Monna Vanna/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Monna Vanna
Podtytuł Sztuka w trzech aktach
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Zygmunt Sarnecki
Tytuł orygin. Monna Vanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

Komnata w pałacu Gwida Colonny.
SCENA I.
gwido i jego namiestnicy borso i torello, stoją przy otwartem oknie, za którem widać pola, otaczające Pizę.
gwido.

Ostateczność, do jakiej doprowadzeni zostaliśmy, zmusiła Sinioriję przyznać się do klęsk, długo ukrywanych. Obie armie, które Wenecya na pomoc nam wysłała, oblegane są przez wojska florenckie: jedna w Bibiena, druga w Elci. Przejścia przy Vernia, Chiusi i Montalone, Arezzo i wąwozy Casentino, są w ręku wroga. Odcięci jesteśmy od świata i oddani na pastwę nienawidzącej nas Florencyi, która nie przebacza, gdy nie drży. Lud i żołnierze nie wiedzą jeszcze o naszych klęskach, ale coraz bardziej niepokojące wieści już krążą. Co uczynią, gdy prawdę usłyszą?... Ich gniew i rozpacz zwali się na nas i na Sinioriję. Są rozjątrzeni, doprowadzeni do szału trzymiesięcznem oblężęniem, bohaterstwem bezużytecznem, głodem i cierpieniami, jakie niewiele innych miast zniosło. Gdy zniknie jedyna nadzieja, utrzymująca nadwątlone posłuszeństwo, bunt zawrze, a po nim wtargnięcie nieprzyjaciela i koniec Pizy!...

borso.

Moi ludzie nie mają ani jednej strzały, ani jednego pocisku. Napróżno przewracalibyśmy beczki, stojące w podziemiach, niema już w nich ani uncyi prochu.

torello.

Ostatnią kulę armatnią wyrzuciłem wczoraj na bateryę Sant-Antonio i na wieżę Stampace. Nawet Stradioci, nie mając już innej broni prócz mieczy, na szańce iść nie chcą.

borso.

Spojrzyj na wybity działami Prinzivalla wyłom w murach, bronionych przez posiłki weneckie... Mieć musi około pięćdziesięciu sążni. Łatwo przemknie się przezeń stado owiec. Nikt przy nim utrzymać się nie może. Piechota romańska, Słoweńcy i Albańczycy za-powiedzieli powszechną dezercyę, jeśli kapitulacya dziś wieczór podpisaną nie będzie.

gwido.

Dziesięć dni mija, jak Siniorija wysyłała trzykrotnie trzech starszych z rady dla traktowania o pod-danie się. Nie wrócili dotąd...

torello.

Prinzivalle nie może nam przebaczyć mordu, jakiego ofiarą padł namiestnik jego Antonio Reno, zarzezany na ulicach miasta przez rozjuszonych chłopów. Florencya korzysta z tego, by nas za wyjętych z pod prawa uważać. Zamierza z nami, jak z barbarzyńcami postąpić.

gwido.

Dla wyjaśnienia i usprawiedliwienia czynu, jakiego się dopuścił tłum rozszalały — motłoch, którego nie mogliśmy powstrzymać — wysłałem do obozu ojca własnego. Święty to zakładnik! nie wrócił dotąd...

borso.

Od tygodnia gród nasz jest zewsząd otwarty, mury rozsypują się w gruzy, a działa nasze milczą. Dlaczegóż Prinzivalle nie przypuszcza szturmu?... Czy lęka się podstępu? Czy zbrakło mu odwagi? Czy Florencya przysłała mu jakie tajne rozkazy?

gwido.
Rozkazy Florencyi są zawsze tajemne, lecz zamiary jawne. Oddawna Piza była wierną aliantką Wenecyi, zatrważający przykład dając mniejszym miastom Toskanii. Należy więc rzeczpospolitą pizańską zniszczyć do szczętu... Powoli, umiejętnie i skrycie zatruwano nas wojowniczym jadem. Wywoływano okrucieństwa i wiarołomstwa niezwykłe, by usprawiedliwić rychłą zemstę. Nie bez racyi podejrzewam, że to jej podżegacze popchnęli chłopów naszych do zamordowania Rena. Nie bez racyi również, jak sądzę, wysłała przeciw nam najsroższego barbarzyńcę z pośród swoich rycerzy najemnych, dzikiego Prinzivalle, który złowróżbnie się wsławił przy rabunku Piacency. Wytępiwszy, jakby od niechcenia, wszystkich zbrojnych mężczyzn, wystawił potem, niby niewolnice, pięć tysięcy wolnych kobiet na sprzedaż.
borso.

Mylono się w tym względzie. To nie Prinzivalle, lecz komisarz Florencyi nakazał rzeź i sprzedaż. Nie widziałem Prinzivalla nigdy, lecz znał go jeden z braci moich. Pochodzeniem jest on barbarzyniec. Ojciec jego był, zda się, Bretończykiem, czy Baskiem, lecz w Wenecyi osiadł i tam sklep złotniczy otworzył. Nizkiego rodu człowiekiem jest w rzeczy samej, lecz nie dzikim, za jakiego go podają. Gwałtowny ma być podobno, fantasta i groźny rozpustnik, lecz prawy. Miecz mój oddam mu chętnie...

gwido.

Nie oddawaj dopóki bronić się nim możesz. Ujrzym go przy działaniu, a wtedy dopiero dowiemy się, który z nas ma słuszność. Tymczasem pozostaje nam tylko los ludzi, którzy nie chcą dać się zarznąć, nie prostując hardo głowy i nie wznosząc w górę ramienia. Trzeba naprzód zawiadomić żołnierzy, obywateli i chroniących się w naszych murach wieśniaków o prawdzie całej. Niech się dowiedzą, że kapitulacyi nam nie ofiarowano; że nie chodzi tu o jedną z owych pokojowych wojen, w których dwa wojska biją się od świtu do zachodu słońca, by w walce trzech rannych na polu boju pozostawić, ani o jedno z bratnich oblężeń, w którem zwycięzca staje się wkrótce gościem i druhem zwyciężonego. Są to zapasy, w których niema przebaczenia, w których życie i śmierć naprzeciw siebie stają, w których żony nasze i dzieci...

