Moja oficjalna żona/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział XIV
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Sił mi zbrakło niemal skutkiem przeżyć fizycznych i duchowych tej niezwykłej nocy.
Ponieważ jednak posiadam przedziwną elastyczność ciała i umysłu, starczyło kilka koniaków i zimna kąpiel, by mnie orzeźwić. Przebrałem się, gotów znowu stawić czoło trudnościom i zawikłaniom dnia bieżącego.
Podczas śniadania układałem plan postępowania. Był nader prosty. Gdy tylko Helena będzie mogła podjąć podróż musiałem ją wywieźć z Rosji.
Nie śmiałem jechać sam, bowiem żona moja zachorowała tak publicznie, że zostawiając ją samą, wznieciłbym niewątpliwie podejrzenie.
Gdym zajrzał do mojej chorej, spała, ale był to sen wyczerpania, nie zaś odrętwienie opjumowe. Patrząc na bladą, piękną kobietę, powiedziałem sobie, tracąc odwagę, że jest oczywiście zbyt słaba, by dziś opuścić łożko, ale nazajutrz trzeba było koniecznie jechać, gdyż dłuższy pobyt równał się szaleństwu.
Niedługo napłynęło dużo osobistych i pisemnych zapytań o stan zdrowia damy, której piękność i czar wzbudziły podziw wszystkich na balu wczorajszym.
Pośród pierwszych gości był Konstanty z żoną, którzy opuścili bal przed mazurką jeszcze i dziś dopiero dowiedzieli się o zachorzeniu żony mojej, wraz z nimi przybyła także księżna Palicyn.
Wszystkim przybywającym mówiłem, że żona moja cierpi na nieszkodliwą wadę serca, że wysiliła się tańcem, ale nazajutrz, kiedy zamierzamy wyjechać, przyjdzie do siebie najzupełniej. Niestety, w tej chwili jest jeszcze nazbyt wyczerpana, by przyjmować wizyty.
Gdy pierwsza partja gości odeszła, powstrzymałem innych zapowiadając w biurze hotelu, że nie przyjmujemy nikogo.
Potem pojechałem co prędzej do poselstwa amerykańskiego, by zapytać o listy, uświadomiwszy sobie niebezpieczeństwo dnia każdego pobytu w Petersburgu. Mogły nadejść listy od żony z Paryża, a córka, przyjechawszy wbrew zakazowi, zdradziłaby mnie straszliwie.
Ale w poselstwie oddano mi tylko krótki list Małgosi, użalający się, że nie chcę zezwolić jej przybyć podczas pobytu mego w Petersburgu, przyrzekała atoli czekać dalszych wiadomości.
Wobec tego tedy, że bezpośrednie niebezpieczeństwo odkrycia oddaliło się znowu, z lżejszem sercem wróciłem do hotelu. Przechodząc obok biura, napotkałem barona Friedricha, który wykrzyknął przyjaźnie:
— Właśnie dowiadywałem się, drogi pułkowniku, o stan zdrowia żony pańskiej i rad jestem, że zaszło znaczne polepszenie, chociaż jeszcze nie może jechać.
— Nie! — odrzekłem. — Wyjedziemy jutro dopiero!
— Wprost do Paryża? — podkreślił żar­tobliwie nazwę miasta, co mnie przeraziło wielce.
— Cóżby to mogło znaczyć? — pytałem sam siebie, idąc po schodach, ale zaraz przypisałem to nerwom moim.
Rzuciwszy się na sofę, otwarłem oczy do­piero późno popołudniu. Przepysznie! Sen dodał mi sił nowych i pozwolił zabić ośm go­dzin czekania.
Jakże się miała pacjentka moja? Zapukałem i wszedłem na ciche wezwanie.
— Mam właśnie zamiar zamówić jedzenie, moja droga — rzekłem — i dobrzeby było gdybyś mi zechciała dotrzymać towarzystwa.
Potrząsnęła smutnie głową.
— Proszę się namyślić! — wykrzyknąłem z objawami troskliwości, która mi nie była zgoła w głowie. — Biedny, oficjalny mężulek jest tak bardzo opuszczony!
Spróbowałem pogładzić jej policzki, ale rzuciła mi spojrzenie zabójcze, wołając:
— Nikczemniku!
