Moja oficjalna żona/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Richard Henry Savage
Tytuł Moja oficjalna żona
Podtytuł Rozdział XV
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. My Official Wife
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.

Tuż przed przyjazdem do hotelu, opanowawszy się, rzekła nagle:
— By odegrać rolę naszą, musimy być weseli, beztroscy i zgoła nie rozczarowani.
Po przybyciu, ująwszy pod ramię towarzyszkę, poszedłem do biura, mówiąc pogodnie:
— Nie pozbędziecie się nas panowie tak łatwo!
— A więc jaśnie państwo nie odjechali? — rzekł sekretarz, odkładając pióro.
— Zaszło jakieś głupie nieporozumienie z naszym paszportem — powiedziałem — i z tego powodu wstrzymamy możliwie odjazd na jeden, lub dwa dni jeszcze. Może to i lepiej, zresztą, gdyż żona nie ma dość sił do długiej podróży. Wezmę ten sam apartament.
Z wielkiem zdumieniem zauważyłem, że człowiek ten, dotąd niemal służalczo ugrzeczniony, stał się nagle gniewny i przerażony.
— Proszę przebaczyć, panie pułkowniku, szczerość moją! — powiedział. — Nie mogę jednak przyjąć kogoś z paszportem nie w porządku. Rozporządzenie policji zabrania tego stanowczo.
— Nie w porządku? — wykrzyknąłem z udanem oburzeniem. — Jeśli pan kwestjonujesz paszport mój, proszę wezwać przyjaciela mego, barona Friedricha. Sądzę, że jego gwarancja będzie dostateczną?
— W zupełności! — odrzekł funkcjonarjusz. — Przepraszam bardzo za stawiane trudności, ale przepisy policji są bardzo surowe.
Napisałem krótki list do wszechpotężnego przyjaciela, prosząc, by jak najspieszniej przy­był do hotelu.
Wróciwszy do Heleny, ująłem ją pod ramię i opowiedziałem, co zaszło.
— Bardzo to było rozsądne, żeś pan zaraz wysłał list do barona — rzekła — to nas czyni wyższymi ponad wszelkie wątpliwości.
Wpół godziny potem wpadł baron Friedrich, pozdrawiając nas zagadkowym uśmiechem.
— Ach, drogi pułkowniku! — wykrzyknął z niesłychaną uprzejmością. — Łaskawa pani nie odzyskała widocznie tyle sił, by odjechać w południe?
Gdym mu powiedział, że za okazaniem paszportu odmówiono mi wydania biletów, rozwarł oczy z podziwem, zbyt wielkim nawet, jak mi się wydało.
— Ach! To jakaś omyłka głupiego urzędnika kolejowego! — powiedział. — Taki paszport przechodzi przez mnóstwo rąk, a jedna pomyłka tamuje całą sprawę. Drogi pułkowniku, nie troszcz się pan i pozwól biurokratyzmowi na dzień, lub dwa dni zwłoki, a wszystko będzie w porządku. Tymczasem pielęgnuj pan należycie piękną żoneczkę swoją, może lepiej nawet, że jeszcze zostanie przez czas pewien.
— Tak, — powiedziała Helena z dąsem — ale nie chcą nas wpuścić za tym paszportem do naszego mieszkania poprzedniego.
— Co? — wykrzyknął mały, tłusty człowieczek, pełen oburzenia i podszedłszy do sekretarza, zbeształ go, jak to jest możliwe tylko w Rosji i Turcji.
— Służ, psie jakiś, dobrze przyjaciołom moim, służ im bardzo dobrze! Niema dla nich nic zbyt dobrego w tym hotelu! — Potem zwró­cony ku nam, powiedział: — Drogi pułkowniku, racz wybaczyć, ale mam dużo zajęcia. Zabawcie państwo jeszcze dzień, lub dwa w Petersburgu. Zaprowadź pan żonę do opery i spędźcie państwo wesoło wieczór dzisiejszy! Bon jour! — pożegnał się jak najuprzejmiej, całując kilka razy rękę Heleny.
Zostawszy sam na sam w mieszkaniu, szepnąłem jej:
— Czy sądzi pani, że ma podejrzenie?
— Obawiam się! — odrzekła. — Był zbyt jakoś zdziwiony! — potem szepnęła mi w ucho nagle: — Ktoby mógł, zdaniem pańskiem, spowodować jego niedowierzanie względem mnie?