SCENA II.
ciż sami. — marco.
gwido.

Ojcze mój!... Jakiem szczęściem w wielkiej naszej niedoli... jakim cudem wróciłeś, gdy już ujrzeć cię nie miałem nadziei?!... Czyś nie ranny?... Poruszasz się z trudnością... Czy cię torturowano?... Czy się im wymknąłeś?... Co ci uczynili?

marco.

Nic. — To nie barbarzyńcy, dzięki Bogu... Przyjęli mnie jak gościa, którego otacza się szacunkiem. Prinzivalle czytał moje pisma. Mówił ze mną o trzech dyalogach Platona, które odnalazłem i przetł0ómaczyłem. Jeśli poruszam się z trudnością, to dlatego jedynie, że jestem bardzo stary i z daleka przychodzę. — Czy wiesz, z kim się spotkałem w namiocie Prinzivalla?

gwido.

Domyślam się: z bezlitosnymi pełnomocnikami Florencyi.

marco.

Tak, to prawda. Ich również — a raczej jednego z nich, bo widziałem tylko jednego... Lecz pierwszym, którego wymieniono, był Marsyliusz Ficinus, mistrz czcigodny, objawiciel Platona... Marsyliusz Ficinus, dusza Platona, zwrócona ziemi!... — Dałbym chętnie lat dziesięć życia, żeby go ujrzeć, zanim odejdę, dokąd wszyscy odchodzą... Byliśmy z sobą jak dwaj bracia, gdy po długiej rozłące odnajdą się nareszcie... Mówiliśmy o Hezyodzie, Arystotelesie i Homerze... Odkrył w lesie oliwnym, w pobliżu obozu, nad brzegiem Arna, zakopany w piasku kadłub bogini, tak zadziwiająco pięknej, że gdybyście go ujrzeli, zapomnielibyście o wojnie... Kopaliśmy następnie głębiej. On znalazł ramię, ja zaś wykopałem rąk parę, tak nieskalanie misternych i wytwornych, że mniemaćby można, iż stworzone zostały, by wywoływać pkuśmiechy, rozsiewać rosę i pieścić jutrzenkę... Jedna z nich zgięta była tak, jakby jej lekkie palce dotknąć miały piersi odkrytej; druga ściskała w dłoni rękojeść zwierciadła.

gwido.

Ojcze mój, nie zapominajmy, że lud cały mrze z głodu, a ręce wykwintne i kadłuby spiżowe nie obchodzą go wcale...

marco.

To był tors z marmuru...

gwido.

Zgoda, lecz mówmy raczej o przeszło trzydziestu tysiącach żywotów ludzkich, które nieostrożność i minuta opóźnienia zgubią, zręczne zaś słówko i wieść dobra zbawią może... — Nie dla torsu i rąk pokruszonych udałeś się tam ojcze. — Co ci powiedzieli? — Co Florencya, lub Prinzivalle z nami uczynią?... Mów!... Na co czekają? — Czy słyszysz nieszczęśliwych, wyjących pod oknami? — Kłócą się o odrobinę trawy, wyrastającej z pośród głazów!

marco.

Masz słuszność. Zapomniałem, że wojujecie w chwili, gdy wiosna świat odradza; gdy niebo czuje się tak szczęśliwe, jak król, gdy się budzi; gdy morze podnosi się, niby czara świetlana, którą bogini lazurów podaje bogom błękitu; gdy ziemia piękna i tak mocno kocha ludzi!.. Ale wy posiadacie swoje radości, a ja zbyt wiele mówię o swoich. Zresztą macie słuszność. Powinienem był odrazu wygłosić wieść, którą przynoszę... Ocala ona trzydzieści tysięcy żywotów a zasmuca jeden tylko; lecz daje mu najszlachetniejszą sposobność do okrycia się sławą, która mi się wydaje czystszą od chwały wojennej... Miłość dla jednej osoby jest dobrą i godną pochwały, lepszą jest jednak powczechna, wzrastająca miłość. Skromność czujna i baczna wierność są pięknemi cnotami, bywają przecież dnie, w których poziomemi się wydają, gdy zwrócimy oczy w inną stronę... Oto... Lecz nie gub się przy pierwszem słowie; nie pozbawiaj się możności odwrotu. Nie wiąż się przysięgami, krępującemi rozum wówczas, gdy z drogi na którą nieopatrznie wstąpił, zawrócić pragnie...

gwido, wskazując namiestnikom swoim gestem, aby się oddalili.

Pozostawcie nas samych...

marco.

Nie, pozostańcie... Wszakże los nas wszystkich rozstrzygnie się teraz... Chciałbym przeciwnie, by ta komnata napełniła się ofiarami, oczekującemi ratunku; by nieszczęśliwi, których ocalić mamy, słuchali pod oknami słów moich, żeby je ująć... i wrazić w myśl swoją pojęcie o zbawieniu, jakie przynoszę... przynoszę bowiem zbawienie, jeśli rozum zgodzi się na nie; a zaledwie dziesięć tysięcy rozumów przeważy niekiedy jeden błąd, ciężaru którego lękam się tem bardziej, że sam...

gwido.
Ojcze błagam cię, odrzućmy na bok zagadki. — Czemże jest rzecz, wymagająca słów tylu? Wszystkiego wysłuchać możemy, bo blizcy jesteśmy godziny, w której nic nie dziwi...
marco.

Więc widziałem Prinzivalla i mówiłem z nim. Jakże wizerunek człowieka, malowany przez tych, którzy go się obawiają, jest fałszywy i mylny!... Szedłem, jak Priam pod namiot Achillesa... Mniemałem, że spotkam barbarzyńcę, pyszałka i głupca, zbluzganego krwią i nurzającego się w opilstwie; — słowem szaleńca, jakim mi go przedstawiano, miewającego na polach bitew, nie wiadomo skąd nań spływające piorunowe błyski geniuszu... Sądziłem, że zmuszony będę stawić czoło demonowi bitew, ślepemu, bezmyślnemu, okrutnemu i próżnemu wiarołomcy i rozpustnikowi..

gwido.

