważyłem.
— Chce także zapłacić! — szepnęła. — Proszę, nie odmawiaj pan! Sytuacja moja powoduje i tak dość zawikłań, nie chcę się tedy rumienić, ile razy pan dobywa swój portfel. Proszę bardzo... jeśli nie wszystko... to co najmniej po połowie.
Rzekłszy to, wcisnęła mi w rękę plik banknotów, dodając:
— Tak, teraz będę mogła z czystem sumieniem prosić o śniadanie na jutro rano.
Potem wstaliśmy, by odejść.
— Czy pan istotnie tak nieszczęśliwy w Wilnie, że nie możesz się ze mną rozstać? — spytała pupilka moja z uśmiechem, potem zaś rzekła ostrzegawczo, a drwiąco: — Nie, nie, kelner patrzy! Jak na rzeczywistego mał­żonka jesteś pan zbyt czuły!
Zbyt pochopnie podawałem jej futro, co nie miało nic wspólnego z małżeńską obojętnością.
Za chwilę sprowadziłem Helenę ze schodów, krocząc środkiem próżnujących gapiów, ku wyjściu. Gdyśmy mijali biuro, zawołał funkcjonarjusz:
— Przepraszam najmocniej, panie pułkowniku! Może zechce pan łaskawie zapisać się tu i pokazać paszport swój. Czysta for­malność! — dodał z szacunkiem. — Ale wymagają tego przepisy.
Oczywiście, nie było innego wyjścia jak zapisać w księdze hotelowej: Artur Lenox z małżonką... Był to dalszy, straszny dowód obciążający, na wypadek, gdyby rzeczywista żona zobaczyła ten zapisek.
Na to wezwanie, ścisnęła pani Gaines silniej ramię moje, gdy zaś zapisałem nas, wykrzyknęła:
— Ach, te paszporty! Musieliśmy nasz pokazywać tyle razy, że niedługo podrze się napewno.
Potem zawisła na ramieniu mojem czule przytulona i wyszliśmy w ciemną noc ku pociągowi.
— Drżę zawsze — szeptała — ile razy ktoś wspomni o paszporcie. Jesteś pan najbardziej kochany, najlepszy człowiek w świecie, nazbyt dobry dla takiego jak ja, niedoświadczonego głupiątka.
Na ten komplement nie odpowiedziałem nic, chociaż był dla mnie pełen znaczenia, a tylko pokręciłem wąsa, który był kruczej czarności, dzięki pewnej metodzie orjentalnej, którą mi zwierzył Ali Khan, fryzjer w Aleksandrji, w czasie kiedy służyłem w armji Khediwa.
Za chwilę doszliśmy do pociągu, wsiedli, a pani Gaines opadła na poduszki z westchnieniem ulgi. Przeżycia wileńskie nadwerężyły widocznie jej nerwy.
Spojrzenie na zegarek przekonało mnie, że mamy jeszcze kwadrans do odjazdu, ponieważ zaś chłodny powiew nocny płynął ku He­lenie, zamknąłem drzwi przedziału, pomagając potem z usłużną czułością zdjąć czapeczkę i futro.
— Jakżeś pan dobry... ach, tak jestem zmęczona!
— Co mogę jeszcze uczynić dla pani? — spytałem, gdy wyczerpana leżała bez ruchu na poduszkach.
— Moje pantofle... — szepnęła, ja zaś wyjąłem za chwilę z jej torebki podręcznej dwa maleńkie przedmioty, noszące tę nazwę, i obejrzałem je z podziwem. Były zrobione z pozłocistego lakieru w wykwintnym guście francuskim.
Potem uklęknąwszy u podziwienia godnych nóżek, tak małych, że mogły się pomieścić w tych pantofelkach, z rycerską usłużnością ancien regime'u, z czego byłem dumny potrosze, rozsznurowałem wysokie buciki polskie. Zrazu broniąc się zlekka, pozwoliła na to po chwili i włożyłem jej powabne pantofelki. Przy tej sposobności zobaczyłem z podziwem czarujące kostki, obciągnięte łyskliwym jedwabiem per­łowego koloru. Krew mi uderzyła do głowy i śmiejąc się głupkowato, zawołałem:
— Cóżby powiedział Dick Gaines!
W tej chwili jednak przeklęte pukanie do drzwi położyło nagle kres chwilowemu szaleństwu memu.
Gdym otwarł drzwi, Helena podskoczyła, patrząc trwożnie, jak ścigana przez myśliwych sarenka. W progu stanął konduktor, z czapką w rękach.
— Proszę bardzo o przebaczenie, jaśnie pana, ale muszę prosić o wielką łaskę. W pociągu znajduje się księżna Palicyn i siostrze­nica jej z Warszawy. Państwo macie jedyny przedział salonowy. Czyby jaśnie pani nie była łaskawa podzielić go z temi damami, a jaśnie pan zająłby łóżko w przedziale sąsiednim.
Rozwścieklony, miałem już krzyknąć, by wszyscy djabli wzięli księżnę Palicyn, gdy towarzyszka moja powiedziała, uśmiechnięta, z ulgą widoczną:
— Oczywiście, bardzo chętnie!