Zasiadłem tedy sam do posiłku, gdym jednak właśnie uczuł się w doskonałym nastroju przy deserze — bardzo trudną rzeczą jest nadwyrężyć apetyt mój — zapukano do drzwi. Sądząc, że to kelner, zawołałem: proszę. Niestety, ku wielkiej żałości mojej, wszedł major Sasza Welecki, wykrzykując namiętnie:
— Byłem już cztery razy i za każdym razem mówiono mi, że kuzyneczka nie przyjmuje. Ale jestem zbyt zatroskany, by się dać odpędzić. Jakże się miewa? — wybuchnął. — Wiem że lepiej, czyż ozdrowiała już zupełnie? Czy czuje dość sił, by przyjąć kogoś tak oddanego jak ja?
Chciałem właśnie odpowiedzieć, że nie, gdy nagle, ku wielkiemu zdumieniu, Helena otwarła drzwi i weszła. Stawiała, coprawda, niepewne i małe kroczki, ale była przedziwnie świeża i powabna w swym szlafroczku.
— Głos przyjaciela brzmi tak mile, drogi Saszo, że musiałam ulec pokusie posłuchania cię zbliska.
Zanim zdołałem zerwać się od stołu, rywal mój otoczył ją ramieniem i zawiódł troskliwie i czule do fotela. Na ten widok, postanowiwszy odegrać rolę męża, rzekłem:
— Dobrze, droga moja. Możesz rozmawiać z kuzynem przez minut dziesięć, ale nie dłużej. Sam Sasza widzi chyba, że nie masz dość sił na dłużej.
Potem zagłębiłem się pozornie w czytanie dziennika.
Nie mogłem zrozumieć o czem mówili, gdyż gwardzista przysunął blisko swe krzesło do fotela chorej. Ale rozmowa ta musiała im się wydawać wielce interesującą, gdyż kiedy spojrzawszy na zegarek, powiedziałem: — Czas minął! — dostrzegłem chęć buntu w oczach damy, a wściekłość w spojrzeniu oficera.
— Jako mąż twój i lekarz, muszę przytem obstawać! — rzekłem łagodnie, czując wyższość swoją.
Sasza nie mógł mi wziąć za złe troskliwości o żonę, a Helena musiała to znosić, nie chcąc się zdradzić. Wstawszy tedy spokojnie, odprowadziłem ją przemocą do sypialni mimo próśb i dąsów, oraz gniewu Saszy, mówiąc czule:
— Jutro, gdy sił nabierzesz, droga moja, będziesz mogła dłużej gwarzyć z kuzynkiem.
Potem zamknąłem drzwi, stając twarzą w twarz z rywalem, który gryzł wąsy z pasji.
— Cóż za tyran z ciebie, pułkowniku! — powiedział.
— I ty byłbyś tyranem, kochany majorze, mając tak piękną żoneczkę! — odrzekłem.
Potem zadzwoniłem o herbatę i zakąski dla mojej chorej, która, zda się, zamierzała pójść do łóżka.
Sasza był zmuszony odejść, ja zaś pomyślałem, że dobrze jest być czasem choćby oficjalnym małżonkiem. Gdy przyniesiono kawę, zaniosłem sam tacę pupilce mojej, która wyczerpana krótką rozmową siedziała rozparta na sofie. Na widok jedzenia potrząsnęła głową.
— Musi pani jeść — nalegałem — chcąc nabrać do jutrzejszej podróży sił...
— Których mnie pozbawił pański, szkaradny napój! — wykrzyknęła tonem oburzenia, spozierając gniewnie.
— Uczyniłem to, by ratować życie.
— By ratować... jego... życie, — wybuchnęła — jego życie, które miałam w ręku i mogłam w jednej chwili zniweczyć, uwalniając od tyrana Rosję, mszcząc gnębionych i prześladowanych.
— Droga Heleno, — zauważyłem swobodnie — mówisz, jak Polka, lub Żydówka!
— Jestem jednem i drugiem! — zawołała, ku memu zdziwieniu.
— Co?
— Tak! — powtórzyła. — Polką po ojcu, Żydówką po matce.
Potem rzekła nieco spokojniejszym tonem:
— Nie chcę byś pan sądził fałszywie zgoła, iż mam serce morderczyni. Posłuchaj tedy.