Prinzivalle jest takim w istocie; niema być tylko pono wiarołomcą.

borso.

Prawym jest, chociaż służy Florencyi. Dowiódł już tego nieraz.

marco.

Owóż zastałem człowieka, który przedemną uchylił czoła, jak uczeń wzruszony, witający mistrza. Jest wykształcony, wymowny, uległy wskazaniom rozumu i chciwy wiedzy. Umie słuchać długo i okazuje się wrażliwy na wszelkie piękno. Uśmiecha się rozumnie; jest słodki i ludzki — a wojną się brzydzi. Bada przyczyny namiętności i rzeczy wszelkich. Umie patrzeć w siebie; rządzi się sumieniem i szczerością. Traf życia — może przeznaczenie — oddało go na usługi wojennego rzemiosła i do chwały przykuwa jeszcze. Nienawidzi jej jednak i wyrzec się pragnie, lecz wówczas dopiero, gdy zaspokoi pragnienie, złowróżbną żądzę, jaką pałają niekiedy ludzie, urodzeni zda się pod groźną gwiazdą jedynej, wielkiej, niezaspokojonej miłości.

gwido.

Ojcze mój, pomnij, jak oczekiwanie jest ciężkiem dla umierających z głodu. Pomiń przymioty, którymi się odznacza, a które nam są obojętne, i powiedz nareszcie przyrzeczone słowo zbawienia.

marco.

Prawda, opóźniam je może bez powodu, chociaż okrutnem będzie dla dwóch istot, które najbardziej kocham na ziemi...

gwido.

Biorę już część na mnie przypadającą. Lecz czyjąż będzie druga?

marco.

Słuchaj... Idąc tu... słowo, o które pytasz, wydawało mi się niesłychanie trudne do wymówienia, lecz gdy pomyślę, jaki cud sprawić może...

gwido.

Mów!...

marco.

Florencya postanowiła naszą zagładę. Decemwirowie wojskowi uznali ją za konieczną, a Siniorija sąd ich potwierdziła. Wyrok to nieodwołalny. Lecz chyba i ostrożna rzeczpospolita nie chce za zbyt krwawe zwycięstwo zasłużyć na naganę u cywilizującego się przez nią świata. Utrzymywać zatem będzie, że Piza odrzuciła ofiarowaną jej łaskawie kapitulacyę. Miasto ma być wzięte szturmem. Zaleją je najęci żołdacy: Hiszpanie i Niemcy. Gdy chodzi o gwałt, rabunek, pożar i rzeź, zbytecznem byłoby takim dawać szczególne rozkazy... Po mordach i pożodze wystarczy powiedzieć, że wyswobodzili się przebojem z pod kija swoich przełożonych... dowódcy zaś dnia tego postarają się wobec nich okazać bezsilnymi. Oto los, jaki nam zgotowano, a gród, noszący w herbie lilię czerwoną, jeśli pogrom wyda się sroższym od przezeń oczekiwanego, sam nad nim zapłacze i rzecz całą przypisze nieprzewidzianej niesubordynacyi żołnierzy. Rozpuści ich, wstręt udając, bo po naszym upadku już najemników potrzebować nie będzie.

gwido.

O, poznaję po tem Florencyę!

marco.

Oto tajemne instrukcye, jakie pełnomocnicy rzeczypospolitej przekazali Prinzivallowi. Osiem dni upływa, jak nalegają, by przypuścił szturm ostateczny. Dotąd, pod różnymi pozorami zwlekał. Jednocześnie przejął listy, w których komisarze Florencyi, każdy krok jego śledzący, oskarżyli go przed Sinioriją o zdradę. Po zniszczeniu Pizy i ukończonej wojnie czeka go sąd, tortura i śmierć, jak tylu innych groźnych dla Florencyi wodzów. Wie zatem, czego ma się spodziewać.

gwido.
Dobrze. Jakież warunki przedkłada?
marco.

O ile polegać można na ludziach prawie dzikich i chwiejnych jak fale morskie, odpowiada on za część przez siebie samego zwerbowanych łuczników. W każdym razie pewnym jest straży przybocznej, ze stu ludzi złożonej, i tworzącej jądro własnego jego oddziału. Ci całkowicie mu są oddani. Ofiaruje się zatem wprowadzić do Pizy wszystkich, za nim pójść zechcących, aby bronić gród nasz od wojsk, które porzuca.

gwido.

Rąk nam nie braknie! Nie potrzebujemy niebepiecznych sprzymierzeńców. Niech nam da prochu, kul i żywności.

marco.

I na to zgoda. Przewidział że odrzucisz ofiarę, mogącą ci się wydać podejrzaną. Zobowiązuje się więc wprowadzić do miasta trzysta wozów amunicyi i żywności, które niedawno do obozu przybyły.

gwido.

Jak to uczyni?

marco.
Nie wiem. — Nie znam się na podstępach wojennych i politycznych. — Powiem tylko, że co chce, to czyni. Pomimo komisarzy pełnomocnych jest w obozie jedynym panem, dopóki go Siniorija nie odwoła. Ta zaś nie ośmieli się go odwołać w przeddzień zwycięstwa, z pośród wojska, pewnego łupu i pokładającego w nim ufność nieograniczoną. Musi zatem czekać na chwilę odpowiednią...
gwido.

Zgoda. Rozumiem, że ocalając nas, siebie ocala — i mści się zarazem, lecz mógłby to uczynić w sposób bardziej rozgłośny, lub zręczniejszy. Co go skłania do niesienia pomocy wrogom? Gdzie się uda i czem zostanie? Czego w zamian żąda?.

marco.

Nadeszła chwila, mój synu, w której wyrazy staną się srogie i groźne!... Oto moment, mój synu, w którym dwa lub trzy słowa zapożyczą od przeznaczenia moc wybierającą ofiary. Drżę na myśl, że dźwięk mego głosu i sposób, w jaki je wypowiem, może tyle zgonów wywołać, albo tylu ludziom życie ocalić...

gwido.