Podczas gdy uszczęśliwiony konduktor wycofywał się, Helena spojrzała ze śmiechem na mą rozczarowaną twarz, szepcząc:
— Mój drogi, zacny Arturze! Rozumiesz chyba, jak dalece jest to dla nas korzystne. Towarzyszy podróży tak dostojnych dam jak księżna Palicyn nikt nie będzie śmiał pytać o stanowisko i paszport.
Konduktor wrócił i przeniósł niewielki mój pakunek podręczny do przedziału sąsiedniego na dwie osoby, gdzie wsiadł właśnie jakiś pan. Celem zachowania pozorów zostawiłem Helenie moje romanse francuskie i trochę drobiazgów.
Obie księżne wsiadły. Widocznie powiedział im konduktor o naszej uprzejmej gotowości, gdyż jęły zaraz dziękować Helenie w rodowitym języku.
Pani Gaines, znowu ożywiona i swobodna, powiedziała po francusku:
— Przepraszam bardzo, ale nie umiem po rosyjsku!
Wytworna dama zaczęła natychmiast w języku francuskim dziękować towarzyszce mojej, a także i mnie, na co odpowiedziałem tak uprzej­mie, jak na to pozwalała wnętrzna wściekłość. Jednocześnie zauważyłem, że moja staromodna grzeczność, oraz żołnierskie zachowanie się uczyniły wrażenie na niej, oraz na uroczej towarzyszce księżnej. Starsza z dam była piękną, budzącą szacunek postacią, młodsza, około ośmnastoletnia, posiadała świeżość dziecięcą niemal i ów swoisty, przedziwny powab, tak często spotykany u Rosjanek.
— Pan jest Amerykanin? — spytała starsza dama.
Skłoniłem się potakująco.
— A pani łaskawa także?
Helena skinęła głową z uśmiechem.
— Opuszczę cię teraz! — szepnąłem jej, mając minę tak ponurą, że się zaśmiała. Ale zaraz, żałując okrucieństwa swego, zbliżyła się ze słowami:
— Drogi, kochany Arturze, nie bądźże tak zły... Dobranoc!
— Dobranoc! — odparłem chrypliwie, zaraz atoli ogarnęła mnie pokusa i uświadamiając sobie stan rzeczy, wycisnąłem gorący pocałunek na jej ustach, które, zda się, drgnęły pod mojemi wąsami. Zarumieniła się, a rumieniec ten nabrał jeszcze głębszego odcienia, gdy księżna rzekła coś po rosyjsku do siostrzenicy, na co ta ostatnia odpowiedziała cichym śmiechem.
Przeszedłem do drugiego przedziału i zapadłem, oszołomiony pocałunkiem, który mi palił jeszcze wargi, w głębokie rozmarzenie, z którego mnie zbudziło nagle pytanie, wyrażone dobrze po angielsku, jednakże akcen­tem napoły niemieckim, napoły rosyjskim:
— Pan, zda się, Amerykanin?
Słowa te wyrzekł mój nowy towarzysz podróży, pucołowaty, niski człowieczek o teutońskich rysach twarzy, małych, tatarskich, przenikliwych oczkach, francuskiej bródce i barbarzyńskim wprost zaroście.
Był ubrany dobrze, choć niepozornie i mimo jakichś lat czterdziestu pięciu, czy pięćdziesięciu miał wygląd starszego znacznie, skutkiem niebieskawych okularów podróżnych, przysłania­jących mu oczy.
Główną jego cechą był głos miękki, melodyjny, przymilny.
Odpowiedziałem uprzejmie na pytanie, dodając z właściwą rodakom moim skromnością, że jako oficer służyłem w armji Stanów Zjednoczonych i innych jeszcze wojskach.
— Widzę, że jesteś pan w wielkiej przyjaźni z księżną Palicyn! — zauważył tonem lekkiej zazdrości. — Wy, Amerykanie, macie wszędzie w Europie entrée.
Urażony potrosze tą wzmianką, chciałem tego pana utrzymać w przyzwoitych granicach i rzekłem:
— Przybyłem tu w odwiedziny do Weleckich. Córka moja była żoną młodszego brata Konstantego, Bazyla, bohatera z pod Plewny, który potem zmarł w Japonji.
— Ach, jesteś pan tedy krewnym Weleckich!
Ton jego świadczył, że nabrał dla mnie znacznego szacunku, słysząc wzmiankę o jednej z najstarszych i najarystokratyczniejszych ro­dzin rosyjskich.
— Wy, Amerykanie, jesteście narodem wielkim! — oświadczył, potem zaś zasypał mnie mnóstwem ciekawych, ale bardzo sprytnie obmyślanych pytań na temat ojczyzny mojej, tak że paląc dobre cygara rozmawialiśmy żywo, poufnie niemal. Opowiadałem mu swe przygody wojenne z Indjanami i wzbudziłem w wy­sokim stopniu jego zdumienie, dając kilka anegdot z prywatnego życia młodych nowo­jorczyków, którzy bawili niedawno w Petersburgu.
Gdym potem chciał położyć się powiedział towarzysz mój:
— Możliwe, że mi wypadnie opuścić pociąg, zanim się pan zbudzi, pułkowniku. Jeślibym mógł służyć czemś, proszę uprzejmie zażądać pomocy mojej.
Rzekłszy to, wręczył mi bilet wizytowy, który zawierał dwa tylko słowa:


BARON FRIEDRICH




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.