Posmutniała, a oczy jej nabrały wyrazu wzbudzającego współczucie. Mówiła drżącemi usty:
— Ojciec mój był szlachcicem polskim, z tych sfer, jakie wytępić usiłował tyran, którego chciałam wczoraj zgładzić, podobnie jak zniweczył ojczyznę moją, Polskę. Matka była Żydówką, córką warszawskiego bankiera, ale mimo różnicy stanu i rasy, rodzice kochali się bardzo. Po ślubie, rząd rosyjski, skorzystawszy z tego pozoru, skreślił nazwisko ojca z listy szlacheckiej i ogłosił małżeństwo za nieważne, tak że zostałam dzieckiem nielegalnem. W czasie powstania roku 1863 ojciec walczył w sze­regach powstańczych, a po ich rozproszeniu ukrył się. Matka nie chciała zdradzić jego schroniska. Za to... za to... słuchajże tępy Amerykaninie... została skazana na knuty i zsyłkę na Sybir, dokąd nie dotarła, coprawda, woląc zadać sobie śmierć w drodze, miast zostać łupem kozackim. Ojciec, dzięki Bogu, nie dowiedział się o tych strasznych krzywdach ukochanej kobiety, gdyż został rozsiekany w podpalonej wiosce, tegoż dnia, gdy osmagano matkę publicznie na rynku Warszawy. Z wyrazu twarzy pańskiej widzę, że nie dowie­rzasz, by miano postąpić z kobietą w sposób tak potwornie okrutny. Przeczytaj pan tedy dzieje Polski tych lat, a przekonasz się, że tak traktowano nietylko moich rodziców, ale naród cały.
Byłam wówczas małem jeszcze dzieckiem i to mnie ocaliło. Rodzina matki mojej jest zamożna. Jeden z wujów zabrał mnie do Ameryki, skąd po latach, wróciłam dla dokoń­czenia wykształcenia do Austrji. Tu opowiedziano mi dzieje rodziców. Dlaczegóżbym tedy miała czuć litość teraz, gdy naród mój jest znowu wystawiony na ucisk, rabunek oraz wygnanie nago niemal z domu i ojczyzny? Ręka pańska powstrzymała wyrok Opatrzności, dlatego że drżałeś o własne, marne życie. Tego panu nie przebaczę nigdy!
— Heleno, na Boga! — wykrzyknąłem. — Nie może mnie pani chyba nienawidzić z powodu naturalnego instynktu samozachowawczego!
— Zastosuj go pan teraz, by nas oboje wydobyć z Rosji! — powiedziała urągliwie. — Na wypadek, gdyby się dowiedziano o zajściu tej nocy, czeka mnie los równie straszny, jak matkę moją, tylko wszystko odbędzie się tajemnie, gdyż rząd rosyjski wyciągnął z obrzydzenia i przestrachu całego kulturalnego świata tę naukę, że tajemne knutowanie spełnia ten sam cel, co publiczne. Zaś pański los, mój rycerski Arturku...
— Nie potrzebuje pani zajmować się losem moim, — przerwałem, czując dreszcz strachu — jutro wyjeżdżamy.
— Oczywiście, będzie to najlepsze dla nas obojga. Przysposobię się na czas. Nie znajdę już, oczywiście, drugiej sposobności... ach czemużeś mi pan przeszkodził!
Łamała ręce, łkając rozpacznie.
— Jużby nie żył w tej chwili! — żar męczeński zatlił znowu w jej oczach. Potem, zwrócona do mnie, krzyknęła wzgardliwie: — Precz! Nie waż mi się pokazywać ty, duszo służalcza, która boisz się ponieść śmierć za wolność!
Gdy kobieta popadnie w nastrój taki, najlepiej zostawić ją samą, by się w nim delektowała. Wyszedłem tedy, włóczyłem się po ulicach, kupiłem więcej jeszcze proszków, wróciłem o północy, kazałem się zbudzić o ósmej i wziąwszy jeden tylko proszek, zapomniałem o położeniu swojem.
Wstawszy nazajutrz wcześnie, zastałem już Helenę przy śniadaniu, wesołą, rozmowną i uro­czą. Zapominając, zda się całkiem, że była spiskowczynią, zawołała:
— Pozwól mi nacieszyć się memi kwiatkami!
Gestem wskazała znaczną ilość wonnych pozdrowień pożegnalnych, wśród których było jedno z biletem wizytowym Saszy.
— Biedny chłopiec — rzekła z powabnym uśmiechem — prosił, bym mu pozwoliła pożegnać się na dworcu, ale zabroniłam, z obawy, że go to nazbyt wzruszy.