Niczego się nie domyślam... Najokrutniejsze słowa nie o wiele wzmagają znaczenie nieszczęść rzeczywistych...

marco.

Już powiedziałem: Prinzivalle wydaje mi się mędrcem. Rozsądnym jest i ludzkim. Lecz jakiż mędrzec nie zaznał chwili szału! Któryż dobry człowiek nie żywił nieraz potwornej myśli?!... Na prawo stoi: rozum, litość i sprawiedliwość: na lewo, żądza, namiętność... czy ja wiem co?... szaleństwo, w jakie popadamy nieustannie... Sam w nie popadłem... może i ty popadniesz... i znowu ja pod władzę jego się dostanę. Bo człowiek tak jest ukształtowany!... Boleść, która nie powinnaby być ludzkim udziałem, za chwilę dosięgnąć cię może... A ja, który widzę jasno, że nie będzie proporcyonalną do zła, jakie wyobraża, uczyniłem z mojej strony przyrzeczenie, szaleńsze może od boleści, mającej stać się szałem... To szalone przyrzeczenie, szalenie dotrzymane będzie przez mędrca, za jakiego pragnę uchodzić i który przemawia do ciebie w imię rozumu. Przyrzekłem powrócić do obozu nieprzyjacielskiego, jeśli odrzucisz ofiarę... Co mnie czeka?... Prawdopodobnie tortura i śmierć wynagrodzą głupią uczciwość... Niemniej jednak pójdę... Napróżno wmawiam w siebie, że, pragnąc nie rozstawać się ze złudzeniem, przy odzie wam szaleństwo moje w purpurę, spełnię jednak czyn szalony chociaż go potępiam, bo nie władam już siłą, jakiej potrzeba do usłuchania rozumu... Lecz nie mówię ci... Ach! widzisz, plączę się i gubię, splatam z sobą zdania, gromadzę wyrazy, żeby odwlec moment rozstrzygający... Może jednak błądzę, wątpiąc o tobie... A więc! żywność, którą widziałem, wozy przepełnione zbożem, inne winem, owocami i jarzynami, stada owiec i wołów, nasycić mogących lud w ciągu całych miesięcy, beczki i sztaby ołowiu, dla pokonania Florencyi i przywrócenia rozkwitu Pizie, wszystko to wejdzie dziś wieczorem do miasta, jeśli w zamian wydasz Prinzivallowi na jedną noc — bo odeśle ją z pierwszym brzaskiem jutrzenki — lecz wymaga, jako znak poddania się i zwycięstwa, by przybyła sama, naga, płaszczem tylko okryta...

gwido.

Kto?... kto przyjść ma?

marco.

Giovanna...

gwido.
Kto?... Moja żona?... Vanna?
marco.

Tak, Giovanna... powiedziałem.

gwido.

Dlaczego Vanna?... Tysiące kobiet...

marco.

Bo jest najpiękniejszą, a on ją kocha...

gwido.

Kocha?!... Gdzież ją widział?... Nie zna jej...

marco.

Widział i zna; nie chciał jednak powiedzieć kiedy i w jaki sposób...

gwido.

Ależ, czy ona go widziała?... Gdzie ją spotkał?

marco.

Nigdy go nie widziała, albo nie przypomina sobie..

gwido.

Skąd wiesz o tem?

marco.

Sama rzekła...

gwido.

Kiedy?

marco.
Zanim tu przyszedłem.
gwido.

I powiedziałeś jej?

marco.

Wszystko.

gwido.

Wszystko!... Co?... Cały targ bezecny?... Ośmieliłeś się?

marco.

Tak.

gwido.

Co na to odparła?

marco.

Nic. Zbladła i, nie mówiąc słowa, odeszła.

gwido.

Tak wolę!... Mogła poskoczyć, w twarz ci plunąć, albo paść u nóg twoich... Ale tak wolę... zbladła i odeszła... Tak uczyniliby aniołowie... Poznaję moją Vannę. Nie trzeba było nic mówić... Zatem i my z kolei więcej o tem mówić nie będziemy... Staniem znowu na stanowiskach naszych na szańcach, a jeśli umrzeć trzeba, zginiem, nie kalając przegranej...

marco.
Pojmuję cię, mój synu, bo próba, nawet dla mnie, jest prawie tak tragiczną, jak dla ciebie. Cios jednak zadany; pozostawmy więc rozumowi czas, by postawił na właściwych miejscach boleść naszą i nasze obowiązki.
gwido.

Wobec ohydnego żądania, pozostaje jeden tylko obowiązek. Wszelkie zastanowienie się może jedynie zwiększyć wstręt, jaki obudzą!

marco.

Jednakże zapytaj się, czy masz prawo wydawać na śmierć lud cały, ażeby o kilka smutnych godzin opóźnić złe nieuchronne, bo przecież, gdy miasto wzięte zostanie, Vanna należeć będzie do zwycięzcy...

gwido.

Nie! Lecz to już mnie tylko dotycze.

marco.

Tak, przyznaj jednak, że zmarnowane żywoty tysiąców, to wiele... za wiele może! Gdzież sprawiedliwość?... Gdyby tylko twoje szczęście żależne było od wyboru, wybrałbyś śmierć; to rozumiem. Chociaż ja — dobiegłszy do kresu życia, w ciągu którego widziałem wielu ludzi, a zatem i wiele ludzkich boleści — mniemam, że mądrem nie jest przekładać zgon straszny i chłodny, śmierć wiecznie milczącą, nad wszelkie cierpienie fizyczne czy moralne, które opóźnić ją może. Tu chodzi o tysiące istnień, o twoich towarzyszy broni, o kobiety i dzieci... Uczyń, czego od ciebie żąda szaleniec, a to, co zowiesz potwornem, wyda się bohaterskiem tym, którzy nas przeżyją, bo oni patrzeć będą na twój czyn spokojniejszemi oczami, sprawiedliwszym i bardziej ludzkim wzrokiem... Wierzaj mi, niema nic droższego nad ocalone życie! Wszystkie zaś cnoty, cały ideał ludzki, słowem wszystko, co zowiemy: czcią, wiernością — nie wiem, czem jeszcze, jest tylko igraszką dziecinną wobec poświęcenia... Chcesz pozostać czystym wśród straszliwej próby i wyjść z niej jak bohater, lecz mniemasz błędnie, gdy sądzisz, że nad śmierć bohaterstwo wyżej się nie wznosi. Czyn najheroiczniejszy, jest najprzykrzejszym czynem, a życie sroższem nieraz bywa od śmierci!

gwido.