Odparłem, że nie wiem, ale uznałem za stosowne opowiedzieć jej moje nocne spotkanie Mlle de Launay.
— Nie myślę, by to miało jakiś związek! — odrzekła. — Ta dziewczyna jest poprostu zazdrosna o Saszę, podobnie zresztą jak i pan... o tego Moskala? — roześmiała się, dodając: — Może przyda mi się jeszcze na coś ta panna Eugenja! — potem zaczęła rozpakowywać rzeczy.
Wpół godziny potem wpadli Sasza i księżna Palicyn.
— Byłem przy pociągu! — wykrzyknął oficer. — Chciałem was pożegnać, ale Bogu dzięki dowiedziałem się, żeście nie odjechali...
— A teraz, — przerwała mu księżna — proszę, bądźcie państwo razem z nami w teatrze Michajłowskim. Trochę rozrywki zrobi dobrze obojgu, nie wyglądacie bowiem zbyt wesoło.
— O, nie! — odparłem. — Pielęgniarstwo nie oddziaływa na mnie korzystnie.
— A rola chorej nie jest specjalnością moją! — dodała Helena z uśmiechem.
— A więc zgoda! Przybędziecie! — zawołał Sasza. — Nie przyjmuję odmowy od krewnych.
Zgodziłem się, gdyż wszystko było lepsze, niż oczekiwanie nieuniknionego ciosu.
Odeszli, a ja gdyby nie nerwy moje, mógłbym się czuć szczęśliwy, coprawda, w sposób brzydki i niedozwolony, gdyż Helena, przed dwoma jeszcze dniami tak zimna i odpychająca wobec mnie, Helena, która wczoraj oświad­czyła, że mnie nienawidzi, stała się teraz łagodną i czułą. Raz po raz podchodziła, prosząc, bym przebaczył, że zniweczyła życie moje, ale prośby te nie mogły uspokoić wzburzonych nerwów, to też dreszcze mną wstrząsały, podczas gdym przebaczał.
— Udam się do poselstwa zapytać o listy! — powiedziałem, czując że wszystko łatwiej mi znieść, niż bezczynność. — Wrócę na czas, by panią zawieźć do teatru.
Miałem już wyjść, gdy mnie przywołała, szepcąc:
— Proszę o rewolwer, zabrany mi przedwczoraj w nocy.
Bez słowa wręczyłem jej broń. Oczy potwierdziły nieme pytanie moje. Nie chciała dać się wziąć żywą.
W poselstwie nie zastałem listu od żony, co było dziwne, gdyż właśnie powinien był nadejść. Potem pojechałem do Jacht Klubu, gdzie pośród innych spotkałem Borysa Weleckiego. Spożyliśmy razem drugie śniadanie, on zaś, dowiedziawszy się w ciągu rozmowy, że zostajemy jeszcze przez dzień, lub dwa w Petersburgu, z powodu niedomagania żony, wykrzyknął z iście marynarską gościn­nością:
— Biorę cię tedy, kuzynie, za słowo! Przyjedźcie państwo oboje jutro rano do Kronsztadu celem obejrzenia mego okrętu i fortów.
Nie mogłem, oczywiście, przyjąć zaproszenia, nie zasięgnąwszy zdania Heleny i powiedziałem mu to.
— Słusznie! Spotkamy się więc tutaj po teatrze i otrzymam odpowiedź.
Przyrzekłszy mu to, wróciłem do hotelu. Helena już ubrana, miała na policzkach nalot różowy, który mi się po raz pierwszy wydał nie całkiem naturalny.
Spytałem bez tchu niemal:
— Co się stało?
— Nic przez ciąg pańskiej nieobecności. Tak bywa zawsze przed katastrofą. Im cichszą jest tajna policja, tem groźniejszy chce zadać cios. Między nami mówiąc, baron Friedrich czeka jeszcze na coś, na dowód ostateczny, za­nim się odważy położyć na nas rękę.
Powiedziałem o zaproszeniu Weleckiego, dodając:
— Możemy tak, czy inaczej używać wolności, jak długo jeszcze trwa.
— Wdziej pan frak, jak tymczasem namyślę się.
Poszedłszy do sypialni, zająłem się ubieraniem, gdy nagle z saloniku rozbrzmiał lekki okrzyk Heleny, w tonie zdało mi się, radosnym. Zajrzałem ostrożnie przez uchylone drzwi. Czytała rosyjski dziennik, zajęta w tej chwili studjowaniem listy okrętowej.