Nie odpowiedziałem, zajęty przygotowaniami do odjazdu, kufry Heleny były niemal w zupełności spakowane. Dla zamknięcia ich przyjęła moją pomoc, nie będąc i dziś jeszcze dość silną.
O dwunastej pojechaliśmy na dworzec warszawski, docierając tam wpół godziny. Mnóstwo pojazdów, ruch żywy i rozgwar głosów wszystko to ożywiło mnie, tak że uśmiechałem się radośnie na myśl, iż nie spotkam już ba­rona Friedricha. Przepychałem się przez tłum do kasy, a dobiwszy tu, poprosiłem urzędnika niemieckiego o dwa bilety do Berlina, przez Ejdkuny.
— Jaki numer paszportu? — zapytał spiesznie.
— Numer 7287.
Spojrzawszy na leżącą przed nim listę, przetarł okulary (wszyscy, zda się, Niemcy w Rosji noszą okulary) rzekł mi:
— Zachodzi widocznie jakieś nieporozumienie. Mam rozkaz nie wydawać biletów na numer 7287.
— O... o... — jęknąłem, dodając z rozpaczą: — Ależ ten paszport numer 7287 został wystawiony przed dwoma, zaledwo dniami. Musiał się pan pomylić... numer 7... 2... 8... 7...
— Tak właśnie. Jest to jakieś zapewne nieporozumienie, narazie jednak nie mogę panu wydać biletów jazdy na ten paszport. Zwróć się pan, proszę do biura policji... Następny!
Ostatnie słowo skierowane było do grubej Niemki z dwojgiem dzieci, stojącej tuż za mną.
Bóg jeden wie, jak zdołałem wrócić nie padając do Heleny. Tam, gdzie zawsze biło serce, leżał jakiś głaz lodowy, a nogi nie do­tykały podjazdu, wybrukowanego cegłami. Nie zadała mi pytania, tylko twarz jej pobladła narówni z moją i tak samo zdrętwiała.
— Chodź pan ze mną! — szepnęła, wyprowadzając mnie z tłumu. — Mówmy cicho. Pewnie jesteśmy już śledzeni. Nie wydano panu biletów?
— Tak! Cóż teraz czynić?
— Trzeba zachowywać się tak, jakbyśmy mieli pewność, że jest to tylko pomyłka. Idź pan i za­żądaj raz jeszcze biletów. Albo nie, ja to zrobię.
Podeszła do kasy i spostrzegłem, że wypaliła kasjerowi kazanie, od którego rozwarł szeroko niebieskie oczy. Potem, wróciła, szepcąc:
— Odeślij pan rzeczy nasze do hotelu. Musimy udawać, że jesteśmy oburzeni niesmaczną omyłką urzędnika kolejowego.
Kazałem przynieść nasze pakunki, skinąłem na pojazd i rzekłem chrypliwie:
— Hotel de l’Europe.
Potem wsadziłem Helenę i odjechaliśmy.
— Nie miałaś pani chyba nadziei otrzymania biletów? — szepnąłem.
— Oczywiście, — odparła swobodnie — ale wszystkich szpiegów wokoło kasy doprowadziłam do mniemania, że tylko przez omyłkę odmówiono nam.
— Sądzi pani tedy, że najlepiej wracać do hotelu? — spytałem ogarnięty szaleńczą obawą, że nagle wyskoczy z powozu i skryje się ze mną, lub beze mnie, w jakiejś jamie nihilistycznej.
— Oczywiście! Gdzież mamy wracać? Jeśli jesteśmy podejrzani, nie ujdziemy i tak szpiegom, jeśli nie, to pozór niewinności jest naszym atutem.
— Sądzi pani istotnie, że tylko przez po­myłkę nie wydano nam biletów? — spytałem ożywiony nagłą nadzieją, którą atoli zaraz zniweczyła jej odpowiedź.
— Nie! — rzekła z rozbłysłemi oczyma, w których widniał jakiś obraz mglisty i straszny zarazem, chociaż wargi jej nie drżały już. — Nie, myślę, że pułapka zamknęła się zpowrotem i że oznacza to... śmierć. Arturze, przebacz mi, żem pana zniweczyła!
Padła mi w ramiona, ale odeszła mnie ochota całowania. Jakże szybko gaśnie namiętność, gdy się czuje nad sobą rękę śmierci!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.