Czy jesteś moim ojcem?

marco.

Dumny się czuję, że nim jestem... Jeśli dziś walczę przeciw tobie, walczę także i z sobą samym. Kochałbym cię mniej, gdybyś uległ za prędko.

gwido.

Tak, jesteś moim ojcem i dowiodłeś tego, bo i ty także śmierć wybierasz. Ponieważ szkaradny pakt odrzucam, wrócisz do obozu wroga, by uledz losowi, jaki ci Florencya przeznacza.

marco.
Niema tu mowy, mój synu, o mnie, o starcu bezużytecznym, o policzonych dniach życia, po którym nic nikomu nie przyjdzie... Dlatego też tylko powtarzam sobie, że nie warto walczyć z mojem zastarzałem szaleństwem, bo walczyćby z niem trzeba długo, aby wznieść to, coby mi uczynić należało, na szczyt mądrości... Nie wiem, dlaczego miałbym iść do obozu... Dusza moja pozostała w starem ciele za młodą; czuję, że należę do epoki zbyt jeszcze odległej od wieku rozumu... Żałuję więc, że siły przeszłości nie dozwalają mi złamać szalonego przyrzeczenia...
gwido.

Pójdę za twoim przykładem.

marco.

Co chcesz przez to powiedzieć?

gwido.

Że uczynię to, co ty uczynisz, że pozostanę wierny siłom przeszłości, które ci się niedorzecznemi wydają, lecz które, na szczęście panują jeszcze nad tobą.

marco.

Nie wywierają na mnie wpływu, gdy o innych chodzi. Jeśli jednak do rozjaśnienia ciemnic twojej duszy potrzeba, bym złamał dane słowo, wyrzekam się mego przyrzeczenia i, cokolwiek bądź postanowisz, do obozu nie pójdę.

gwido.

Milcz, ojcze! gotów bowiem jestem wyrzec coś czego nawet zbłąkanemu ojcu syn powiedzieć nie powinien.

marco.

Synu mój, ciśnij mi w twarz wyrazy, wyrywające ci się z serca pod wpływem oburzenia. Będą dla mnie tylko świadectwem twojej słusznej boleści... Miłość, jaką mam dla ciebie, nie jest zależną od słów, któremi zelżyć mnie możesz. Lecz przeklinając, pozwól, by rozum i litość zastąpiły w głębi twej duszy wyrzucone z niej obelgi.

gwido.

Dość tego! Nie będę cię słuchać dłużej. Zastanów się: co chcesz, bym uczynił? To ty, ojcze, pozbawiony jesteś w obecnej chwili wyższego i szlachetnego rozumu, bo obawa śmierci miesza twoje zmysły. Co do mnie, spoglądam na śmierć bez niepokoju, pamiętam bowiem nauki, jakie we mnie wpajałeś wówczas, gdy jeszcze lata sędziwe i próżne studya książkowe nie osłabiły twojej odwagi. Sami jesteśmy w tej komnacie. Nikt nie był świadkiem twego moralnego omdlenia. Moi namiestnicy, wraz ze mną, święcie dochowają tajemnicy, której niestety, ani zbyt długo, ani zbyt daleko nosić w sobie nie będziem zmuszeni. Grzebiem ją zatem w sercach naszych... A teraz mówmy o ostatecznej walce.

marco.

Nie, mój synu, nie da się jej pogrzebać, gdyż lata moje i próżne studya nauczyły mnie, że pod żadnym pozorem nie wolno jest, choćby jednego tylko życia ludzkiego grzebać w ten sposób. Jeśli sądzisz, że nie posiadam już męstwa, jakie cenisz jedynie, pozostaje mi inna odwaga, mniej świetna i mniej przez ludzi święcona, czyni bowiem mniej złego... a ludzie przed tem tylko biją czołem, co im sprawia cierpienie... Dozwoli mi ona spełnić resztę mego obowiązku.

gwido.

Jaką resztę?

marco.
Dokończę gdzieindziej, co tu napróżno rozpocząłem. Byłeś jednym z sędziów w sprawie — nie jesteś jednak jedynym. Wszyscy ci, których życie lub śmierć waży się obecnie na szali przeznaczeń, mają prawo poznać los, jaki ich czeka, a zarazem dowiedzieć się, od czego zawisło ich zbawienie.
gwido.

Nie dobrze rozumiem, a przynajmniej mniemam, że nie powinienem rozumieć... Powiadasz zatem?

marco.

Powiadam, że wyszedłszy stąd, opowiem ludowi, jakie warunki postawił Prinzivalle i — że je odrzucasz.

gwido.

Dobrze!... Tym razem zrozumiałem. Żałuję, że napróżno zmarnowane wyrazy aż tu nas przywiodły. Żałuję również, że twe obłąkanie zmusza mnie uczynić ujmę szacunkowi, jaki ci się odemnie dla twego wieku należy. Lecz pierwszym obowiązkiem syna jest bronić zbłąkanego ojca, choćby od jego własnych błędów. Zresztą, dopokąd Piza się trzyma, jam jej panem i czci jej jedynym strażnikiem. — Borso i Torello! powierzam wam mego ojca. Czuwać nad nim będziecie, dopóki światło nie zabłyśnie w jego sumieniu!... Nic się jeszcze nie stało. Nikt nic wiedzieć nie będzie. — Ojcze, ja ci przebaczam. Ty zaś przebaczysz mi wtedy, gdy ostatnia godzina obudzi w umyśle twoim wspomnienie dni, w których uczyłeś mnie, jak zostać mężem bez obawy, wolnym od wszelkiej niesfornej słabości.

marco.