Gdym wrócił do niej, lśnił w jej oczach, jak mi się wydało, promień nowej nadziei. Uprzej­mie przyjęła me ramię, ja zaś prowadząc ją do powozu, spytałem:
— Co pani postanowiła w sprawie zaproszenia do Kronsztadu?
— Proszę przyjąć bezwarunkowo. Jutro, wczesnym rankiem pojedziemy tam łodzią parową.
W dziesięć minut potem patrzyliśmy z loży pierwszego piętra na sztukę „Giroflé Girofla“, dawaną przez zespół francuski, świeżo przybyły z Paryża.
Twarz primadonny, cieszącej się ogromnem powodzeniem była mi, jakby, znaną.
Niedługo potem przyłączyła się do nas księżna Palicyn, wraz z nieuniknionym Saszą. Trzymał w ręku dwa piękne bukieciki, z których jeden, z bladych róż „La France“ podał księżnie, drugi zaś, ze śnieżno białych kwiatów i pąków, żonie mojej. Helena pochyliła się, z nadmierną, jakby ciekawością nad kwiatami, ja zaś żarty zazdrością spostrzegłem, że tkwi wśród nich liścik.
W tej właśnie chwili zahuczał teatr oklaskami. Postanowiłem, że liściku tego Helena nie przeczyta, jąłem bić z zapałem oklaski po­rwany entuzjazmem ogółu, wykrzykując brawa głośniej, niż każdy Rosjanin w sali. Potem, nibyto, nie mogąc się opanować, chwyciłem bukiet z kolan żony i cisnąłem na scenę, pod stopy divy. Zaraz jednak przyszedłem do siebie i jąłem ze skruchą przepraszać za mój postępek Helenę, która mi rzucała spojrzenia łyskliwe, atoli ani w połowie tak groźne jak major z głębi loży.
Niedługo potem, w chwili kiedy Sasza rozmawiał właśnie z księżną, szepnęła mi Helena:
— Zwróć mi pan ten bukiet, jest w nim list.
— Billet doux od niego? — oburzyłem się. — Przenigdy!
Pobladłszy śmiertelnie, powtórzyła szeptem:
— Zwróć mi pan ten list, jeśli ci życie miłe! — a w oczach jej wyczytałem, że mówi serjo.
Za chwilę, przeprosiwszy towarzystwo, wyszedłem z loży, dumając w jaki sposób dokonać zlecenia. Przypomniałem sobie, że czasu mego dawniejszego pobytu w Paryżu ta primadonna śpiewała po różnych variété i że mnie z nią łączyły przyjazne stosunki. Spojrzenie na afiszstarczyło, by upewnić mnie o tem.
Niezwłocznie poszedłem za kulisy, posłałem jej bilet wizytowy i zostałem wprowadzony do śpiewaczki, która mnie przywitała słowami.
— Drogi pułkowniku! Mam tylko chwilkę czasu dla pana, ale serdecznie dziękuję za łaskawą pamięć.
— Rzuciłem pani bukiet! — powiedziałem.
— O tak! Przez pamięć dawnych, słodkich czasów... Ty, niedobry człowieku!
— W bukiecie tkwi liścik, nie dla pani przeznaczony.
— Nie dla mnie? — wykrzyknęła gniewnie. — Dla kogóż więc? Dla nędznej Serafiny, która nie umie tańczyć, lub zuchwałej Georgette, która się ośmiela śpiewać ze mną, chociaż umie tylko krakać?
— Nie, liścik ten jest przeznaczony dla żony mojej! — powiedziałem, odbierając jej bukiet. — Proszę zatrzymać kwiaty, chcę tylko mieć list.
— By się zemścić? — wykrzyknęła ze śmiechem. — Ha, ha... pojedynek, mój dzielny pułkowniku?
— Wątpię. Jutro, lub pojutrze wyjeżdżam do Paryża.
— To się doskonale składa! — oświadczyła. — Tej zimy będę śpiewała w różnych variété, więc znajdziesz pan sposobność rzucania mi bukietów! Do widzenia! — gdy mi wręczała liścik, a spojrzenie jej padło na adres, rzuciła mi od ust całusa. — Tak, tak, żoneczka jest niegrzeczna! Ten Sasza, to naprawdę djabeł wcielony! — powiedziawszy to, zrobiła grymas taki, że zebrała mnie ochota skręcić jej kark.