Mój synu, przebaczam ci, zanim ostatnia wybije godzina. Uwięzisz mnie, lecz tajemnica moja wolną pozostanie. Zapóźno już byś mógł głos mój zagłuszyć.

gwido.
Co to ma znaczyć?
marco.

Że w tej chwili właśnie Siniorija obraduje nad warunkami Prinzivalla.

gwido.

Siniorija?... Któż ją zawiadomił?

marco.

Ja sam, zanim ciebie zawiadomiłem.

gwido.

Nie, to być nie może!... Czy podobna, by obawa zgonu i spustoszenia, dokonane w sercu twoim przez starość, doprowadziły cię do takiego obłędu, że wydałeś moje szczęście jedyne, całą moją miłość, całą radość i czystość mego małżeńskiego pożycia w obce ręce, które je ważyć i mierzyć będą chłodno, jak ważą sól, lub mierzą oliwę w głębi swoich kramów!... Jeszcze w to nie wierzę... Nie uwierzę, aż zobaczę!... A gdy zobaczę, spojrzę na cię, mój biedny, stary ojcze — którego kochałem, którego, zdawało mi się, że znam, do którego starałem się być choć w części podobny — spojrzę, powiadam, z większem zdziwieniem, a z równą odrazą, jak na owego sprośnego i nikczemnego potwora, który nas dziś w otchłani plugastwa pogrąża.

marco.

Prawdę rzekłeś, mój synu, nie znałeś mnie dostatecznie, i to z mojej winy. Przyznaję się do niej. Gdy przyszła starość, jam nie obznajmiał cię z tem, czego mnie ona codziennie uczyła o życiu, miłości, udręczeniach i szczęściu ludzkiem... Żyjemy często blizko tych, których kochamy, nie mówiąc z nimi o rzeczach, o jakich jedynie mówićby należało... Idziemy naprzód, ukołysani przeszłością, sądząc, że wszyscy, którzy nas otaczają, przeobrażają się równocześnie z nami. A gdy nagle nieszczęście z rozmarzenia nas zbudzi, spostrzegamy ze ździwieniem, że oddaliliśmy się od nich strasznie... Gdybym to, co zmieniało się w sercu mojem, wcześniej ci opowiadał, wskazując z kolei jak jedna po drugiej wszystkie próżności odrywały się od niego... i co rzeczywiście miejsce ich zajmowało, nie stałbym teraz przed tobą, jak nieszczęśliwy nieznajomy, którego gotów jesteś znienawidzić...

gwido.

Szczęśliwy jestem, że cię tak późno poznałem... Mniejsza o resztę. Wiem z góry, co Siniorija wybierze. Zbyt łatwo istotnie posiąść wybawienie kosztem jednego człowieka! Pokusie takiej nie oparłyby się nawet szlachetniejsze serca od tych, jakie w łonach noszą mieszczuchy, tęskniący za chwilą, w której będą mogli do handlów swoich powrócić. Lecz ja nie jestem ich dłużnikiem! Nie winienem nic nikomu. Dałem im krew moją i noce nieprzespane, trudy i dolegliwości, poniesione w ciągu długiego oblężenia. To dość, to wszystko, co się im należy! Moją zatem jest przewyżka wszelka. Nie będę nikomu posłuszny, pomnąc, że to ja jeszcze tu rozkazuję. Pozostaje mi trzystu moich Stradiotów, dla których tylko mój głos ma znaczenie i którzy nie usłuchają podłych doradców...

marco.

Mylisz się, mój synu. Siniorija Pizy, ci mieszczanie, którymi już pogardzasz, zanim się dowiedziałeś, co postanowią, dali przeciwnie wśród nędzy, jaka nas trapi, uwielbienia godny przykład stałości i szlachetności. Nie chcieli, by ich zbawienie zależało od poświęcenia, narzuconego miłości i wstydowi kobiety... W chwili, gdy ich opuszczałem, wezwać mieli Vannę, aby jej oświadczyć, że losy grodu w ręce jej składają.

gwido.

Jakto? Oni śmieli!... Ośmielili się, gdy mnie tam nie było, powtórzyć w jej obecności plugawe wyrazy tego szalonego satyra!... Moja Vanna!.. Gdy myślę o jej słodkiem obliczu, rumieniącem się pod lada spojrzeniem... na którem srom wszelki mieni się tęczą barw nieustanną, jakby dla odświeżania blasku jej piękności.. Moja Vanna przed nimi, przed tymi starcami o oczach błyszczących, przed tymi wybladłymi kramarzami o chytrym uśmiechu, którzy się jej lękali, jak rzeczy świętej... Powiedzą jej może teraz: Idź tam sama i naga, jak tego zażądał... Idź mu wydać ciało, którego nikt nie śmiał musnąć tchnieniem żądzy, tak każdemu wydawało się dziewiczem; którego ja, jej mąż, nie odważyłem się kiedykolwiek odsłonić, chyba prosząc ręce własne i błagając własne oczy, by pozostały czyste i skromne, obawiałem się bowiem skazić je dreszczem namiętnym... I w chwili, gdy o tem myślę, oni przemawiają do niej... Są stali i szlachetni, nie zmuszają, by szła wbrew woli własnej... Jakżeby postąpili, gdybym tam był?... Nie żądają nic, prócz zezwolenia... A któż mnie prosił o zezwolenie?!

marco.
Czyż nie ja o nie prosiłem, mój synu? Jeśli nie otrzymam, przyjdą oni z kolei...
gwido.

Nie mają po co przychodzić! Vanna odpowiedziała im za nas oboje.

marco.

Bez wątpienia. Czy jednak zgodzisz się na jej odpowiedź?

gwido.

Jej odpowiedź!... Więc wątpisz?... I ty ją niby znasz, i widywałeś ją codziennie od pierwszej chwili, gdy cała jeszcze kwieciem okryta i promieniejąca blaskiem jedynej miłości, przekroczyła próg tej komnaty, w której sprzedać ją pragniesz, w której ośmielasz się wątpić w jedyną odpowiedź, jaką kobieta dać może ojcu, zapominającemu się do tego stopnia, iż pragnie, by jego córka...

marco.

Mój synu, każdy widzi w drugiej istocie to, co widzi w sobie; każdy ją zna inaczej, patrzy bowiem z wysokości własnego sumienia...

gwido.

Tak... dlatego prawdopodobnie źle ciebie znałem... Lecz jeśli oczy moje mają naraz się otworzyć, by dostrzedz aż dwie okrutne pomyłki, wołałbym — mój Boże! — zamknąć je na wieki!

marco.
Otworzą się one, mój synu, na promienniejsze jasności... Mówię tak, bo dostrzegłem w niej moc, jakiej ty nie spostrzegłeś, a która o jej odpowiedzi wątpić nie pozwala.
gwido.

Jeśli nie wątpisz i ja nie wątpię wcale. Odpowiedź jej przyjmuję z góry, na ślepo, uparcie, nieodwołalnie! Jeśli nie będzie taką, jak moja, to znaczy, żeśmy się mylili oboje od pierwszej chwili poznania, aż do dnia dzisiejszego; że miłość nasza była tylko olbrzymiem kłamstwem, które obecnie kruszy się i rozpada; że wszystko, co w niej wielbiłem, uroiła sobie ta biedna, zbyt ufna głowa, teraz szału blizka; a urojenie jej zrodziło się w mojem nieszczęśliwem sercu, kochającem tylko widmo znikome!

SCENA III.
ciż sami. — vanna.
Słychać szmer głosów, powtarzających na zewnątrz imię »Monna Vanna«. Otwierają się drzwi w głębi. Wchodzi i postępuje naprzód Vanna sama, blada. — Na progu cisną się i przesuwają w tłumie mężczyźni i kobiety, nie ośmielając się jednak wejść do komnaty.
gwido, spostrzegłszy Vannę, biegnie naprzeciw niej, chwyta za ręce, pieści twarz, całując ją gorączkowo.

Vanna moja!... Co oni uczynili?!... Nie, nie — nie powtarzaj tego, co powiedzieli!... Pozwól przyjrzeć się twojemu czołu i utopić oczy moje w twoich... Ach! wszystko w nich pozostało uczciwe i czyste, jak woda w której kąpią się anieli... Z tego, co kocham, nic skalać nie mogli, a każdy ich wyraz, niby kamień w niebo rzucony, spadał, nie zamąciwszy ani na chwilę lazuru! Pewny jestem, że gdy te oczy ujrzeli, o nic pytać nie śmieli... Nie żądali odpowiedzi, bo jasność ich była odpowiedzią. Rozlała się ona ogromnem jeziorem światła między ich a twojemi myślami. Lecz teraz, patrz, zbliż się... Jest tu człowiek, którego zowię moim ojcem... Patrz: pochylił głowę. Stary jest, więc się pomylił.... Trzeba się nad nim ulitować. Musisz zdobyć się na wysiłek woli, bo tak daleko stanął od nas, że już oczy twoje nie są w mocy skłonić go do zmiany przekonań.. Nie zna nas. Miłość nasza przeleciała nad jego ślepą starością, jak deszcz kwietniowy nad kredową skałą... Ani jeden z jej promieni nie rozgrzał jego stygnącej duszy; nie podpatrzył ani jednego z naszych pocałunków... Mniema, że kochamy się tak, jak ci, co się nie kochają... Do zrozumienia, słów potrzebuje. Odpowiedzi żąda... Idź, powtórz mu odpowiedź twoją.

vanna zbliża się do Marca.

Ojcze, pójdę wieczorem.

marco całuje ją w czoło.

Córko moja, wiedziałem o tem.

gwido.

Co?... Coś mu powiedziała?... Czy mówisz do niego, czy do mnie?

vanna.

Do ciebie także, Gwido... Wieczorem posłuszną będę...

gwido.

Komu?... W tem rzecz, bo jeszcze nie rozumiem...

vanna.
Pójdę wieczorem do obozu Prinzivalla.
gwido.

Żeby mu się oddać, jak tego żądał?

vanna.

Tak.

gwido.

Żeby z nim umrzeć?... Żeby go zabić wprzódy?... Nie pomyślałem jeszcze o tem... Tak, to przynajmniej... i wszystko zrozumiem, jeśli...

vanna.

Nie zabiję go, bo miasto byłoby wzięte...

gwido.

Co?... To ty!... Ależ ty go kochasz? Kochałaś... Od kiedy go kochasz?

vanna.

Nie znam go i nie widziałam nigdy...

gwido.

Wiesz jednak, jak wygląda?... Bezwątpienia mówili o tem... Powiedzieli ci, że jest....

vanna.

Ktoś, przed chwilą, szepnął mi do ucha, że jest starcem. Nie wiem nic więcej.

gwido.

Starcem nie jest!... Młodzieńcem ma być, i pięknym... o wiele młodszym odemnie... Ale czemuż nie żądał czego innego!... Żeby ocalić miasto nasze, poszedłbym do niego ze złożonemi rękami, czołgając się na kolanach... albo uciekłbym stąd z nią razem, nic nie unosząc z sobą, biedny... aby do końca życia błądzić po świecie, i na opustoszałych gościńcach wyciągać rękę po jałmużnę... Ach! to niecne marzenie barbarzyńcy!... Nigdy, w żadnych czasach i w żadnej historyi zwycięzca nie ośmieliłby się... Zbliża się do Vanny i obejmuje ją. Giovanno moja!... Nie wierzę jeszcze... To nie ty mówisz!... Nic nie słyszałem, więc złe da się naprawić.. To głosem mojego ojca tętniły ściany... Powiedz, że się przesłyszałem, że cała miłość nasza, wraz z wstydem twoim mówiły: nie; krzyczały: nie! stawić bowiem musiały czoło hańbie podobnego wyboru!... Słyszałem tylko echo spóźnione... Tem, co powiesz teraz, rozedrzesz milczenie dziewicze... Patrz, wszyscy słuchają. Nikt nic nie wie, a ty masz rzec pierwsze słowo... Wymów je szybko, żeby cię nareszcie poznali; powiedz jak najśpieszniej, żeby zrozumieli miłość naszą; żeby zmora, dławiąca piersi, spadła z nich raz przecie... Powiedz słowo, na które czekam, a które powiedziane być musi, żeby podtrzymać w duszy mojej to, co się w niej łamie i rozpada.

vanna.