Czyż miałem przeczytać list, trzymany w ręku? Tak! Wszakże Helena powiedziała, że od jego treści zawisło bezpieczeństwo moje. Przy świetle kinkietu otworzyłem list, ale treść jego nie pouczyła mnie niczego. Było tam tylko... Jutro o siódmej wieczór...
W drodze powrotnej wręczyłem Helenie kartkę, ona zaś rzuciwszy na nią okiem, odetchnęła z ulgą, szepcąc zresztą tylko:
— Bardzo dobrze!
U progu naszego mieszkania, rzekła głośno:
— Myślę, mój drogi Arturze, że nie będziesz dziś miłym towarzyszem. Jedź tedy lepiej do Jacht-Klubu i powiedz Borysowi, że przyjmujemy zaproszenie jego. Wesołej zabawy!
— A pani? — szepnąłem, widząc, że się chce pozbyć mnie.
— Im mniej pan wiesz o tem co czynię, tem lepiej dla bezpieczeństwa pańskiego! — odrzekła cicho.
W klubie, uszczęśliwiłem Borysa pomyślną wiadomością i ułożyliśmy, iż oboje przyjedziemy do Kronsztadu poranną łodzią parową.
Potem spróbowałem bakarata, ale krzyżyki wyglądały jak miecze katowskie, a roześmiane figury robiły szyderczy grymas barona Friedricha. Przestałem grać, wróciłem i... nie zastałem Heleny w mieszkaniu.
Wziąwszy dwa proszki, zasnąłem. Boże błogosław mak.
Jesienne słońce rzucało pęki promieni do sypialni, gdy mnie zbudził głos Heleny. Zerwałem się z okrzykiem strachu, ale ona rzekła, śmiejąc się:
— Nie zaraz jeszcze! Mamy, sądzę jeszcze ten dzień przed sobą. Musimy go możliwie najlepiej wykorzystać. Już dziewiąta, Arturze! Prędko, spiesz się do łodzi.
Spożyła spiesznie śniadanie, ja zaś jeść nie mogłem. Apetyt zapodział się gdzieś. Potem pojechaliśmy na skwer, gdzie nas oczekiwał uprzejmy Borys i w towarzystwie jego, popłynęliśmy spokojną, błękitną Newą, mijając ma­lownicze, zdobne willami i pałacykami wyspy.
W godzinę potem wylądowaliśmy w olbrzymim, granitowym porcie Kronsztadu. Zjadłszy wczesny lunch w hotelu „De Russie“ stanęliśmy niebawem na pokładzie okrętu awizowego o nazwie „Vsadnik“, gdzie nas powitał Borys, jako kapitan. Tym lekkim okrętem awizowym popłynęliśmy po przejrzystych wodach Zatoki Fińskiej, oglądając kilka wielkich pancerników, oraz forty zewnętrzne. Towarzyszka moja gwarzyła żywo przez cały czas z młodym oficerem rosyjskim.
— Nieprawdaż? — spytała. — Wszystkie okręty zatrzymują się przed fortami?
— Tak. Okręty handlowe wjeżdżające czekają na pilota, zaś wyjeżdżające na ukończenie rewizji paszportów. Nazwę i ładunek każdego z nich telegrafuje się tu, a płynący zwolna okręt okazuje flagę swą i numer.
— Pan ma dziś służbę? Bardzo nas zainteresuje widok tego wszystkiego! — powiedziała Helena. — Może uda się nam dostać na pokład któregoś z okrętów?
— Oczywiście! — odparł grzecznie. — Proszę rozkazywać, kuzynko!
Tymczasem kilka słupów dymu zwiastowały zbliżające się od strony Petersburga okręty, a forty sygnalizowały to naszemu awizowi. Podoficer Weleckiego złożył raport, a Borys wydał rozkazy.
Gdy okręty podpłynęły bliżej, obsadzono kilka łodzi, które po dokonanej rewizji zabrały urzędników celnych. Zaraz po kilku mniejszych statkach, nadpłynął wielki, transoceaniczny okręt, wyrzucając chmury dymu i pary.
— Co to za okręt? — spytała Helena obojętnie. — Ten tam wielki na prawo?
— To okręt szwedzki „Dalekarlja“ — odpowiedział Borys. — Chciałaby go pani może zwiedzić?
— Owszem, chciałabym zwiedzić ten okręt, jak i każdy inny. Właśnie zarzuca kotwicę.
— Dobrze! Pójdziemy na pokład i zobaczy pani w jaki sposób odbywa się rewizja, — oświadczył nasz gospodarz.
Barka jego była gotowa. Z wielką galanterją sprowadził Helenę po drabince, a ja szedłem za nimi. Gdyśmy się zbliżyli do wspaniałego okrętu, spuszczono niezwłocznie drabinkę, gdyż rosyjska flaga barki naszej, zwiastowała oficera służbowego. Kapitan powitał nas u drzwi kajuty, z kapeluszem w ręku.
Borys znał go i przedstawił jako kapitana Olassona ze Sztokholmu. Kapitan podał zaraz ramię Helenie i jął oprowadzać ją, a Borys, przeprosiwszy nas, podjął obowiązki swoje, badając listę podróżnych, paszporty i rejestry celne.
Podczas kiedy był tem zajęty, zauważyłem z niezmiernem zdziwieniem, że Helena i kapitan szwedzki wiodą rozmowę żywą i oboje są podnieceni. Wśród tłoku panującego na pokładzie i zamieszaniu poprzedzającem odjazd, nie spostrzegł tego nikt prócz mnie.
Po chwili wrócił Borys. Załatwił sprawy swoje i mogliśmy już iść.
Rozbrzmiało gwizdnięcie, zaczęto biegać tam i zpowrotem. Nagle rozległ się krzyk przenikliwy i Helena padła omdlała na pokład. Potknęła się o zwój lin okrętowych. Podróżni otoczyli ją, przyskoczyłem, a za mną Borys. Sam tylko kapitan zachował spokój.
— Proszę wezwać lekarza! — rozkazał. — A damę tę zanieść do mojej kajuty.
Za chwilę zjawił się lekarz okrętowy, oświadczając, że Helena zwichnęła niebezpiecznie stopę w kostce.
— Niebezpiecznie? — spytał Borys ostrym tonem. — Będzie ją można chyba przenieść?
— Spowoduje to napewno wielkie cierpienie, a może nawet stałe kalectwo! — rzekł lekarz.
Kapitan i oficer rosyjski wszczęli żywą dysputę, a wkońcu krzyknął kapitan:
— Musi się ją stąd usunąć! Zważ pan ubezpieczenie moje, okręt i ładunek! Mogę utracić stanowisko!
Na to odrzekł Borys stanowczo:
— Pani Lenox nie może odjechać w ten sposób. Pułkownik niema paszportu. To się zrobić nie da!
— Owszem, mam paszport dla siebie i żony, zezwalający na wyjazd z Rosji! — oświadczyłem.
— Obowiązuje to w Petersburgu, ale nie w Kronsztadzie. Mam ściśle określone rozkazy! — odrzekł młody oficer.
— Cóż zrobić z chorą? — wtrącił żywo lekarz.
— Przepraszam na chwilę! — powiedział Borys i odprowadził mnie nabok.
— Drogi kuzynie, jest w Rosji rzecz niesłychana, by dać zezwolenie na wyjazd drogą inną, niż naznaczoną w paszporcie. Ale uczynię to, w tym wypadku, o ile dasz mi słowo honoru, że wrócisz z żoną tym samym okrętem. Inaczej...
— Inaczej?
Wbił we mnie oczy.
— Inaczej, sprawa miałaby bardzo poważne następstwa dla mnie. Jako oficer frontowy, wiesz dobrze, pułkowniku, co znaczy dla oficera marynarki niesubordynacja.
— Zamienię słów kilka z żoną — powiedziałem — i zaraz dam odpowiedź
Helena leżała w kajucie na sofie. Twarz jej była wykrzywiona bólem, a kostka silnie zbandażowana.
Przeniknąłem chytry plan ukartowany, zda się, nocy ubiegłej. Kapitan był współspiskowcem i miał jej pomóc opuścić w ten sposób Rosję.
Jej bezpieczeństwo, oznaczało jednocześnie moje. Ach, jakże silną była pokusa! Jednocześnie uświadamiałem sobie, że przyjęcie propozycji było ruiną zupełną dla młodego, dziel­nego marynarza, przyjaciela i krewniaka, który chodził niecierpliwie tam i zpowrotem, czekając wyniku.