Wiem, Gwido, że przypadająca na cię część brzemienia najcięższa...

gwido, bezwiednie ją odsuwając.

Ale sam ją dźwigam!... Ten, który kocha, dźwiga ciężar cały!... Nie kochałaś mnie... Tym, którzy duszy nie mają, nie kochać tak łatwo... To rzecz niespodziana!... Może dzień dzisiejszy dla ciebie dniem świątecznym, uroczystym... lecz ja uroczystości przerwać potrafię!... Co kol wiek bądź mówią, cokolwiek bądź czynią, jestem tu panem jeszcze!... Cóżbyś powiedziała, gdybym się zbuntował?... Gdybym cię wtrącił do więzienia, do czystego, nieskażonego więzienia... do ciemnic chłodnych, znajdujących się pod tą komnatą; gdybym postawił moich Siradiotów przy każdej kracie; gdybym czekał aż zgaśnie ogień, którym płoniesz, aż gorąco twego bohaterstwa ochłonie?... Dalejże, weźcie ją!... Wszakże powiedziałem, wszakże rozkaz wydałem... Dalej, posłuszni mi bądźcie!

vanna.

Gwido, wiesz przecie...

gwido.

Nie słuchają?... Nikt się nie ruszył!... Ty, Borso, Torello! czy ramiona wasze skamieniały?... Czy głosu mego nie słychać?... Hej! wy tam, co u drzwi podsłuchujecie, czy głos mój słyszycie?... Od krzyku niego skała-by pękła!.. Wejdźcie i weźcie ją! Ona do wszystkich należy... Rozumiem! boją się.. Ba! żyć pragną!... Żyć, a ja umieram!... Panie! zadanie zbyt łatwe, jeden przeciw tłumowi!... Jeden płaci za wszystkich!... Wszyscy zaś macie żony! Wydobywa do połowy miecz z pochwy. A gdybym wołał śmierć twoją od naszej hańby?.. Nie pomyślałaś o tem?... Tak, ale tak... Spojrzyj... jedno poruszenie, a...

vanna.

Gwido, przebij, jeśli ci to miłość nakazuje...

gwido.

Jeśli ci to miłość nakazuje!... Nie mówże o miłości ty, która jej nie zaznałaś!.. Nie kochałaś nigdy!... Widzę cię dziś suchszą od pustyni, w której wszystko pogrzebałem... Nie! ani jednej łzy!... Byłem tylko dla ciebie ostoją, schronieniem... Jeśli w ciągu minuty...

vanna.

Gwido, widzisz przecie, że mówić nie mogę... Spojrzyj na twarz moją... Wytężam siły, umieram...

gwido, chwytając ją nagle w objęcia.

Chodź w moje objęcia... W nich odżyjesz...

vanna, usuwając się i sztywniejąc.

Nie, nie, nie, nie, Gwido... Wiem... nie mogę mówić... Całą moc ducha utracę, jeśli powiem choć słówko... Nie mogę... Chcę... Zastanowiłam się, wiem, kocham cię, tobie wszystko zawdzięczam... Jestem może niegodziwą... jednak pójdę! pójdę! pójdę!

gwido, odpychając ją.

To dobrze, idź precz! Idź precz! Oddal się, idź... Oddaję wszystko, co mam. Idź! opuszczam cię...

vanna, chwytając go za ręce.

Gwido...

gwido, odpychając ją.

Ach! nie zatrzymuj mnie twemi ciepłemi i miękkiemi rękami... Ojciec mój miał słuszność! Znał cię lepiej odemnie... Ojcze! oto ją masz... Ojcze, to twoje dzieło... Spełń je, doprowadź do końca!... Wiedź ją do namiotu!... Ja tu pozostanę i patrzeć będę na wasze odejście... Lecz nie sądźcie, że wezmę przypadającą na mnie część chleba i mięsa, za które mu ona zapłaci!... Jedno mi tylko do spełnienia pozostaje, dowiecie się o tem wkrótce...

vanna, czepiając go się.

Gwido! spojrzyj na mnie... Nie kryj przedemną oczu twoich.. To jedyna pogróżka... Spojrzyj... chcę je widzieć!....

gwido,
spogląda na nią i odsuwa od siebie chłodniej.

No, patrz!... A teraz oddal się, nie znam cię więcej... Czas upływa, on czeka, wieczór zapada... Nie lękaj się, nie obawiaj się niczego... Czy mam oczy człowieka, który chce popełnić szaleństwo?... Nie umiera się pod gruzami walącej się miłości... Rozum chwieje się wtedy tylko, gdy człowiek kocha... Mój już moc odzyskał... Do dna miłość przejrzałem, i miłość, i wstyd niewieści... Nie mam nic więcej do powiedzenia... Nie, nie, otwórz palce... Nie powstrzymają oddalającej się miłości... Koniec jej, koniec!... Nie pozostało z niej i śladu... Przeszłość się zapada, a z nią i przyszłość... Ach! tak, drobne paluszki, i oczy jasne, i usta... Wierzyłem im niegdyś... z wiary mojej niema nic... Odsuwa z kolei jedną rękę Vanny po drugiej. Nic już nic, mniej niż nic... Żegnam cię Giovanno. Idź precz! żegnam... Czy idziesz tam?

vanna.

Tak.

gwido.

I nie wrócisz?

vanna.
Jeśli...
gwido.

Zobaczymy... Ach, to dobre!... Zobaczymy... Ktoby powiedział, że mój ojciec znał ją lepiej odemnie?

Chwieje się i opiera o jedną z kolumn marmurowych.
Vanna wychodzi powoli, sama, nie patrząc na niego.
zasłona spada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Zygmunt Sarnecki.