Gdy zapadły za mną drzwi kajuty, podszedłem, szepcąc Helenie do ucha:
— Proszę natychmiast wstać, wdziać trze­wik i opuścić ze mną okręt!
— Nie mogę, nie mogę! Arturze, jesteś barbarzyńcą i głupcem! Czy nie widzisz, że nam to ocali życie.
— Dla nas byłoby to życiem, a dla niego pozbawieniem rangi i deportacją na Sybir.
— No i cóż? Wszakże to Moskal! Instynkt samozachowawczy! Boże wielki, nie zechcesz pan chyba niweczyć ostatniej możliwości oca­lenia! Wspomnij żonę swoją. Nie zobaczysz, jej pan już, jeśli nie dopomożesz do ucieczki!
— Nie, nie kuś mnie pani! — jęknąłem.
— Wspomnij także miłość moją, gdyż w takim razie pokocham cię! — krzyknęła, wybuchając płaczem. — Nie mam odwagi zostać! Dowiedziałam się jaka mnie czeka kara. Nie mogę zostać! Boję się! Jest to coś tak strasz­nego, że wysłowić trudno! Na miłość boską, ulituj się pan! — załamywała ręce, zdjęta trwogą śmiertelną.
— Proszę wstać — rozkazałem surowo — i wdziać trzewik, inaczej powiem wszystko Borysowi, a on spełni swój obowiązek!
Wstała, spojrzawszy mi bacznie w oczy, westchnęła, spostrzegłszy mą niewzruszalność i rzekła:
— Ano dobrze! Komedja skończona. Teraz zaczyna się tragedja! Powiedz pan kapitanowi Borysowi, że odzyskałam siły i można mnie przenieść do łodzi jego! — potem wybuchnęła histerycznym śmiechem i powiedziała, ku wielkiemu zdumieniu memu: — Ocaliłeś pan jednego brata, a zniweczyłeś drugiego. Zresztą lepiej nawet, marynarz wart nierównie więcej niż piękny major straży przybocznej.
W dwie minuty później pomógł mi Borys, któremu widocznie spadł kamień z serca, znieść Helenę do łodzi. Kapitan szwedzki i lekarz okrętowy patrzyli na to z niesłychanem zdumieniem.
Wpół godziny potem wsadziliśmy Helenę w dorożkę, która nas zawiozła na dworzec. Podczas jazdy do Petersburga spoglądała raz po raz na zegarek, nie mogąc się, widocznie doczekać powrotu do mieszkania.
— Prędko, do hotelu! — wykrzyknęła, gdyśmy wysiedli. — Jestem strasznie głodna. Ty nie, Arturze? Przed wyjazdem rano, zamówi­liśmy obiad na szóstą, nie mając, coprawda, nadziei spożyć go.
W domu zastaliśmy stół nakryty i jedzenie gotowe. Helena poszła do swej sypialni, a ja do swojej. Podczas gdym się czesał, wypadła ze szczotki karteczka. Podniósłszy ją, przeczytałem: Nie spuszczaj pan dziś wieczorem żony z oczu, myślę, że Sasza zamierza porwać ją.
Pismo było takie samo, jak dwa dni temu... francuskiej guwernantki.
— Niech go djabli! — powiedziałem do siebie, wchodząc do salonu. — Nie odniesie nade mną triumfu, choćby przyszło zaryzykować życie.
Zestawiwszy tę wieść z podstępem Heleny na okręcie, stałem się niedowierzającym. Chciała wyraźnie opuścić mnie, zostawiając na pastwę policji rosyjskiej.
Obiad minął bez szczególniejszych wydarzeń, tylko po kawie uczułem senność niezwykłą.
Walcząc z nią daremnie miałem wrażenie, iż to co zjadłem oddziaływa tak jak proszki moje. Pokój widziałem niby przez mgłę, w której atoli tkwiła postać Saszy. Usiłowałem wstać, chwycić go za kołnierz i spytać dlaczego ośmielił się przyjść znowu. Potem usłyszałem coś, niby lekkie dzwonienie w powietrzu i głos niewieści... jej głos... — Nie, nie dałam mu zbyt wiele, jak on mnie.
Potem ogarnęła mnie fala rozkoszy i straciłem przytomność.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Richard Henry Savage i tłumacza: Franciszek Mirandola.